|
Marcel Weyland z żoną
Phillipą Keane. Fot. K.Bajkowski |
Część druga rozmowy Kamili Springer z Marcelem Weylandem, mieszkającym w Sydney architektem i prawnikiem z wykształcenia, tłumaczem poezji polskiej na język angielski z zamiłowania.
Teraz mam kilka krótkich pytań. Przeczytałam, że studiował Pan prawo i architekturę. Co było pierwsze?
– Architektura. Dopiero chyba w 1980 roku pomyślałem o prawie. Już wtedy byłem sędzią polubownym w sprawach budowlanych i stwierdziłem, że dla większego autorytetu mógłbym skończyć prawo. Prowadziłem moją firmę architektoniczną i jednocześnie uczyłem się wieczorami. I tak skończyłem prawo. Wtedy właśnie na dłuższy czas przerwałem moją pracę nad „Panem Tadeuszem”.
No właśnie, bo to jedno z moich pytań, które chciałam Panu zadać, dlaczego tak długo. Zaczął Pan tłumaczyć „Pana Tadeusza” w 1956 roku, a wydał dopiero w 2004.
– No tak. Zacząłem tłumaczyć dla mojej żony, Phillipy, ale pracowałem, potem studiowałem, a tłumaczenie było tylko hobby. Zaczęło się od hobby, a potem stało się to nałogiem.
Wracając jeszcze do Pana pracy. Są może w Sydney jakieś znane budynki, które Pan zaprojektował?
– Budowałem dużo domów starców, jeden nawet dla Polaków, w Marayong. Pracowaliśmy też trochę przy Sydney Opera House, ale robiliśmy podziemną robotę. Nie te żagle, które się widzi, ale raczej to, co jest pod wodą.
Pana żona, Phillipa Keane, jest artystką. W jakiej dziedzinie i jak Pan Ją poznał?
– Żona jest malarką. Kiedyś, już jako architekt, chciałem się nauczyć trochę rysować. Poszedłem do jednego takiego studia i Phillipa prowadziła tam zajęcia. To było takie kółko malarskie. Tak się poznaliśmy.
Przeczytałam, że ma Pan 5 dzieci, 21 wnuków, 1 prawnuk. Tę informację mam z internetu, ale nie wiem, kiedy była uaktualniona. Czy coś się zmieniło?
– Nie, na razie wystarczy
(śmiech)
Czy dzieci mówią po polsku?
– Dzieci tak, wnuki nie. Jeśli chodzi o dzieci, to nie ode mnie się nauczyły. Jedna z moich córek poleciała do Polski na wakacje i sama się trochę nauczyła, druga, najstarsza, poszła na Uniwersytet Macquarie i tam się nauczyła. I nie wiem, czy z sentymentu, ale obie wyszły za mąż za Polaków. Mąż Julii, młodszej córki, miał ojca Czecha, a matkę Polkę.
A czy czują więź z Polską? Córki na pewno? A pozostałe dzieci, wnuki?
– Na pewno wszystkie mają sentyment. Chociażby ze względu na dziadka.
Czy interesują się Pana hobby, czyli tłumaczeniami, czy czytali tłumaczenia? Bo dla nich zaczął Pan tłumaczyć Pana Tadeusza?
– Czy interesują się? Myślę, że tak. A czy przeczytali? Wątpię, chyba nie.
W 2007 wydał Pan „Echoes: Poems of the Holocaust”, a kilka miesięcy temu „Słowo. 200 lat poezji polskiej. The Word. 200 Years of Polish Poetry”. Są to tłumaczenia wierszy polskich poetów. Czy poznał Pan osobiście niektórych z nich?
