Bumerang Polski bezpośrednio uczestniczył w imprezie w Górach Śnieżnych pn. End of Summer on Mt Kosciuszko. Przedstawiamy nasze kolejne relacje filmowe z imprezy w realizacji Jarka Ławońskiego.
Wszystkie nasze filmy znajdują się na kanale YouTube - BumerangMedia.
Część 2
Uczestnicy wszystkich tras - piechurzy, biegacze i rowerzyści spotkali się z pionierami , którzy od piątkowego poranka wędrowali trudnym i zarośniętym chaszczami szlakiem Pawła Edmunda Strzeleckiego. Góra Kościuszki w samo południe rozbrzmiewała polską piosenką . Były też hymny polski i austrtalijski oraz Waltzing Matilda.
Część 3
Wszystkich, ktorzy dotarli na szczyt powitał konsul RP w Sydney Daniel Gromann. Mówił również przedstawiciel Rady Naczelnej Polonii Australijskiej Włodzimierz Wnuk.
Część 4
Po zejściu z Góry Kościuszki wszyscy uczestnicy imprezy spotkali się w Jindabyne. Grupa z Sydney, która przybyła autokarem dała sapontaniczny koncert wiązanki polskich piosenek pod monumentem Pawla E Strzeleckiego nad jez. Jindabyne Lake . Potem krótkie BBQ z polskimi kiełbaskami oraz oficjalne wręczenie medali i trofeów zwyciązcom Kościuszko Run. Na zakończenie wystąpiła piosenkarka z Perth rodem z Krakowa - Paulina Caine.
piątek, 17 lutego 2012
Koniec "polskich obozów" w USA
Jak poinformował polskie media prezes Fundacji Kościuszkowskiej Alex Storozynski, agencja zakazała swoim redaktorom pisania o „polskich obozach śmierci” i nakazała, aby w swoich publikacjach dotyczących II wojny światowej stosowali sformułowanie „obozy śmierci w okupowanej przez nazistów Polsce”. Sposób postępowania znalazł odzwierciedlenie w agencyjnej instrukcji pisania depesz, tzw. stylebook’u.
Decyzja AP jest bezpośrednim następstwem petycji wystosowanej do agencji przez środowiska polskie w USA. Pod pismem podpisało się ponad 300 000 rodaków. Akcję zbierania podpisów zainicjowała i koordynowała Fundacja Kościuszkowska.
Jak podaje „Gazeta Wyborcza”, z serwisu prasowego AP korzysta ponad 1700 tys. gazet i ponad 5000 stacji radiowych i telewizyjnych w USA. Dyspozycja agencji może oznaczać więc początek końca kontrowersyjnego, oszczerczego dla Polski sformułowania, nagminnie używanego przez amerykańskich dziennikarzy (w większości przypadków z nieuwagi). Tym bardziej, że jak podkreśla Storozynski, który sam jest znanym dziennikarzem, laureatem nagrody Pulitzera, „Stylebook AP” to najszerzej stosowany podręcznik pisania depesz agencyjnych w Ameryce.
Wcześniej pod wpływem protestów Polonii zakaz używania określenia „polskie obozy” wydały dziennik „The Wall Street Journal”, „The New York Times” i San Francisco Chronicle”, a także portal Yahoo.com. Alex Storozynski zapowiada, że akcja zbierania protestacyjnych podpisów będzie kontynuowana do chwili, aż wszystkie amerykańskie media zaprzestaną stosowania określenia.
IUVE
Rowerem do Botany Bay
Dobrze jest móc oddalić się od betonowych osiedli i pojechać na
wycieczkę do parku. Sydney choć duża metropolia, poprzecinana jest
licznymi rezerwatami. W tym roku pogoda nie rozpieszcza nas tutaj.
Cały czas pada deszcz. Na szczęsście weeekend okazał się słoneczny.
Gorąco polecam wyciągnięcie roweru z garażu w takich chwilach. Taka
jazda jest dobra zarówno dla naszego przyrdzawiałego bicykla jak i dla
naszego zdrowia. Najbardziej rekreacyjne w formie są ścieżki ciągnące
się wzdłuż rzek i strumyków. Unikniemy wtedy wspinania się po stromych
zboczach sydneyskich ulic. Do tego bilety na pociąg w weekendy są
tańsze i możemy przewozić rowery bez dodatkowej opłaty.
W tą niedzielę zabrałem swój bicykl do stacji w Burwood. Potem skierowałem się w stronę rzeki James Cook. Tylko chwilę zajmuje
przeciśnięcie się przez zatłoczone centrum. Kierowałem się
do ulicy Wentworth, a potem już prosta droga pociągnęła mnie w dół
do doliny.
