Georgette Mosbacher, ambasador USA
w Polsce od 2018. Fot. Wikimedia
|
Cud wielki stał się w Warszawie, bo oto ostatnie działania pani ambasador USA w Warszawie Georgette Mosbacher mogą mieć wielce otrzeźwiające skutki dla politycznego myślenia naszych rządzących elit, które do tej pory były gotowe idealizować stosunki amerykańsko-polskie i widzieć je jako braterski i nierozerwalny sojusz przeciwko Rosji. Sojusz niezwykle cenny, dla którego nie ma rzeczy, których nie warto byłoby poświęcić. Oczywiście implikowało to także oczekiwania, że druga strona, czyli Ameryka, zacznie z powodu tego „braterstwa” wzmacniać nas na wszystkie możliwe sposoby, a to militarnie, a to gospodarczo, a to politycznie.
Takie oczekiwania miał nawet kiedyś redaktor Michalkiewicz, który przekonywał na swoich spotkaniach, że możliwa była jakaś „militarna konwersja polskiego długu zagranicznego” prowadząca do poważnego militarnego wzmocnienia Polski. Utrzymywał on, że powinniśmy być traktowani przez USA tak jak Izrael, podobnie wspomagani miliardami dolarów i tak dalej. Zaś winą polskich polityków było, według Stanisława Michalkiewicza, to, że się tego wszystkiego nie domagali. Bo przecież wystarczyło się domagać. Dziś to już i redaktor Michalkiewicz ma trochę inną narrację i mniej już u niego tej naiwności. Jemu oczy otworzyła, podpisana przez Trumpa, ustawa 447 mogąca być podstawą do wymuszania na Polsce niebotycznych odszkodowań za mienie nieżyjących ofiar holokaustu. Ponieważ zmienił on mocno swój stosunek do USA i zaczął nawet przebąkiwać o celowości nawiązania współpracy z Rosją, to został zaraz przez dyżurnych rusofobów obsobaczony i nazwany ruskim agentem, a raz to nawet został przez nich ogłoszony zwycięzcą castingu na przywódcę partii tychże agentów.