Jeszcze samolot LOT-u, Boeing 767, nie ostygł na pasie startowym Okęcia, a już rozpoczęły się dywagacje i odniesienia do katastrofy prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem. Projekt „Smoleńsk” uzyskał nowe paliwo.
Przez kilkanaście godzin awaryjne lądowanie miało symbolikę cudu, a wokoło budowane były teorie spiskowe. Jedną z nich była nawet ta, że dowódca samolotu kpt. Wrona miał ochotę wrócić do Newark, ale nie pozwoliła mu na to ABW, nakazując lot do Warszawy. Cudem dla niektórych było to, że lotnisko i jego służby były przygotowane na przyjęcie samolotu, wieża dobrze go sprowadziła, a pilot podejmował racjonalne decyzje. Cudem było to, że wszystko się zgrało i zadziałało jak trzeba. Cud się skończył, kiedy kapitan Tadeusz Wrona wystąpił na pierwszej konferencji prasowej.
Okazuje się, że pilot takie sytuacje, jakie zaistniały, zapoczątkowane przez awarię układu hydraulicznego, ma opisane w książce procedur. Dokładnie wiedział, jakie czynności i operacje ma wykonać. Był mentalnie i zawodowo przygotowany do tego, co nie powinno się wydarzyć i jak słyszymy, do wtorku nigdy się nie wydarzyło – awarii dwóch ubezpieczających się systemów wysuwania podwozia. Pilot jest doświadczony, zgodnie z procedurami przechodzi szkolenia na symulatorach, ma odpowiedni nalot dla tego rodzaju samolotów i zadań. I ma zgraną, profesjonalną załogę, całą załogę, a nie zwoływaną
ad hoc. Kunszt pilota (ale nie poparty cudem) wykazał na ostatnim podejściu i przyziemieniu. Ale jak zaznaczył, każdy pilot w
LOT mógłby tego dokonać. I chyba należy mu wierzyć.
Zderzenie sytuacji z lotniska Okęcie ze Smoleńskiem jest nieuniknione. Tylko zależy jak się to robi. Można i tak, jak to niestety zrobiła córka zmarłej pary prezydenckiej, Marta Kaczyńska, przez zadanie głupawych pytań na Facebooku, porównujących kontrolowane lądowanie awaryjne z niekontrolowanym upadkiem Tu
154M. Upadkiem spowodowanym przez pilota z wielokrotnie mniejszym doświadczeniem, który do tego miał nieważne uprawniania, był pozbawiony szkolenia i nie znał procedur. Procedur postępowania w sytuacjach kryzysowych, nawet nie był do końca obeznany z tym, jak funkcjonują urządzenia jego samolotu. I który pozbawiony był woli, świadomie, a może tylko podświadomie, podejmowania racjonalnych decyzji. A lotnisko i jego obsługa daleko odbiegały od norm, jakie panują na Okęciu. Kapitan Protasiuk złamał procedury. Nie tylko w samym locie, ale na długo przed nim, bo przecież podpisywał się na protokołach szkoleniowych lotów w złych warunkach, których tak naprawdę nie było.
Awaryjne lądowanie Boeinga 767 pokazało, jak wiele zależy od procedur i profesjonalizmu, jak mało od fantazji i zdania się na los szczęścia. Gdyby choć jedna osoba twardo trzymała się procedur (i zdrowego rozsądku), nieważne teraz, czy po stronie polskiej, czy rosyjskiej, to do katastrofy by nie doszło. Gdyby wszyscy trzymali się procedur, Tu
154M nie wystartowałby 10 kwietnia 2010 roku z Okęcia. Tu Marta Kaczyńska powinna szukać odpowiedzi na swoje wątpliwości.
Nie wszystko jest doskonałe w locie polskiego Boeinga. Sytuacja kryzysowa spowodowana została być może zaniedbaniem procedur u producenta samolotu albo w polskim serwisie. Wyjaśni to komisja. Ale nawet błędy popełnione wcześniej udało się skorygować – przez procedury bezpieczeństwa.
Azrael Kubacki