To tutaj właśnie w kwietniu 1770 roku James Cook po raz pierwszy
zacumował swój statek na australijskiej ziemii. Na pokładzie miał
dwóch botaników (Banks i Solander), którzy zachwycili się
różnorodnością miejscowej szaty roślinnej. Teraz, jest to najbardziej
intensywnie użytkowana plaża w Australii. Obok samolotów, statków,
skuterów, surferów, wind-surferów i kite-surferów można zobaczyć dużo
plażowiczów. Co ciekawe plaża ta jest bardzo popularna wśród ludzi
pochodzenia arabskiego. Można więc również zobaczyć islamskie stroje
kąpielowe - oficjalnie zwane burkini.
Tekst i zdjęcia: Paweł Waryszak
wycieczkę do parku. Sydney choć duża metropolia, poprzecinana jest
licznymi rezerwatami. W tym roku pogoda nie rozpieszcza nas tutaj.
Cały czas pada deszcz. Na szczęsście weeekend okazał się słoneczny.
Gorąco polecam wyciągnięcie roweru z garażu w takich chwilach. Taka
jazda jest dobra zarówno dla naszego przyrdzawiałego bicykla jak i dla
naszego zdrowia. Najbardziej rekreacyjne w formie są ścieżki ciągnące
się wzdłuż rzek i strumyków. Unikniemy wtedy wspinania się po stromych
zboczach sydneyskich ulic. Do tego bilety na pociąg w weekendy są
tańsze i możemy przewozić rowery bez dodatkowej opłaty.
W tą niedzielę zabrałem swój bicykl do stacji w Burwood. Potem skierowałem się w stronę rzeki James Cook. Tylko chwilę zajmuje
przeciśnięcie się przez zatłoczone centrum. Kierowałem się
do ulicy Wentworth, a potem już prosta droga pociągnęła mnie w dół
do doliny.
Infrastruktura dla rowerzystów w tym miejscu jest
wyśmienita. Ścieżka ciągnie się cały czas wzdłuż rzeki i zabiera nas
na plażę przy Botanicznej Zatoce (Botany Bay). Dystans około 20km.
Wzdłuż można zobaczyć walczących na kije Maorysów z Nowej Zelandii,
białych graczy krikieta, jest też dużo punktów piknikowych z
zadaszeniami i grillowymi opiekaczami. Trzeba być uważnym w okolicach
lotniska, by nie zgubić drogi - oznaczenia są tam trochę mylące. A
potem prosta droga na plażę.
wyśmienita. Ścieżka ciągnie się cały czas wzdłuż rzeki i zabiera nas
na plażę przy Botanicznej Zatoce (Botany Bay). Dystans około 20km.
Wzdłuż można zobaczyć walczących na kije Maorysów z Nowej Zelandii,
białych graczy krikieta, jest też dużo punktów piknikowych z
zadaszeniami i grillowymi opiekaczami. Trzeba być uważnym w okolicach
lotniska, by nie zgubić drogi - oznaczenia są tam trochę mylące. A
potem prosta droga na plażę.
To tutaj właśnie w kwietniu 1770 roku James Cook po raz pierwszy
zacumował swój statek na australijskiej ziemii. Na pokładzie miał
dwóch botaników (Banks i Solander), którzy zachwycili się
różnorodnością miejscowej szaty roślinnej. Teraz, jest to najbardziej
intensywnie użytkowana plaża w Australii. Obok samolotów, statków,
skuterów, surferów, wind-surferów i kite-surferów można zobaczyć dużo
plażowiczów. Co ciekawe plaża ta jest bardzo popularna wśród ludzi
pochodzenia arabskiego. Można więc również zobaczyć islamskie stroje
kąpielowe - oficjalnie zwane burkini.
Tekst i zdjęcia: Paweł Waryszak
czwartek, 16 lutego 2012
Droga ku historii
Czy ktoś jeszcze pamięta jaka radość panowała w komitecie wyborczym Platformy Obywatelskiej po wygranych, drugich z kolei wyborach parlamentarnych? Niewielu zapewne, a minęło dopiero przecież kilka miesięcy; właśnie mija pierwsze sto dni nowego rządu Donalda Tuska. Sto dni, w których sam premier stracił wiele zaufania społecznego (jest w tym rankingu na miejscu… czwartym), a jego rząd ma 70% negatywnych opinii. I nikt z ankietowanych w ostatnim sondażu nie ocenia go „bardzo dobrze”.
