W najstarszej liberalnej demokracji świata można wygrać wybory bezprzykładną większością głosów, można mieć zdecydowane poparcie większości parlamentarnej, a także statutowych władz własnej partii. Można wreszcie przetrwać szereg naprawdę poważnych kryzysów, błędów wizerunkowych i prawdziwych problemów społecznych oraz ekonomicznych – a fotel premiera traci się, bo tak ustaliły nieodpowiedzialne przed nikim kręgi wewnętrzne, powiązane z czołówką kapitału i głównych rodzin. A co więcej, Zjednoczone Królestwo po spektaklu z rozjechaniem własnego demokratycznie wybranego premiera – nadal będzie innych uczyć demokracji i parlamentaryzmu…
Ostatni moment na premierobójstwo?
Ba, to nie wszystko. Wszak już okrzykuje się wymuszoną rezygnację Borisa Johnsona wręcz „triumfem demokracji brytyjskiej”, a nawet „sukcesem parlamentarnej kontroli”. A przecież równo miesiąc temu premier wyraźnie wygrał głosowanie wniosku o wotum nieufności. 6. czerwca poparło go 59 proc. torysowskich parlamentarzystów, nadal też cieszył się zdecydowanym poparciem członków partii, którą poprowadził do zwycięstwa w wymiarze thatcherowskim. Dymisji BoJo chciały jednak przednie rzędy, partyjne elity doskonale rozumiejące, że albo zagrają teraz zero-jedynkowo, albo to premier pognębi rywali.