|
Marcel Weyland na Polish Christmas Festival
Fot. K.Bajkowski |
Część pierwsza rozmowy Kamili Springer z Marcelem Weylandem, mieszkającym w Sydney architektem i prawnikiem z wykształcenia, tłumaczem poezji polskiej na język angielski z zamiłowania.
Czytając Pana biografię, ważną rolę w czasie wojny odegrał japoński dyplomata Chiune Sugihara, wicekonsul na Litwie, który przyznał pańskiej rodzinie wizę tranzytową przez Japonię. Na stronie internetowej znalazłam informację, że w taki sposób uratował kilka tysięcy Żydów i niekiedy nazywany jest japońskim Shindlerem. Czy miał Pan może z nim kontakt już po wojnie?
– Żadnego kontaktu nie miałem, ale wiem, że miał trochę smutne życie powojenne, bo zrobił to przeciwko rozkazom własnego cesarza, Hirohito. Z tego powodu został wydalony ze służby konsularnej, stracił swoją karierę i został w końcu handlowym przedstawicielem spraw japońskich w Moskwie. Miał tylko mizerny pokoik, tam żył i pracował. Bez żony. Żona została w Japonii.
Czyli robił to wbrew cesarzowi?
– O tak. To niesłychana rzecz dla Japończyka.
W tej notatce było napisane, że dostaliście wizę do Japonii, ale do końca II Wojny Światowej przebywaliście w Szanghaju, w Chinach.
– To było tak. To wszystko się stało w Wilnie i Kownie, na Litwie. Tam był ten Sugihara. On miał porozumienie z konsulem holenderskim na Łotwie, żeby pomóc jak największej ilości ludzi. Żeby wydostać się z Rosji trzeba było mieć wizę do Japonii. Ale to musiała być wiza tranzytowa. Można było przejechać przez Japonię, ale nie wolno było w niej zostać. Mieliśmy siedem albo dziesięć dni, nie pamiętam dokładnie, na ten przejazd, a potem trzeba już było jechać dalej. Najpierw trzeba było udowodnić takiemu Sugiharze, który tak naprawdę na to nie patrzył, że dokądś się jedzie dalej, że nie zostaniemy na karkach Japończyków. I byli konsulowie, którzy dawali takie wizy. My mieliśmy wizę do Lorenzo Marquez, portugalskiej kolonii w Afryce. Oczywiście my nigdy nie planowaliśmy tam jechać.
Podobny papier był do Curacao, holenderskiej posiadłości w południowej Ameryce. I ten stempel mówił, że do wjazdu do Curacao nie potrzebna jest wiza. Tylko ten papier. Czego nam nie powiedzieli, że żeby tam wjechać, trzeba mieć pozwolenie gubernatora. Ale na to nie zwracano uwagi.
No i z tym papierem mój ojciec i szwagier pojechali do Kowna, do Sugihary i on dał im stempel na tej wizie tranzytowej. Ale gdy dał już tych stempli, tych wiz, ponad dwieście, to mu rząd powiedział, że to już jest dosyć, więcej już nie rób tego. I on się swojego rządu nie usłuchał i dalej to robił. To w końcu go odwołali stamtąd, że musi wracać do Japonii. Ale jeszcze wtedy, gdy był już na stacji kolejowej i wychylał się przez okno pociągu, stał tam tłum ludzi z paszportami i on wbijał te stemple. On wiedział, że jego kariera będzie skończona, ale chciał uratować życie ludziom, bo widział, co się dzieje. Potem, gdy wyjechał, znaleźli się spryciarze, którzy sfałszowali ten stempel i dalej wbijali go do paszportów. Co było ciekawe, że to wszystko było po japońsku, w japońskim alfabecie i urzędnicy w Japonii dziwili się, że tylu ludzi przyjeżdża do Japonii i wszyscy nazywali się Rubinstein. Taka duża rodzina była.
Myśmy z tą wizą od razu wsiedli na pociąg. Były tylko dwa takie pociągi, więcej już później nie było. Myśmy złapali ten pierwszy, inaczej już byśmy nie żyli. Jechaliśmy koleją transsyberyjską do Władywostoku, przez Moskwę, dookoła Jeziora Bajkał, przez Omsk, Tomsk, Nowosybirsk aż do Władywostoku. Tam przeszliśmy przez odprawę celną. Nie wolno było zabierać biżuterii, złota, obcej waluty. I to co mieliśmy, chociaż nie było tego dużo, bo uciekliśmy prawie tak jak myśmy stali. Oczywiście matka i siostra złapały tam coś, co miały w woreczku. Moja matka miała na przykład platynową broszkę, w której był drogocenny kamień. Oczywiście kamień już był sprzedany w Wilnie na życie, a w jego miejsce wsadzono kawałek czerwonego szkła, ale sama platynowa broszka była wciąż coś warta, więc pomalowali ją na czarno i z tym czerwonym kawałkiem szkła nie wyglądała dobrze. Mama przypięła ją do kapelusza i nikt nawet nie zwrócił na nią uwagi. Pamiętam dokładnie, kiedy się to działo, 10 marca 1940 roku. Wtedy skonfiskowali prawie wszystko. Matka miała na łańcuszku medalion ze zdjęciami rodziców i to już też było uznawane za biżuterię, więc zabrali i to, razem z innymi drobiazgami. I tak przechodziło to od jednego do drugiego urzędnika, w końcu doszło do ostatniego. I wtedy on przejrzał papiery, kiwnął na matkę, żeby podeszła, a ona prawie zemdlała ze strachu, ale podeszła, a on się wtedy przechylił przez kontuar, wziął ją za rękę i powiedział „wszystkiego najlepszego”, bo to były jej urodziny. Dlatego pamiętam tę datę. On przeczytał w papierach. I przesunął w jej kierunku jedną taką kupkę z tymi drobnostkami, które wcześniej jej zabrano. To są właśnie Rosjanie, mają taką duszę.