Ten rząd jest jeszcze bardziej autorski, niż poprzedni, pomijając polityków koalicyjnego PSL. Brak w nim Grzegorza Schetyny i odsunięcie go na bocznicę polityczną jest tego najbardziej jaskrawym przykładem. Ale nie tylko brak ex-marszałka Sejmu, ale również dziwne nominacje ministerialne (Gowin, Mucha, Nowak, Cichocki), wskazują na to, że był on budowany pod kątem całkowitego przesunięcia centrum politycznego w Aleje Ujazdowskie, do kancelarii premiera. Tam ma być nie tylko centrum legislacyjne, ale również centrum decyzyjne. Efekt jest taki, że z KPRM dziś do Sejmu dotarło zaledwie kilka projektów ustaw i to raczej w sprawach drugorzędnych. Sejm, już dawno pozbawiony roli agory debat politycznych, które przesunęły się do mediów, został dziś pozbawiony paliwa legislacyjnego. Mało kto wie o tym, że posłowie rządzącej partii nie mają prawa zgłaszać własnych projektów do laski marszałkowskiej, lecz muszą być one kierowane do kancelarii, a stamtąd dopiero wracają w formie gotowych materiałów. A projekty innych klubów sejmowych (choć marszałek Ewa Kopacz zrezygnowała praktycznie z tak zwanej zamrażalki) mają znaczenie drugorzędne. A przecież reformy ponoć są w drugiej kadencji konieczne.
Donald Tusk znalazł się poniekąd w roli amerykańskiego prezydenta, który przez pierwszą kadencję musi myśleć o utrzymaniu poparcia z wyborów i dotrwania do następnych, równie udanych, druga natomiast jest po to, aby przejść do historii. Dziś Donald Tusk musi się zastanowić, jak przejść do historii polskiej polityki nie tylko jako ten, który dwa razy doprowadził swoją formację do zwycięstwa wyborczego, ale również zostawił po sobie konkretne rozwiązania, reformy, projekty. Dziś, poza „Orlikami”, mającymi konkretną wartość społeczną, trudno znaleźć coś, co zapisze się jako wyraźna zmiana jakości. Liczba problemów nie maleje, wręcz rośnie; nie ma dziedziny życia, gdzie są wymagane nie kosmetyczne decyzje, a wręcz rewolucje. Administracja z jej przerostami, szkolnictwo podstawowe (kompletne fiasko upowszechnienia systemu szkoły dla sześciolatków), wyższe ze swoimi przewagą formy nad jakością, finanse państwa (z reformą emerytalną, także służb mundurowych), rozgrzebane reformy ochrony zdrowia, etc., etc.. Pytanie tylko, z kim i jak te reformy mają zostać wdrożone? Przykro to stwierdzić, ale w otoczeniu premiera do formatu reformatora dorasta chyba tylko Jan Vincent Rostowski, bo nawet nowy minister od spraw cyfryzacji, Michał Boni doskonale tworzy wizje, ale chyba jednak jest gorzej z ich wdrożeniami. A poza tym jest on poza „klubem” Donalda Tuska w jego kancelarii.
Jest jeszcze coś, co widać gołym okiem. Końcówka ubiegłorocznej kampanii wyborczej pokazała, jaką siłą i determinacją dysponował Donald Tusk. Wygrana, i to wyraźna wygrana, to jego zasługa. Kilka ostatnich tygodni spędzonych w „Tuskobusie”, szybkie reakcje na kryzysowe sytuacje (jak choćby śmiertelne potrącenie kibica „Falubazu” w Zielonej Górze), umiejętność reagowania zgodnie z odczuciami społecznymi – to były atuty premiera. Pamiętamy jak rozwiązał problem z dopalaczami, nie mówiąc już o aferze hazardowej. Dziś, patrząc na problem z umową ACTA i gigantycznym zamieszaniem z refundacją leków, widać że Tusk traci intuicję społeczną. I nie jest to tylko wina złych doradców, którzy go źle poinformowali w kluczowych sprawach – to problem wypalenia. Dziś – inaczej niż to było kilka lat temu – premier nie jest tym, który wchodzi z boku i jednym ruchem rozwiązuje problem, ale cofa się, kluczy, zmienia zdanie. Konsultacje społeczne, tak jak w przypadku ACTA, mogą zostać odczytane jako słabość.
Gorzej, że każdy z tych problemów, z jakimi mamy do czynienia na początku tego roku (emerytury, ACTA, refundacje leków) i związane z nimi gwałtowne protesty, ma odbicie w odpływie elektoratu. Chyba nikt już nie pamięta, kiedy Platforma Obywatelska miała w sondażach poniżej 30% poparcia. To, że „betonowy” PiS nie zyskuje, a inne formacje niewiele, może napawać Tuska i jego otoczenie nadzieją na „odbudowanie” pozycji. Nie ma to również znaczenia ze względu na to, że jesteśmy na początku kadencji parlamentarnej. Jednak dwie akcje zbierania podpisów w sprawie referendum (ACTA i reforma podwyższającą wiek emerytalny) dały zastanawiający wynik. Pod akcją społeczną w sprawie ACTA zebrani kilkaset tysięcy podpisów, w sprawie emerytur jest ich już ponad 1,5 mln. To wyborcy niezadowoleni z polityki rządu Donalda Tuska. I tylko chwilowo nieprzyporządkowany politycznie do żadnej formacji.
