Doceniam różnice poglądów, poglądy może mieć każdy. Ale nie odważyłbym się wyrokować na temat technologii grafenu, zaś na odwyrtkę, nie szczerzę zębów przy wyrokach ze strony ludzi niezachwianej pewności w bardziej skomplikowanych tematach politycznych. Nieco tylko zęby mnie bolą. Podobnie, gdy odczytuję satysfakcję z podszczypywania wielkich ludzi.
Chciałbym coś opowiedzieć o polskim inteligencie, który został papieżem Kościoła katolickiego. Wyniósł z domu i z doświadczenia życiowego nie tylko odwagę osobistą, ale i polski, inteligencki zdrowy rozsądek w ocenie sytuacji. W ocenie sytuacji Kościoła, w Kościele, Polski w Polsce, Polski w układzie światowym, wreszcie – całego świata. Miał w Bogu i swojej Matce Boskiej oparcie duchowe, ale wiedział, że w swoich zachowaniach może liczyć tylko na swoją własną mądrość – i mądrość swego starszego przyjaciela, Jerzego Turowicza. Obaj byli bardzo otwartymi głowami, intelektualistami nie zapatrzonymi tylko w siebie. Obaj wiedzieli, że Polska układem z Teheranu została jak po Kongresie Wiedeńskim skazana prawdopodobnie na kolejne 100 lat zaboru i że na więcej powstań po warszawskim już kraju nie stać.
Wiedział to i „Stary prymas”. Nie lubił Turowicza jako modernisty, nie lubił początkowo i „biskupa w krótkich spodenkach”, co to kajakował z młodzieżą, ale przekonał się do jego wewnętrznej siły i niekłamanej wiary, choć biskupa krakowskiego odkrył Paweł VI sam i zapraszał na prowadzenie rekolekcji do Watykanu. Mądrość polityczna i realizm w ocenie sytuacji nie była wyłącznością dwóch krakowskich przyjaciół. Wyszyński, jeszcze jako biskup lubelski, tłumaczył młodzieży szkolnej po wojnie, że ma wyrosnąć jako nowe pokolenie inteligencji polskiej, a nie nowe pokolenie partyzantów. Podpisał też układ Kościoła polskiego z nowymi narzuconymi władzami, który poczytywano za jego ustępstwo; kiedy układ, przezeń wyrachowany, te władze potraktowały jako ustępstwo, upoważniające do dalszych nacisków, odmówił dalszych rozmów i kontaktów. Aresztował go Światło już po śmierci Stalina, a na parę miesięcy przed swoją ucieczką…
To nie „stary prymas” ograniczał ewentualne ambicje biskupa Wojtyły co do reform w Kościele. Nikt temu intelektualiście nie perswadował, że lepiej niczego nie ruszać. Ani Jerzy, mój starszy przyjaciel, ani jego przyjaciel biskup nie byli natomiast rewolucjonistami. Mnóstwo rzeczy się im w Kościele nie podobało, zwłaszcza średniowieczny ceremoniał i dworska obyczajowość, ale Jerzy, zapytany przeze mnie w latach 70. (myślę, że Stefan Wilkanowicz lub Krzysztof Kozłowski mogli usłyszeć coś podobnego) o stosunek do ojca Rahnera, powiedział, że od rewolucji w teologii do rewolucji w Kościele droga jest bardzo długa. I dodał, że Luter mógł odnieść sukces, bo wyznawcy wcześniej od niego mieli dosyć Kościoła, jaki był, a dzisiaj nie ma wśród wiernych Kościoła wyznawców dla Rahnera. Ani „maluczkich”, ani inteligentów. Sobór II Watykański sam był dostateczną rewolucją, i to przeprowadzoną nie wbrew, ale za akceptacją i tej części duchowieństwa, która czuła się „urzędnikami Pana Boga” (to było moje określenie). Kościół przyjął w pełni stanowisko Husa, którego dał spalić na stosie! Lefebryzm był ostrzeżeniem przed znacznie groźniejszymi buntami.
Dzisiejsze wzruszenia ślubem w angielskiej rodzinie królewskiej, przywiązanie do trwałości obyczaju, rytuału, słowem – poczucie ciągłości i tożsamości dzięki ceremoniom tym samym co sto i dwieście lat temu, coś mi uświadomiło. Taki sam duch niegroźnego konserwatyzmu obejmuje feudalizm w funkcjonowaniu hierarchii kościelnej; nikogo z wiernych on nie razi, bo dzisiaj nikomu ten feudalizm jak i monarchia angielska niczym nie grozi, a coś jednak przezeń zachowuje się niezmiennego i trwałego jak rodzina królewska w Anglii. Choć trudno sobie wyobrazić, by Jan Paweł II z Jego poczuciem humoru traktował do końca serio te obyczaje (sam powtarzał słynny dowcip-odpowiedź Jana XXIII na pytanie, ilu ludzi pracuje w Watykanie – „No, jakaś połowa”). Uwielbiał „Zaczarowaną dorożkę”, co wiem z roku 1956. „…Wiąże im stułą stęsknione ręce ksiądz, co podobny był do księżyca”. „Byle nie do księżyca w pełni”, zaznaczył chłopakom.