– Nie. Ale miałem bardzo miłą korespondencję z niektórymi z nich, gdy starałem się o prawa autorskie. Były to przeważnie wdowy lub syn czy córka jakiegoś poety. Ale kontaktowałem się na przykład z Różewiczem, bardzo znanym, był też Jastrun. Ja mam przetłumaczone wiersze ojca i syna. Ojciec, Mieczysław i syn Tomasz. Od syna dostałem pozwolenie za ojca i za swoje. Pani Ewa Lipska, z którą spotkałem się w Krakowie.
Czyli jednak było spotkanie?
– No tak, było.
Czy książki z Pana tłumaczeniami były sprzedawane w australijskich księgarniach? I kto je kupuje?
– Tak, są. Dokładnie nie wiem, kto kupuje, ale myślę, że ludzie, którzy mają coś wspólnego z Polską, może dzieci albo żony czy mężowie Polaków. Ale wiem, że byli też Australijczycy, bo czasami dostawałem od nich listy.
W 2005 otrzymał Pan od rządu polskiego Order Zasłużony dla Kultury Polskiej za wkład dla polskiej kultury (Order of Merit). Interesują mnie „okoliczności” przyznawania takich orderów. Czy ktoś Pana nominował, czy propozycja wyszła od rządu?
– Nigdy nie ogłaszają, kto nominował. Ale zdaje mi się, że propozycja wyszła od tutejszego Konsulatu w Sydney.
A kto Panu wręczał ten order? Czy poleciał Pan do Polski?
– Nie, order został przesłany do Konsulatu i Konsul mi go wręczył.
Często odwiedza Pan Polskę?
– Byłem w 1981, 1991, potem w 2005 roku otrzymałem zaproszenie na I Międzynarodowy Kongres Tłumaczy w Krakowie. Drugi Kongres był w ubiegłym roku. Też poleciałem
Jak odbiera Pan Polskę? Pierwszy raz, po tak długiej przerwie na pewno inaczej. A w czasie kolejnych wizyt? Czy zauważa Pan zmiany?
– Zmiany są duże. A pierwszy raz? Bardzo dziwnie się czułem. Ja prawie zapomniałem Polskę, przecież minęło 40 lat od mojego wyjazdu. Niby znałem Polskę, mogłem się porozumieć z ludźmi, mogłem zabrać żonę i pokazać jej, gdzie mieszkałem, pokazać uliczki, zabrać do parku, do którego chodziłem jako małe dziecko. To wszystko pamiętałem, ale było takie dziwne, nierealne.
A teraz jak Pan przyjeżdża, inaczej się już Pan czuje?
– Jest dużo łatwiej, bardziej w domu. Ja bardzo lubię jeździć do Polski.
Drugi order otrzymał Pan w 2008 roku. Był to Order of Australia „for service to the Polish community in Australia and internationally through the presentation and promotion of Polish cultural heritage, particulary literature”. Czy w tym przypadku również nie wie Pan, kto go nominował?
– Niedawno się dowiedziałem, ale to zawsze jest utrzymywane w dużej tajemnicy. Najpierw muszą się dowiedzieć, kim jest ten nominowany. Czy nie był w więzieniu, czy kogoś nie zabił. Dostałem list z Canberry, że zostałem nominowany i pytanie, czy gdybym dostał ten medal, to czy bym się zgodził. Bo są tacy, którzy z różnych, na przykład politycznych powodów, mogliby odmówić i to by było bardzo kłopotliwe dla rządu, dlatego wolą najpierw zapytać. Odpowiedziałem, że przyjmę.
Czy po ten medal musiał jechać pan do Canberry?
– Nie. Wręczył mi go Gubernator Stanu Południowej Walii. To była piękna uroczystość, na którą została zaproszona moja rodzina.
Czy jest sens pytać, które z tych odznaczeń jest bliższe Pana sercu albo może ważniejsze z punktu widzenia przynależności kulturalnej, pracy?
– Obydwa mają takie samo znaczenie. I sprawiły mi dużą radość i przyjemność.