Janina Paradowska, publicystka „Polityki”, twierdzi od zawsze, że najsłabszą domeną rządu Tuska i PO jest marketing, polityczny PR. I jest to prawda. Dziś ten PR jest wyjątkowo słaby. Ale problemów, jakie stoją przed rządem i samym premierem nie rozwiąże się marketingowo. Trzeba je rozwiązać tak jak się to robi normalnie – podejmując decyzje, rzutujące na państwo, społeczeństwo, ekonomię, dziś i za wiele lat. Bo jak się chce przejść do historii, nie tylko jako piłkarz i twórca placów zabaw, to trzeba te decyzje podejmować.
Dziś wyraźnie widać, w jakim kierunku zmierza Platforma Obywatelska politycznie – jest to kierunek na lewo. To także kierunek na większą polaryzację sceny politycznej, ale już nie w układzie dualizmu PO – PiS. To zaczyna się rozgrywka lewica – prawica z Kościołem katolickim w tle. Donald Tusk wie, że reform z populistami z prawicy nie zrobi. Dziś jego sojusznikami jest eseldowska lewica i antyklerykalny Palikot. Od zręczności Donalda Tuska będzie zależało, czy te dwie „przystawki” zostaną skonsumowane
Azrael Kubacki
Studio Opinii
Ten rząd jest jeszcze bardziej autorski, niż poprzedni, pomijając polityków koalicyjnego PSL. Brak w nim Grzegorza Schetyny i odsunięcie go na bocznicę polityczną jest tego najbardziej jaskrawym przykładem. Ale nie tylko brak ex-marszałka Sejmu, ale również dziwne nominacje ministerialne (Gowin, Mucha, Nowak, Cichocki), wskazują na to, że był on budowany pod kątem całkowitego przesunięcia centrum politycznego w Aleje Ujazdowskie, do kancelarii premiera. Tam ma być nie tylko centrum legislacyjne, ale również centrum decyzyjne. Efekt jest taki, że z KPRM dziś do Sejmu dotarło zaledwie kilka projektów ustaw i to raczej w sprawach drugorzędnych. Sejm, już dawno pozbawiony roli agory debat politycznych, które przesunęły się do mediów, został dziś pozbawiony paliwa legislacyjnego. Mało kto wie o tym, że posłowie rządzącej partii nie mają prawa zgłaszać własnych projektów do laski marszałkowskiej, lecz muszą być one kierowane do kancelarii, a stamtąd dopiero wracają w formie gotowych materiałów. A projekty innych klubów sejmowych (choć marszałek Ewa Kopacz zrezygnowała praktycznie z tak zwanej zamrażalki) mają znaczenie drugorzędne. A przecież reformy ponoć są w drugiej kadencji konieczne.
Donald Tusk znalazł się poniekąd w roli amerykańskiego prezydenta, który przez pierwszą kadencję musi myśleć o utrzymaniu poparcia z wyborów i dotrwania do następnych, równie udanych, druga natomiast jest po to, aby przejść do historii. Dziś Donald Tusk musi się zastanowić, jak przejść do historii polskiej polityki nie tylko jako ten, który dwa razy doprowadził swoją formację do zwycięstwa wyborczego, ale również zostawił po sobie konkretne rozwiązania, reformy, projekty. Dziś, poza „Orlikami”, mającymi konkretną wartość społeczną, trudno znaleźć coś, co zapisze się jako wyraźna zmiana jakości. Liczba problemów nie maleje, wręcz rośnie; nie ma dziedziny życia, gdzie są wymagane nie kosmetyczne decyzje, a wręcz rewolucje. Administracja z jej przerostami, szkolnictwo podstawowe (kompletne fiasko upowszechnienia systemu szkoły dla sześciolatków), wyższe ze swoimi przewagą formy nad jakością, finanse państwa (z reformą emerytalną, także służb mundurowych), rozgrzebane reformy ochrony zdrowia, etc., etc.. Pytanie tylko, z kim i jak te reformy mają zostać wdrożone? Przykro to stwierdzić, ale w otoczeniu premiera do formatu reformatora dorasta chyba tylko Jan Vincent Rostowski, bo nawet nowy minister od spraw cyfryzacji, Michał Boni doskonale tworzy wizje, ale chyba jednak jest gorzej z ich wdrożeniami. A poza tym jest on poza „klubem” Donalda Tuska w jego kancelarii.