Jego znowuż dystans do „teologii wyzwolenia”, do idei „Chrystusa z karabinem”, opierał się na odruchowym, naturalnym proteście, na kardynalnej sprzeczności między takim konceptem, a religią dobroci i tolerancji, jaką powinno być chrześcijaństwo. Powrót do religii krucjat, religii krzyża jako broni, był nie do zaakceptowania. Kiedy mnie w kościele Św. Krzyża w Warszawie wyłuskał z tłumu i objąwszy ramieniem, prowadził w swej drodze do ołtarza, powiedział, że Mu się podobał mój tekst w „Tygodniku Powszechnym” o słoweńskich księżach (o ichnich nauczycielach cywilizacji, którzy w ciągu życia dwóch pokoleń przenieśli Słowenię z dzikich Bałkanów do zachodniej Europy bez zmiany miejsca na mapie), zdziwiłem się, że Jego Świątobliwość znajduje czas na „Tygodnik Powszechny”, odrzekł, że go czyta regularnie… Ci słoweńscy księża-pozytywiści byli do zaakceptowania. Modlili się także.
Kiedy został głową Kościoła katolickiego, stanął wobec konieczności odniesienia się do całego świata wobec grożących mu konfliktów. Jeżeli ktoś nie rozumie tej Jego roli, niechże choć trochę pohamuje dzielność podsumowań. Wiedział, że „białego człowieka” z jego własnej winy czekają zasadnicze konflikty i wiedział, że to, co może zrobić Jego Kościół, to nie ograniczać zbawienia do samych wiernych Kościoła – wbrew temu, czego wymagała od wieków ortodoksja katolicka. Złamał fundamentalną ortodoksję: uznał za równorzędne drogi do Boga nie tylko wyznania protestanckie i prawosławie, ale też wiarę w Allaha i wiarę w Jehowę, co oznaczało szansę na zniesienie przedziałów kulturowych, ważniejszych od przedziałów między politykami. Miał nadzieję, że porozumie się także z religijnie traktowanym ateizmem Rosji, że następcy porozumieją się z religiami Indii i Chin. Ten Jego ekumenizm był wielkim przełomem kulturowym, nie tylko religijnym. Zasadniczej miary.
Lekceważyć Jego rolę w wyzwoleniu Polski i światowym upadku komunizmu mogą tylko ci urodzeni po 1989 roku. Pierwszy przyjazd kraju, pierwsza „pielgrzymka”, pozwoliła Polakom zobaczyć, ilu ich jest; co najmniej tych niezwiązanych emocjonalnie z reżimem. Bez tego policzenia się, bez zbudowanego wtedy poczucia większości wobec klasy panującej, nie byłoby Solidarności i jej wiary w sukces. Później obecność Polaka na Stolcu Apostolskim odgrywała wielką rolę w utwierdzaniu polskiego optymizmu i pewności pokojowego rozwiązania wielkiego konfliktu społecznego. Zdalny patronat nad porozumieniem roku 1989, razem z naciskami i gwarancjami amerykańskimi, też odegrał ogromną rolę. Mediację ludzi Kościoła polskiego trudno przecenić, a druga strona wiedziała, że za tymi mediatorami stoi autorytet papieża z jego wpływem na społeczeństwo polskie. Jeśli po stronie byłej klasy panującej gwarancję spokoju dawali generałowie, to po naszej stronie pokój miał za sobą ten właśnie autorytet. I udało się. Tak zapewniono wzór pokoju dla rezygnacji z władzy innych klas panujących w demoludach (poza Rumunią). Miały też w garści wszystko, jak i nasza – broń, policje, armię, pieniądze, administracje, a już wolały gospodarkę rynkową z demokracją. I obóz sowiecki się rozpadł, a Polska odzyskała niepodległość. Bohaterowie, spóźnieni na barykady, mają tu pewną zasługę – że się spóźnili… Palili kukłę Wałęsy wtedy, gdy wychodziły z Polski ostatnie wojskowe formacje sowieckie.
Prowadził ten papież i tajną dyplomację. Swoistą, na otwartym powietrzu – nigdy nie dowiedzieliśmy się, o czym rozmawiali tak długo z gen. Jaruzelskim na uboczu Wawelu, gdzie nikt nie mógł ich podsłuchać. Wystawił tylko potem papież generałowi świadectwo, że głęboko wierzy on w socjalizm.
Polski inteligent, romantyczny pozytywista, mówił w swoich homiliach w Polsce o tym, co warto zrobić i za co się zabrać, ale wszyscy cieszyli się jedynie, że jest z nami, skandowali „zostań z nami”, za to ani słuchali, ani potem czytali. Iluż ludzi pytałem, co mówił o morzu, o gospodarce morskiej, o dziedzictwie myśli Eugeniusza Kwiatkowskiego, nikt nie pamiętał, nie słyszał, nie czytał… Popierał papież spółki pracownicze jako przyszłość partnerstwa w biznesie – za Piusem XI, pierwszym w XX wieku propagatorem tego rozwiązania, i za Reaganem, który uczynił spółki pracownicze swoim wręcz programem politycznym jako alternatywą w stosunku do lewicowych nacjonalizacji. Kto o tym wie, kto o tym mówi? Teraz prof. Edmund Wnuk-Lipiński z Grzegorzem Miecugowem przypomnieli, jak w początku lat 90. papież niemal rugał rodaków, wołając o inny sposób korzystania z wolności, bez nienawiści i kłótni. Któż Go posłuchał? I dziś nasi opętańcy grożą „rewolucją, która będzie straszna”, myląc Ukrzyżowanego z łotrami, ściślej - z tym po Jego prawej stronie (dla ścisłości, tak naprawdę z tym po lewej). No, ale i łotrom wybaczono…
Stefan Bratkowski
Studio Opinii