Ofiary 11 września można uczcić na różne sposoby – minutą ciszy, okrągłymi słowami, wspomnieniem tej tragedii. Po dziesięciu latach należy im się jednak coś więcej.
Należy wreszcie nazwać wrogą ideologię stojącą za zamachami i podjąć się znalezienia sposobów walki z nią. W przeciwnym razie mówienie o tym, że upadek World Trade Center obudził nas ze słodkiego snu o „końcu historii”, będzie tylko frazesem.
11 września to data tragiczna podwójnie.
Po pierwsze, w wymiarze ludzkim – jako tragedia zabitych i ich rodzin, a także cios wymierzony w Zachód i jego idee.
Po drugie, w tym aspekcie, który pojawił się później – nieumiejętności zdefiniowania przeciwnika – co spowodowało, że przez lata strategia obrony była nieskuteczna.
Narracja budowana po 11 września budowana była na dwóch skrajnie przeciwnych biegunach, często nawet przez tych samych decydentów, w zależności od okoliczności (George W. Bush, Tony Blair). Obywatele byli z jednej strony przekonywani, że islam nie ma absolutnie nic z tym wspólnego, a wręcz to wiara islamska stała się ofiarą i została „uprowadzona” przez terrorystów. Z drugiej strony funkcjonował pogląd, że wrogiem Zachodu jest islam jako całość.
Pierwszy z tych poglądów, oficjalnie funkcjonujący głównie wśród elit politycznych i części środowisk naukowych, doprowadził do ogłoszenia „wojny z terroryzmem”, lecz w końcu także do unikania słowa „islam” w kontekście sprawców zamachów, czy też, jak ostatnio chciałby prezydent Obama – do uniknięcia wspominania w kontekście rocznicy zamachów o sprawczej roli Al-Kaidy. To nonsens.
Jeżeli przyjrzeć się historii, nigdy nikt do tej pory nie walczył z samą taktyką prowadzenia walki. W okresie Zimnej Wojny żadna ze stron nie walczyła przeciwko broni nuklearnej, tylko przeciwko komunizmowi, czy też zgniłemu Zachodowi. W pierwszych dniach września 1939 roku Polska nie walczyła z Blitzkriegem, tylko z hitlerowskimi Niemcami. Rosja, Anglia, Prusy powstrzymywały Napoleona, a nie innowację Rewolucji Francuskiej – szyk tyraliery, który minimalizował ofiary w piechocie wystawionej na artyleryjski ostrzał.
Takie podejście to jednak nie tylko powód do kpiny, to również tragiczne tego konsekwencje, ponieważ nie określa ono wrogiej Zachodowi ideologii, która za tymi zamachami stoi. Dzisiaj przynosi to także skutki na scenie politycznej, kiedy to islamscy przeciwnicy demokracji bronią się twierdząc: „Nie jesteśmy terrorystami” – co daje im carte blanche na głoszenie radykalnych idei. W efekcie zachodnie rządy zaczynają przeciwnika uważać za sojusznika. Mało tego. Pozwalają mu na współtworzenie strategii naszej odpowiedzi na zagrożenie. Nie przypadkiem głównymi partnerami rządów – szczególnie amerykańskiego – w dialogu z muzułmanami na Zachodzie są dziś organizacje związane z Bractwem Muzułmańskim. CAIR, MAS, ISNA w Stanach Zjednoczonych, MAB w Wielkiej Brytanii, UCOII we Włoszech, UOIF we Francji, IGD w Niemczech czy Liga Muzułmańska w Polsce.
Czy zatem rację ma druga strona, twierdząca, że wrogiem jest islam jako całość? Poza ksenofobicznymi wypaczeniami, które pomijają fakt, że większość muzułmanów na Zachodzie nie jest ani zaangażowana w terroryzm, ani jest członkami radykalnych organizacji, to stwierdzenie jest wynikiem nieporozumienia pomiędzy różnymi szkołami studiowania religii.
Jedna ze szkół, wywodząca się ze Stanów Zjednoczonych, dokonuje analizy wyłącznie na podstawie tekstów i opracowań religijnych. Stąd spotykamy tam wiele stwierdzeń typu „zagrożeniem jest islam, ale nie muzułmanie”. I rzeczywiście, jeżeli czyta się Koran czy hadisy, to w określonych przypadkach – i przyjmując zasadę abrogacji – nie ma się powodu do szczególnej radości.
Z kolei szkoły wywodzące się z Europy traktują religię jako fakt społeczno-kulturowy, stąd też dążą do wyjaśniania pewnych jej mankamentów jako kwestii czysto kulturowej, a nie religijnej.