Znalazłam informację o innych tłumaczeniach „Pana Tadeusza”: - Maude Ashurst Biggs – „Master Thadeus” – 1885 Londyn
- Watson Kirkconnell – „Sir Thadeus” 1962
- George Rapall Noyes – 1917 wydał ten poemat prozą
Czy czytał Pan któreś z tych tłumaczeń?
– Biggsa nie można już znaleźć. Kirkconnell nie przetłumaczył całości. Tłumaczenie Noyesa kupiłem żonie i to było straszne. Dlatego postanowiłem sam przetłumaczyć. Było jeszcze jedno, prawie w tym samym czasie, jego autorem był Kenneth Mac Kenzie. To jest wcale niezłe, ale dziesięciosylabowe, czyli bardziej typowe dla angielskiego wiersza, a nie jak nasz trzynastozgłoskowiec.
W Canberze , Sydney i Melbourne wiersze po angielsku czytał Phillip Hinton, aktor, bardzo rozchwytywany jako narrator. Jak doszło do tej współpracy?
– Phillip Hinton, świetny aktor szekspirowski. Zaczęło się przypadkowo. Na promocji „Pana Tadeusza” w Konsulacie w Sydney, miał czytać aktor, ale ponieważ z jakiś powodów data została przesunięta, wyjechał już do Ameryki Południowej. I trzeba było kogoś znaleźć na jego miejsce. Wtedy mój syn powiedział, że zna kogoś, kto pięknie czyta i nazywa się Phillip Hinton. On jest naprawdę świetnym aktorem. Ta promocja miała odbyć się 16 czerwca, ja zadzwoniłem do niego na początku miesiąca i zapytałem, czy chciałby czytać fragmenty. „O tak, z przyjemnością, zobaczymy się 12 czerwca, bo ja teraz wyjeżdżam”. Przeraziłem się, ale co mogłem zrobić? Powiedziałem „dobrze” i czekałem. Ale gdy poszedłem do niego i pokazałem tekst, a on zaczął czytać, to już wiedziałem, że wszystko będzie dobrze. I rzeczywiście pięknie czytał. Z jednej strony siedział pan Siedlecki, z drugiej Hinton. Pan Siedlecki czytał oryginał, z ogromnym patosem i widziałem, jak ten Hinton słucha. Słowa nie rozumiał, ale intonację tak. Potem sam zaczął czytać i robił to fantastycznie!
Wiem, że na tych kilku występach nie skończyła się Wasza znajomość?
– Nie. Ponieważ ja też czasami czytałem na moich spotkaniach autorskich, Hinton zapytał, czy nie miałbym nic przeciwko temu, gdyby podpowiedział mi kilka uwag dotyczących interpretacji tekstu. Z radością skorzystałem z jego propozycji i jestem mu bardzo za tę pomoc wdzięczny. Zaczęliśmy współpracę przez kilka miesięcy i prawie co noc byliśmy w kontakcie telefonicznym. Strasznie się wtedy kłóciliśmy, ale jego krytyki brałem do serca, ćwiczyłem i gdy mu ponownie czytałem, to był zadowolony. I to mi bardzo pomogło przy obu książkach.
Gdy szukałam w internecie informacji o Panu, znalazłam książkę „Polish Emigrants: Oskar R. Lange, Zygmunt Pieda, Adam Greenberg, Marcel Weyland, Cracovia Club, Władysław Musiał, Eliza Roszkowska Oberg” wydaną przez Books LLC.
– A to ciekawe. Coś mi chodzi po głowie, ale będę musiał to sprawdzić. To się Pani udało mnie zaskoczyć.
Znalazłam jeszcze jeden tytuł, w którym jest wymienione Pana nazwisko. Przepiszę Panu i może to będzie coś ciekawego. A na razie dziękuję bardzo za rozmowę i czekamy na nowe książki.
– Ja też bardzo dziękuję i pozdrawiam wszystkich Czytelników.
Rozmawiała Kamilla Springer
Przegląd Australijski