- To, że nie ma mnie w telewizji, nie oznacza, że umarłem – mówi w sierpniowym wywiadzie dla Polskiej Agencji Prasowej Tadeusz Drozda. Satyryk, który przez długie lata był jednym z najpopularniejszych w Polsce, występuje teraz na scenie przed żywą publicznością i w internecie. Obecnie jest w Australii. W najbliższy weekend wystąpi przed polonijną publicznością, świętując swoje 40-lecie działalności artystycznej - w Ashfield i Bankstown.
- Gdzie się pan podziewa? Co się z panem stało?- pyta dziennikarz PAPu. A Tadeusz Drozda odpowiada: Żyję w podziemiu, które sam sobie wymyśliłem. Tradycją życia w Polsce jest chowanie się przed czymś. Jesteśmy idealni w partyzantce. Ja jestem takim partyzantem. Zostałem wykluczony z oficjalnego obrotu z prostej przyczyny. Kiedyś wymyśliłem takie stanowisko, jak dyżurny satyryk kraju (to również tytuł programu rozrywkowego emitowanego w Polsacie w latach 1995-2001). Jako satyryk walczyłem o to, żeby było lepiej. Ale nie przewidziałem, że ta działalność okaże się skuteczna. Powoli, powoli dzięki moim i innych satyryków staraniom, w kraju było coraz lepiej, aż w końcu doczekaliśmy momentu, że jest dobrze. A teraz jest już genialnie. Sześć lat temu, ówczesny prezes telewizji, Bronisław Wildstein uznał, że satyryk w telewizji w ogóle jest niepotrzebny. Jak pan dzisiaj widzi, teraz żadnych satyryków nie ma, może z wyjątkiem polityków.