I jeśli by dokonać syntezy obydwu szkół, to można wysunąć hipotezę, że mamy w islamie do czynienia z sytuacją, gdzie fundamentalistyczna – znaczna, ale wciąż będąca mniejszością – grupa, używając tekstów religijnych dąży do kontroli i przejęcia reprezentacji całej społeczności muzułmańskiej. Oficjalnie głosząc poszanowanie dla demokracji, ludzie ci wypatrują tak naprawdę jej końca, bo jak inaczej można traktować wypowiedzi w rodzaju: „Jako muzułmanie zobowiązani jesteśmy przestrzegać prawa państwa, na terytorium którego się znajdujemy, ale gdy będziemy sprawować władzę nad pewnym terytorium, mamy obowiązek wprowadzić prawo szariatu”.
Czy mamy wierzyć, że autor tej wypowiedzi nie chce państwa islamskiego, że nie uważa go za idealny twór przekazany przez Allacha? Chce – a więc chce końca demokracji. To wrażenie umacnia także publikowanie książek islamistów, czy zapraszanie wykładowców głoszących sprzeczne z demokracją poglądy. Czy ta obłuda i pogarda jest wymierzona jest tylko w Zachód i jego idee? Uważna analiza wypowiedzi szejka Jusufa Al-Karadawiego, który twierdzi, że tym razem islam podbije Zachód nie za pomocą miecza, lecz przy użyciu D’awa, prozelityzmu i ideologii, pokazuje, że większość muzułmańskich imigrantów traktowana jest przez niego jako nośnik wirusa islamizmu, a nie jako ludzie, którzy mają wartość samą w sobie. To właśnie owo połączenie między islamskimi radykałami a większością muzułmanów, powinno zostać przerwane.
Problem należy traktować wielostronnie. Z jednej strony pozytywne i śmiałe projekty integracyjne, wsparcie dla tych głosów, które opowiadają się za sekularyzacją islamu, za jego modernizacją. Z drugiej, blokowanie rozwoju organizacji fundamentalistycznych, takich jak Hizb ut-Tahrir, Bractwo Muzułmańskie i podobne. Niestety, dopóki Europa nie potrafi sobie z tym problemem poradzić, należy też znacząco ograniczyć imigrację z krajów muzułmańskich. Brzmi to być może jak rasowe profilowanie, ale trzeba zdać sobie wreszcie sprawę, w jakiej jesteśmy sytuacji – i jest to jeden z najłagodniejszych środków zaradczych, jaki można w niej zaproponować.
Współcześni politycy po kompromitacji wojny z terroryzmem znaleźli sobie niestety inny ersatz skutecznego działania. Wypowiedzieli wojnę wielokulturowości. W ten sposób idea współżycia różnych kultur została złożona na ołtarzu poprawności politycznej i braku odwagi nazywania problemów po imieniu.
Może i jest to pójście pod prąd dzisiejszej publicystki, kiedy nawet Slavoj Žižek na łamach „Krytyki Politycznej” (oraz całe jej forum) depczą wielokulturowość. Natomiast sama idea, żeby wspólnie zamieszkiwali państwo ludzie szanujący wspólne prawo, aczkolwiek wywodzący się z innych kultur, posiadających inne tożsamości i odmienne zwyczaje, nie jest czymś złym. Wypaczeniem było tylko przyzwolenie na sytuację, w której te zwyczaje przejmują prymat nad prawami człowieka lub zawłaszczają przestrzeń publiczną. Wypaczeniem jest przyzwalanie na nieszczerą działalność różnych organizacji, które za zasłoną demokratycznych frazesów, jednocześnie głoszą antydemokratyczne treści.
Najlepszym podsumowaniem tej sytuacji wydaje się wypowiedź dziennikarza Andrzeja Koraszewskiego, prowadzącego portal racjonalista.pl: „Jeśli multikulturalizm jest dziś skompromitowany, to nie jako idea pokojowego współżycia ludzi różnych ras, wyznań i poglądów, ale jako idea przyzwolenia na różne fanatyzmy, jako idea zagubienia tego, co otwierało drogę do pokojowego życia pod wspólnym dachem”. Szczerze mówiąc, nie za bardzo też wiadomo, o czym mówią Žižek czy Angela Merkel, gdy posługują się pojęciem Leitkultur (kultury wiodącej).
Europejska Leitkultur to przecież demokracja, prawa człowieka i świeckie państwo, a nie leżące na skrajnych biegunach dwa fantazmaty – albo multi-kulti albo jednorodnej tożsamości.
Jan Wójcik
euroislam.pl