Oto ciąg dalszy relacji podróżniczej Marcina Gienieczki przesłanej dla Bumeranga Polskiego:
Zmagania na pustyni
Rozpoczynam przejście Pustyni na wysokości Lake Disappointment.
Szlak prowadzi wzdłuż Talawana Track do Windy Corner - podobnym szlakiem szedł Marek Kamiński z podróżnikami z Holandii. Tyle ,że oni wystartowali z Lake Disappointment i kierowali się w stronę Alice Springs. Ja najpierw obieram kurs w kierunku Windy Corner a później w kierunku Warburton. Stamtąd będę zmierzał rowerem do Uluru. Do przejścia mam 600 km. Obliczam, że dziennie będę pokonywał 30 km. Może powinienem powiedzieć, że taki dzienny dystans chciałbym przejść, a ile zdołam, kolejne dni pokażą.
Woda zgodnie z planem została rozstawiona przez Bogusława Stańczyka co ok. 100km. Miejsce zaznaczone jest różową wstążką i mam spisaną pozycję GPS. Beczki i kanistry zasypane są na głębokości pół metra w ziemi. Jeśli tylko dzikie wielbłądy lub inne stworzenia jej nie odnajdą, będę spokojny. Bo woda to życie.
Pogoda na pustyni bardzo zmienna. W dzień ciepło, natomiast dziś szczególnie dokuczliwy był lodowaty wiatr, taki, że w nocy zakładam polar i czapkę.
Po pierwszych dwóch dniach zrozumiałem, ze będzie to bardzo ciężka droga, nie technicznie, bo nie jest ona trudna - można ją odnaleźć w gąszczu traw i spinifexu, ale właśnie spinifex jest tu największą przeszkodą. W ciągu owych dwóch dni ta ostra trawa przecięła mi 3 dętki robiąc tym samym 7 dziur.
Zdałem sobie sprawę, że tak daleko nie zajdę biorąc pod uwagę, że pompowanie tych opon zajmuje ok. 30 minut, dochodzi rozpakowanie i spakowanie wózka i żar lejący się z nieba. To wszystko zakłóca marszrutę. Moje opony nie nadają się na przeprawę tym szlakiem. Najwyraźniej chyba są za delikatne na te warunki, choć i tak dałem najmocniejsze. Marek Kamiński kiedy przeprawiał się przez tę część pustyni, jak mi powiedział, miał opony jak w motorze. Ja wybrałem bardziej rowerowe. Kiedy podobną konstrukcją wózka przeprawiałem się przez góry Mackenzie, w ciągu 24 dni złapałem tylko jedną "gumę" . Tu w ciągu dwóch dni kilka. Taka subtelna różnica.
Zakładając gładkie opony, które lepiej poradzą sobie z piachem nie doceniłem spinifexu. Być może to było nie do końca dobre posunięcie, że skupiłem się na piasku zapominając o ostrej trawie, która rośnie zawsze na środku ścieżki. Rozstaw kół w wózku jest taki, ze jedno koło zawsze jest na spinifexie, a tym samym wózek się kołysze i nachodzi na ostrą jak brzytwa trawę. Ta z kolei po paru minutach wbija się w oponę przebijając ją aż do dętki. Z ciągłymi naprawami zabrakłoby mi łatek. O dętkach nawet nie wspominam.
W życiu jak i również na takich wyprawach jest tak, że trzeba szukać rozwiązań.
Przez 7 dni kiedy rozstawiałem wodę i 2 dni kiedy maszerowałem nie spotkałem żadnego człowieka ani nie minąłem żadnego auta. Ale każdy z nas ma szczęście chociaż raz w życiu. Dla mnie pojawiło się w nocy, kiedy reflektory terenowego nisanna rozświetliły pustynię. Miejscowi jechali do Newman. Kiedy zobaczyli mnie łatającego dętki zatrzymali się, pomogli napompować koło, pogadaliśmy i pojechali dalej. Następnego dnia kiedy wstałem, zobaczyłem, że znów ubyło powietrza w dętce. Ręce mi opadły, ale zabrałem się do naprawy. Po ok. 2 godzinach znów ujrzałem znajomego nissana. Okazało się, że ci ludzie nocowali jakieś 3 km od mojego namiotu. Moja sytuacja nie dawała im spokoju -tak mi później powiedział Steve. Namówili mnie na powrót.
Nie zastanawiałem się długo, bo do Newman z tego miejsca było jakieś 630 km. Z plecakiem, zapasem wody, sam, nie dałbym rady. Najbliższa i jedyna studnia w tym regionie jest dopiero ok. 200km stąd - Georgia Bore. Spakowałem więc plecak i sprzęt wrzucając wszystko na dach samochodu. Sam też zakotwiczyłem się na dachu i wyruszyliśmy w stronę Cotton Creek. W Newman był jeszcze Bogusław Stańczyk. Utwierdził mnie, że podjąłem trafną decyzję.