Jest jeszcze coś, co widać gołym okiem. Końcówka ubiegłorocznej kampanii wyborczej pokazała, jaką siłą i determinacją dysponował Donald Tusk. Wygrana, i to wyraźna wygrana, to jego zasługa. Kilka ostatnich tygodni spędzonych w „Tuskobusie”, szybkie reakcje na kryzysowe sytuacje (jak choćby śmiertelne potrącenie kibica „Falubazu” w Zielonej Górze), umiejętność reagowania zgodnie z odczuciami społecznymi – to były atuty premiera. Pamiętamy jak rozwiązał problem z dopalaczami, nie mówiąc już o aferze hazardowej. Dziś, patrząc na problem z umową ACTA i gigantycznym zamieszaniem z refundacją leków, widać że Tusk traci intuicję społeczną. I nie jest to tylko wina złych doradców, którzy go źle poinformowali w kluczowych sprawach – to problem wypalenia. Dziś – inaczej niż to było kilka lat temu – premier nie jest tym, który wchodzi z boku i jednym ruchem rozwiązuje problem, ale cofa się, kluczy, zmienia zdanie. Konsultacje społeczne, tak jak w przypadku ACTA, mogą zostać odczytane jako słabość.
Gorzej, że każdy z tych problemów, z jakimi mamy do czynienia na początku tego roku (emerytury, ACTA, refundacje leków) i związane z nimi gwałtowne protesty, ma odbicie w odpływie elektoratu. Chyba nikt już nie pamięta, kiedy Platforma Obywatelska miała w sondażach poniżej 30% poparcia. To, że „betonowy” PiS nie zyskuje, a inne formacje niewiele, może napawać Tuska i jego otoczenie nadzieją na „odbudowanie” pozycji. Nie ma to również znaczenia ze względu na to, że jesteśmy na początku kadencji parlamentarnej. Jednak dwie akcje zbierania podpisów w sprawie referendum (ACTA i reforma podwyższającą wiek emerytalny) dały zastanawiający wynik. Pod akcją społeczną w sprawie ACTA zebrani kilkaset tysięcy podpisów, w sprawie emerytur jest ich już ponad 1,5 mln. To wyborcy niezadowoleni z polityki rządu Donalda Tuska. I tylko chwilowo nieprzyporządkowany politycznie do żadnej formacji.
Janina Paradowska, publicystka „Polityki”, twierdzi od zawsze, że najsłabszą domeną rządu Tuska i PO jest marketing, polityczny PR. I jest to prawda. Dziś ten PR jest wyjątkowo słaby. Ale problemów, jakie stoją przed rządem i samym premierem nie rozwiąże się marketingowo. Trzeba je rozwiązać tak jak się to robi normalnie – podejmując decyzje, rzutujące na państwo, społeczeństwo, ekonomię, dziś i za wiele lat. Bo jak się chce przejść do historii, nie tylko jako piłkarz i twórca placów zabaw, to trzeba te decyzje podejmować.
Dziś wyraźnie widać, w jakim kierunku zmierza Platforma Obywatelska politycznie – jest to kierunek na lewo. To także kierunek na większą polaryzację sceny politycznej, ale już nie w układzie dualizmu PO – PiS. To zaczyna się rozgrywka lewica – prawica z Kościołem katolickim w tle. Donald Tusk wie, że reform z populistami z prawicy nie zrobi. Dziś jego sojusznikami jest eseldowska lewica i antyklerykalny Palikot. Od zręczności Donalda Tuska będzie zależało, czy te dwie „przystawki” zostaną skonsumowane
Azrael Kubacki
Studio Opinii
środa, 15 lutego 2012
Oscar Kantor: Zakończenie lata na Górze Kościuszki
Pół roku temu, wspólnie z Pawłem Gospodarczykiem, prezesem „Strzelecki Heritage Inc”, postanowiliśmy zorganizować imprezę na szczycie najwyższej góry w Australii, na Górze Kościuszki, imprezę o nazwie „Zakończenie lata na Górze Kościuszki”.
Bez wsparcia ze strony innych organizacji polonijnych w Australii, wymierzone zadanie wyglądało na nie możliwe. Jednak po paru miesiącach ciężkiej pracy, udało nam się zebrać wokół siebie dużą grupę pomocników i co najważniejsze fundusze potrzebne na organizację tak wielkiej imprezy.
Do współpracy przyłączyły się wielkie firmy, m.in. National Geographic Polska, która obok naszego lokalnego Bumeranga Polskiego została patronem medialnym całej imprezy.
W repertuarze imprezy znalazły się 4 sportowe wydarzenia: wspinaczka trasą Strzeleckiego, 11 kilometrowy bieg na Górę Kościuszki, jazda na rowerze oraz wspólny spacer malowniczą trasą „Main Range Walk”.
Strzelecki Hike
Impreza rozpoczęła się w piątek, 10 lutego, od przejścia szlakiem Edmunda Strzeleckiego.
Prognoza pogody, opady deszczu, niskie temperatury i silnie wiejący wiatr, zmniejszył 15 osobową grupę do 3 najwytrwalszych. W grupie tej znalazł się David Broadfield, Patryk Wasilewski i Oscar Kantor.
Przygoda rozpoczęła się w piątek rano, w Geehi, w małej miejscowości górskiej, która znajduje się 400 km na południowy wschód od Sydney i 80 km od Jindabyne (cywilizowana wioska w Górach Śnieżnych Australii, gdzie są sklepy, stacje paliw, kino oraz regionalny oddział Parku Narodowego Kościuszko).
