Protest na Placu Taksim w Stambule. Fot. M.Czernow/CC |
Od lat piszę, że Erdogan to polityk bardzo niebezpieczny. Szczęściem ludzi rozsądnych jest to, że furiaci i, generalnie, psychole, zazwyczaj chcą realizować swoje ideologie, a raczej swoje idee-fixe, już, natychmiast. Popełniają przy tym tak wiele błędów, że na ogół się bezpowrotnie kompromitują. Przykładem jest tu Jarosław Kaczyński, który swą żałosną „IV Rzeczpospolitą”, chciał mieć z dnia na dzień.
Ale są wyjątki. Są tacy, którzy opanowali sztukę strategii, sztukę cierpliwości, wyczekiwania na najlepszy moment, robienia kroku wstecz. Ukrywania swoich prawdziwych intencji i nazywania tego, co robią inaczej, wiedząc, że prawdziwa nazwa mogłaby być dla ich planów niebezpieczna.
Taki jest Erdogan. Jego celem była islamizacja Turcji i odzyskanie dla niej niegdysiejszej potęgi Imperium Osmańskiego. Do tego celu musiał przekształcić samą Turcję, musiał zerwać z kemalizmem. Gdyby zadeklarował: chce zerwać z kemalizmem – pewnie by tego nie osiągnął. Mustafa Kemal pozostawił kilka istotnych zabezpieczeń przed takimi, jak Erdogan. Po pierwsze wymiar sprawiedliwości, po drugie armię, po trzecie konstytucję. Ci, którzy w przeszłości usiłowali zerwać z kemalizmem, ponosili tego konsekwencje: wojsko przejmowało władzę (a wtedy oburzony i nic nie rozumiejący Zachód grzmiał z oburzenia), a autorzy podobnych puczów lądowali w więzieniu.