-W życiu trzeba umieć podejmować decyzje - ty podjąłeś właściwą. Tam nikt się raczej nie zapuszcza jak widziałeś. Musisz rozważyć inna trasę lub naprawić wózek, zrobić inny rozstaw kół- powiedział. Jestem rozbity, bo na tym szlaku miałem wszystko przygotowane, zarówno wodę jak i żywność.
Atakuje pustynię Gibsona szlakiem z Wiluny . Mój wózek podskakiwał niczym piłeczka pingpongowa. Na początku szło mi całkiem dobrze. Pierwszego dnia zrobiłem 28 km i zadzwoniłem do żony będąc na szczycie szczęścia. Na wózku mam jeden kanister 20 litrowy, trzy po 15 litrów i jeden worek dromadera 10 l, co daje 75 l czyli 75kg (tutaj nie miałem rozrzuconej wody więc musiałem się zabezpieczyć) plus sprzęt filmowy i fotograficzny, żywność i parę rzeczy do wózka. Łącznie 110kg czyli takie obciążenie jak na saniach polarnych na Kołymie, którą przemierzałem po śniegu i lodzie.
Niestety drugiego dnia wózek zaczyna się psuć. Co 30 minut koła się luzują i po prostu spadają z uchwytów wózka. Poprawiałem, ale zastanawiałem się co się dzieje. Pamiętam jak startowałem na Talawana Track i Bogusław Stańczyk filmował nasze pożegnanie, po czym powiedział - "człowieku, jak ty idziesz na wyprawę” - przecież koła masz nie dopięte. Adrenalina na starcie jednak dała mi dużo siły i takiego niedopatrzenia na pewno nie dostrzegłem. Nie dyskutowałem wówczas, bo chciałem iść i wędrować. Bogusław zniknął na horyzoncie, a ja zacząłem zapuszczać się wówczas w pustynne tereny . Teraz, kiedy byłem już na właściwym szlaku znowu luzowały się koła. Przypomniałem sobie tamto zdarzenie. Wiedziałem, że coś jest nie tak. Ale nie było czasu na analizę. Chciałem iść, bo na wyprawie jest tak(bynajmniej w moim przypadku), że czas na przemyślenia i testy jest w kraju(w miarę możliwości). Moje testowanie odbywało się na plaży w Juracie, ale to nie to samo co trawa spinifex czy skały na pustyni.
Okazało się, że obręcze, które trzymają wózek są mocno wyszlifowane. Najwidoczniej w I etapie było sporo tarcia. Być może też wózek uszkodził się podczas transportu lotniczego albo kiedy wieźliśmy go do Warburton .Na pewno coś musiało się wydarzyć, bo sprzęt był sprawny przed wyjazdem. Niestety tutaj nie spełnił swojej roli. Koła przechylały się w stronę bagażu, tym samym ocierały się o sprzęt na wózku i obręcze - blokowały poruszanie się. Wyglądało to tak, jakby koła się rozchodziły- raz na lewą stronę, raz na prawą w zależności od ułożenia terenu. Poprawiałem luzy, dokręcałem na siłę i po 15 minutach przeprawy to samo. To może wyprowadzić człowieka z równowagi, ale szedłem dalej. Trzeciego dnia niestety strzeliła szprycha i piasta się wykrzywiła, wymieniłem ją na nową, ale znowu po dniu wędrówki się wygięła. Wiedziałem, że niestety plan przeprawy legnie w gruzach. Siedziałem przy ognisku zrozpaczony. Zrobiłem 100 km i nie wiedziałem co dalej. Na dodatek przyszła burza i deszcz, który pada raz na 3 lata. A właśnie teraz spadł i zrobił ze szlaku gliniane podłoże. Koła będąc juz wykrzywione zapadały się w błocie, ja również. Wszystko okazało się nie tak. Wózek prawie rozpadł się po kolejnych 10 km wędrówki następnego dnia i tym samym postanowiłem zakończyć plan ,,pustynna burza" jak go później nazwałem. Pięć km ode mnie ugrzęzły w błotnej mazi dwa samochody. Błoto, które niczym lawa zalewa szlak, spowodowało, że nawet dwa auta o napędzie 4 na 4 nie dawały rady(tu jeśli pada deszcz, woda nie wsiąka lecz się rozlewa tworząc klejącą się breję). Podkładanie pod koła desek nie przynosiło rezultatów - koła zapadały się i grzęzły coraz mocniej. Ludzie, widząc co się święci, postanowili mnie zebrać. W zamian za to pomagam im przeprawie przez coraz większe błota.. Ta decyzja była bolesna, bo podjęta po raz drugi próba przeprawy nie powiodła się. W tym momencie juz decyzja zapadła, że tym razem pustyni nie przejdę.
Marcin Gienieczko
c.d.n.