Geehi znajduje się nieopodal górskiego strumienia Swampy Plain River, który aby kontynuować podróż należy przekroczyć wpław. Nie jest to głęboki strumień, więc nie ma większego problemu aby przedostać się na drugą stronę. Głębokość strumyka nie przekracza 1m.
Po przekroczeniu pierwszej przeszkody, rozpoczęliśmy naszą wyprawę.
Prognoza pogody na nasze szczęście nie sprawdziła się i do wieczora mieliśmy świetną pogodę.
Trasa zaczyna się na wysokości 400m n.p.m. i kończy się na 2228, w książkach i przewodnikach turystycznych odcinek ten nazywany jest najbardziej stromym podejściem w Australii.
Śmiało mogę tu stwierdzić, że to nie jest zwykły „bushwalking” a raczej wspinaczka, ponieważ w wielu miejscach używa się rąk do podciągania na skałach i powalonych przez pożary wielkich drzewach.
Szlak czy raczej pozostałości po szlaku nazywany jest przez władze lokalne, dziką strefą.
Przez większą część trasa prowadzi dawnym szlakiem „Hannels Spur Track”, który niestety został zaniedbany przez władze lokalne i porósł dużą ilością drzew i krzaków.
Przez co nawigacja w terenie jest dosyć trudna i aby nie zgubić się na dobre, koniecznie należy mieć ze sobą kompas i mapę topograficzną terenu.
Szczerze mówiąc, cieszyłem się, że miałem ze sobą tak małą grupę ludzi w tym roku, bo technicznie nie byłoby możliwe przeprowadzenie większej grupy tą trasą.
Z informacji udzielonych mi przez zaprzyjaźnionego przewodnika górskiego i instruktora narciarskiego, Bruca Eastona, dowiedziałem się, że znakowanie tej trasy i ostatnia przecinka odbyła się w 2001...
Myślę, że to już chyba najwyższy czas aby Parki Narodowe zajęły się serwisowaniem tej przepięknej trasy, którą 12 marca, 1840 roku, Paweł Edmund Strzelecki wspinał się na najwyższy punkt Australii, na Górę Kościuszki.
Niestety natura też nie pomaga w utrzymaniu tego szlaku w dobrej kondycji. Duże opady deszczu i regularne pożary, zamieniają ten teren w dżunglę nie do przebycia. Nasz klub „Strzelecki Hiking Club” regularnie od 2009 roku „przechadza” się tą trasą i niestety muszę stwierdzić, że z roku na rok trasa jest coraz gorsza, bardziej zarośnięta, jest wręcz w opłakanym stanie.
Mam nadzieję, że nasze próby wywarcia presji na władzach lokalnych, w sprawie wycinki lasu i jak również oznakowaniem szlaku, przyniosą już wkrótce oczekiwane efekty i już niedługo każdy będzie mógł „przejść się” to historyczną trasą.
Pod wieczór w piątek, w pierwszy dzień naszej wyprawy, znaleźliśmy się w miejscu gdzie planowaliśmy nocować, w miejscu gdzie można rozbić namioty i rozpalić ogień. Miejsce to nazywa się „Moires Flat”. Można tam również uzupełnić zbiorniki z wodą. Woda płynąca w górskim
strumieniu „Kosciuszko Creek” jest zdatna do picia bez przegotowania.
Rozbicie namiotów było pierwszą rzeczą, którą zrobiliśmy na polance „Moires Flat”. Doskonale wiedzieliśmy, że nadchodzi wielka burza z gradem i tak też się stało po dosłownie paru minutach od rozbicia naszego pierwszego obozu.
Przez to posunięcie, które było z logicznego punktu widzenia priorytetowym, niestety nie zdążyliśmy nazbierać suchego drewna na ognisko... i tu właśnie zaczęła się nasza prawdziwa przygoda, która trwała do niedzieli.
Po paru godzinach deszcz przestał padać, jednak pojawił się kolejny problem. Przymrozek...
Temperatura spadła gwałtownie do 0 st.C. Nie było innego wyjścia jak tyko rozpalić ogień, ale jak? Kiedy wszystko było zamoczone, zapałki, zapalniczki i przede wszystkim drewno.
Na pomoc przyszedł nam nóż „survivalowy” reklamowany przez znanego poszukiwacza przygód – Bear Grylls. Nóż ten ma w sobie zainstalowaną nowoczesną rozpałkę, która działa nawet w deszczu. System jest bardzo prosty, a mianowicie aby uzyskać iskrę wystarczy potrzeć specjalny materiał „Ferrocerium” - (mieszanka wielu metali: Żelazo:19%, Cer:38%, Lantan:22%, Neodymowy:4%, Prazeodym:4%, Magnez: 4%) o stal.
