Stolica USA podczas protestów 30 maja 2020. Fot. B.Weistain Wikmedia CC BY-SA 2.0 |
– Jak reagują Amerykanie?
– Normalnie, panikują i rabują sklepy…
Tekst z tego starego skeczu jest tyleż aktualny, co tradycyjny. Bo spójrzmy na kalendarium USA:
Dekada lat 60-tych zaczęła się od zamieszek w maju 1960 r. przed ratuszem w San Francisco, wijąc się przez walki z białymi segregacjonistami z jednej, a działaczami na rzecz równouprawnienia rasowego z drugiej, a począwszy od 1964 r., od zastrzelenia 15-letniego murzyna, Jamesa Powella przez białego policjanta – nie było już roku bez zajść ulicznych, walk, strzałów. Płonęły Harlem, Rochester, Jersey City, Dixmoor, Filadelfia.
Potem było coraz gorzej, aż do Długiego Gorącego Lata 1967, kiedy wydawało się, że kraj rozpada się na dobre. W kolejnych miesiącach padały kolejne trupy, potem zginął King i okazało się, że może być jeszcze gorzej. Protesty obejmowały kolejne campusy uniwersyteckie, podczas konwencji Demokratów w 1968 r. prowokacje policji o mało nie rozwaliły Chicago. Trupy padały coraz gęściej – Gwardia Narodowa zmasakrowała przeciwników wojny w Wietnamie i Kambodży protestujących na Kent State University w maju 1970 r. A od lutego do maja 1973 r. było Wounded Knee…
Koniec wojny nie przyniósł uspokojenia. W latach 70-tych Ameryka płonęła jeszcze wielokrotnie: przeciw brutalności policji, w gniewie i rozpaczy przeciw biedzie, sąsiadującej wszak z rosnącym bogactwem elit.