I w taki sposób wjechaliśmy do Japonii, ale nie byliśmy tam dziesięć dni, ale siedem miesięcy. Póki nas nie wyrzucali, siedzieliśmy tam. Było nam dobrze, Japonia była piękna, ja uczyłem się angielskiego. Chodziłem do szkoły prowadzonej przez Metodystów amerykańskich. Ale w końcu Japończycy się zdenerwowali, bo dziesięć dni to dziesięć dni, a siedem miesięcy to siedem miesięcy no i postawili warunek, że za tyle i tyle dni ma nas już tam nie być. To wsiedliśmy na statek, który płynął do Szanghaju. Dlaczego do Szanghaju? Bo to był międzynarodowy port i nie potrzeba było mieć żadnej wizy, papierów. Każdy mógł przyjeżdżać do Szanghaju.
Tam był już komitet polski i oni się już nami zajęli. Dostaliśmy malutkie mieszkanko i tak sobie tam żyliśmy. Wtedy była też z nami moja siostra, Marylka, która miała narzeczonego w Kanadzie. Spotkali się w Wilnie. On był inżynierem, technikiem od budowy samolotów i w czasie wojny to było bardzo ważne zajęcie i Kanadyjczycy zatrudnili go w przemyśle samolotowym. On przysłał jej papier pozwalający do przyjazdu do Kanady jako jego narzeczona, ale wtedy nie było bezpośredniego połączenia, więc musiała przejechać przez Australię. W Sydney miała przesiąść się na inny okręt, ale wtedy wybuchła wojna w Pearl Harbor i już nie można było podróżować. Marylka miała wtedy osiemnaście lat, nie znała tam nikogo i została tam tylko z jedną walizeczką.
A Wy byliście nadal w Szanghaju?
– Tak. Ona oczywiście miała nas ściągnąć do siebie, gdziekolwiek by się osiedliła. Tymczasem musiała zostać w Sydney. Dostała pracę, najpierw w fabryce, potem w sklepie. Poznała Polaków, którzy byli już dłużej w Australii, bardzo jej pomogli. Później wyszła za mąż. On się ożenił w Kanadzie i tak się skończył ten romans. I po wojnie przysłała nam tzw. „landing permit”. To nie była wiza tylko pozwolenie na wylądowanie w Australii. I tak przyjechaliśmy do niej. Już miała wtedy małe dziecko. I tak znaleźliśmy się w Australii. I to jest koniec moich podróży.
Wróćmy jednak do początków wojny. Był Pan wtedy, w 1939 roku, zaledwie 12-letnim chłopcem, mieszkańcem Łodzi. Pańska rodzina uciekała najpierw przed Niemcami z Łodzi do Wilna?
– Na szczęście mieliśmy małe autko i najpierw pojechaliśmy do Warszawy. To było w pierwszym tygodniu wojny. Moja starsza siostra, która umarła jakieś pięć lat temu, pracowała w ogólnopolskim dzienniku „Republika”. W każdym większym mieście była redakcja, która dodawała lokalne nowiny i moja siostra znała wszystkich tych redaktorów. W Łodzi było główne biuro i my pojechaliśmy do Warszawy. Nie dojechaliśmy do samej Warszawy, bo skończyła się benzyna, ale już nie było daleko, jakieś dwadzieścia minut, więc szwagier zamknął samochód na kluczyk (nawet jeszcze mamy ten kluczyk) i resztę drogi przejechaliśmy tramwajem do redakcji. Tam już była masa ludzi, wszyscy porozkładani na podłodze. Następnego dnia wywieźli nas ciężarówką rozwożącą gazety. Na wschód. Najpierw do Lublina, do kolejnego redaktora. Tam przeżyliśmy niemieckie bombardowanie. Z Lublina, znowu wsadzono nas na ciężarówkę, razem ponad 20 – 30 ludzi i pojechaliśmy dalej na wschód. Ale podróż szybko się skończyła, bo ktoś wlał do baku wodę zamiast benzyny. Mieliśmy kilka pojemników z benzyną i jeden z wodą i akurat ten ktoś pomylił i użył zamiast benzyny. I dalej musieliśmy iść pieszo, nocą. Bardzo dramatyczne. No i przeszliśmy Bug i znaleźliśmy się w Kowlu. Tam dowiedzieliśmy się, że Rosjanie oddadzą Wilno, a my musieliśmy się wydostać z Rosji. Pojechaliśmy na północ pociągiem. Był bardzo przepełniony, ludzie dosłownie wisieli z okien. I tak dostaliśmy się do Wilna. I rzeczywiście po tygodniu Rosjanie się wycofali i weszli Litwini. Poszedłem do litewskiej szkoły, żeby się nauczyć litewskiego. Potem Rosja znowu zagarnęła te małe państewka; Litwę, Łotwę i Estonię i znaleźliśmy się ponownie w Rosji. Trwało to około pół roku zanim udało się nam uciec.
To bardzo ciekawa historia.
– Skróciłem ją bardzo.
C.D.N.
Przegląd Australijski