Przez potarcie o stal czyli ostrze noża, możemy wywołać iskry o temperaturze 1650 st. C, co w zupełności wystarcza aby rozpalić ogień. Aby jednak iskra zajęła się ogniem potrzeba mieć coś suchego na rozpałkę... Na szczęście zabrałem ze sobą watę, która świetnie się pali i co najważniejsze jest lekka jak piórko i zbytnio nie dodaje dodatkowej wagi do i tak już bardzo ciężkich plecaków.
15 kilogramów, to maksymalny limit ciężaru plecaka na tego typu wycieczki, my jednak postanowiliśmy zmniejszyć to do 10 kg, co nie było łatwe. Każdy z nas musiał mieć przy sobie 3 litry wody, namiot, śpiwór, trochę jedzenia i parę podstawowych rzeczy potrzebnych do przeżycia w lesie. Stwierdziliśmy, że aby udało się wszystko spakować do 10 kg, jedynym wyjściem było zabrać jak najmniej jedzenia. Bez jedzenia człowiek może przeżyć nawet kilkanaście dni ale bez wody tylko parę. Więc naszym priorytetem była woda, natomiast „prawdziwe jedzenie” zastąpiliśmy energetycznymi batonikami, żółtym serem, orzeszkami ziemnymi, pestkami dyni, suchą kiełbasą oraz dietą aborygeńską tzw. „bush tucker”. Dieta ta opiera się na owocach, które rosną w lesie, dzikie pomidory, papperberry-odmiana jagód, czernice, dziki górski pieprz, „Blue Flax Lily” (niebieskie jagody) oraz „Bogong Moth” - w wolnym tłumaczeniu - ćmy, które zalegają jaskinie w wyższych partiach gór.
Owe ćmy, nie wyglądają zbyt apetycznie i nie każdy ma ochotę je spróbować, ale jak się je odpowiednio przyrządzi to uwierzcie mi, że smakują jak masło orzechowe.
„Bogong Moth” przez tysiące lat były konsumowane przez Aborygenów, którzy regularnie odwiedzali Góry Śnieżne Australii. Aborygeni przemierzali setki kilometrów, większość z nich przybywała z odległych i gorących terenów północnego Queensland, aby się ochłodzić i najeść do syta owymi ćmami, które są świetnym surowcem protein i kalorii.
Ciekawostką jest to, że owe ćmy, pokonują tysiące kilometrów, aby dolecieć do jaskiń w Górach Śnieżnych. Są dalekodystansowcami, co rzadko się zdarza w świecie owadów.
Przez wielotysięczne migracje, ćmy nieraz już zakłóciły rożnego rodzaju koncerty czy imprezy np. Australia Open, wielkoszlemowy turniej tenisa ziemnego, wielokroć nie oszczędziły też Parlamentu australijskiego w Kanberze, który stoi dokładnie na ich drodze lotu.
Do dzisiaj nie jest pewne dlaczego „Bogong Moth” przemieszczają się w tak odległe Góry Śnieżne.
Wracając do naszej wyprawy, po około półgodzinnych próbach udało nam się rozpalić ogień, mogliśmy zagotować wodę na herbatę, osuszyć się i co najważniejsze ogrzać przy ogniu.
W sobotę, był plan aby wyruszyć bardzo wcześnie, jednak deszcz po raz kolejny pokrzyżował nam nasze plany. Niestety musieliśmy poczekać do 10-tej, kiedy to przestało padać.
Teren stawał się coraz trudniejszy i trudniejszy. Ostatnie pożary lasu, pomogły w szybszym rozwoju drzew i krzewów (popiół po spalonych drzewach jest świetnym naturalnym nawozem, więc krzaki i zarośla rosną jak grzyby po deszczu).
Z moich obserwacji, mogę stwierdzić, że chaszcze są wyższe o ponad 1 metr w porównaniu z rokiem 2011.
3 metrowe chaszcze, na dodatek mokre od deszczu, nie przypadły nam zbytnio do gustu...
Już po godzinie wspinaczki, okazało się, że z północy nadchodzi kolejna burza i kieruje się dokładnie w naszą stronę, na południowy zachód.
Mieliśmy dwa wyjścia, jedno to rozbić obóz gdzieś w krzakach na 60 procentowej pochylni albo po prostu uciekać przed deszczem.
Wybraliśmy to drugie rozwiązanie, zaczęliśmy się kierować na południowy zachód, w innym kierunku niż nasz cel – Góra Kościuszki.
Przez zmianę kierunku naszej wyprawy, wiedzieliśmy, że nasza wyprawa może się opóźnić nawet do paru godzin. Jak się okazało później, ucieczka przed deszczem opłaciła się. A spóźnienie było minimalne, spóźniliśmy się na metę tylko jedną godzinę, co przy 2.5 dniowej wyprawie jest niczym. Piszę spóźnienie, ponieważ nasza wyprawa była częścią „Zakończenia lata na Górze Kościuszki” imprezy zorganizowanej wspólnie z organizacja „Strzelecki Heritage Inc” i na mecie mieliśmy się zameldować w granicach godziny 10 rano aby powitać innych uczestników imprezy.
Drugi obóz, David i Oscar w jaskini
|
Kolejną noc spędziliśmy tym razem w... jaskini... nieopodal „Byatts Camp”, jakieś 200 metrów od oryginalnego szlaku „Hannels Spur Track”. Jaskinia była na tyle duża, że pomieściła naszą grupę wraz z plecakami. Jedynym problemem była szczelina w „dachu”, którą musieliśmy w jakiś sposób zakryć aby do środka nie dostał się potencjalny deszcz. Wykorzystaliśmy starą metodę Aborygenów, kamienie, liście i mech.
Jaskinia miała dwa wejścia, czyli była perfekcyjnym kominem, więc bez obaw mogliśmy rozpalić w niej ognisko, na którym przysmażyliśmy sobie ostatnie porcje polskiej kiełbaski.
Ognisko posłużyło nam również do gotowania wody na inne posiłki czy napoje.
Nie zabrakło śpiewu i opowieści o Górach Śnieżnych. Jeden z uczestników wyprawy, Australijczyk, David Broadfield okazał się świetnym piosenkarzem, który co raz serwował nam australijskie piosenki i przeboje, m.in. "Waltzing Matilda" (nieoficjalny hymn Australijski) czy „Beds Are Burning” (hit lat 80-tych Midnight Oil).
Widok z jaskini
|
W trzeci dzień naszej wyprawy, postanowiliśmy wyruszyć bardzo wcześnie, już o godzinie siódmej byliśmy w dalszej drodze na Górę Kościuszki.
„Linia lasu” w Górach Śnieżnych kończy się na wysokości 1800 m n.p.m., co w dużym stopniu ułatwia dalszą wędrówkę, więc dalsza podróż była już dla nas przyjemnością.
Coraz bliżej do celu, w tle Góra Kościuszki |
Aby podążać dokładnie jak Edmund Strzelecki, nie ominęliśmy również drugiego co do wysokości szczytu w Australii – Mt Townsend (2209 m n.p.m.) To właśnie z tego wierzchołka Strzelecki stwierdził, że jeszcze nie odkrył najwyższego szczytu Australii i udał się w kierunku Góry Kościuszki, którą później nazwał na cześć bojownika o wolność i suwerenność, bohatera narodowego – Tadeusza Kościuszki.
Spotkanie na "dachu Australii"
Przepiękne widoki, roztaczające się wokół nas, dodawały nam otuchy i po paru godzinach wolnego marszu znaleźliśmy się na szczycie „dachu Australii”, gdzie powitał nas Konsul Generalny RP w Sydney – Daniel Gromann, wraz z przedstawicielem Rady Naczelnej Polonii w Australii i Nowej Zelandii – Włodzimierzem Wnukiem.
Na szczycie Kościuszki, spotkali się również inni uczestnicy imprezy „Zakończenia lata na Górze Kościuszki”, biegacze Kosciuszko Run, rowerzyści oraz piechurzy, którzy „podchodzili” górę z dwóch stron, jedna grupa z Charlotte Pass, natomiast druga z Thredbo.
Kiedy wszyscy spotkali się na szczycie, Paulina Caine, znana australijska piosenkarka, polskiego pochodzenia, odśpiewała hymn Australii i Polski.
Do całości akompaniowała nam gitara, „przyciągnięta” na górę przez „Koło miłośników wycieczek”, którego założycielem jest Darek Plust i bez którego nie byłoby tak wesoło i tak skocznie podczas całej imprezy.
Po blisko godzinnym wspólnym śpiewie, wszyscy razem udali się do Jindabyne, gdzie Paulina Caine wraz z Sylwestrem Gładeckim przygotowali muzyczny koncert i gdzie zostały również rozdane nagrody i medale dla zwycięzców trzeciego już z rzędu biegu na Kościuszkę – Kosciuszko Run.
Podziękowanie
Na koniec chciałbym w imieniu organizatorów „Zakończenia lata na Górze Kościuszki 2012”, podziękować wszystkim, którzy zaszczycili nas swoją obecnością na szczycie, wszystkim tym, którzy pomagali nam przy organizacji tej imprezy i którzy przyczynili się do tego wielkiego sukcesu jakim była ta impreza.
Dziękuję i do zobaczenia za rok.
Pełna lista osób i firm zaangażowanych w imprezę znajduje się na naszej stronie internetowej www.strzeleckiclub.com/endofsummer
Oscar Kantor
zdjęcia:David Broadfield,Oscar Kantor i Chris Bajkowski
Subskrybuj:
Posty (Atom)