Kurz już opadł, samoloty z uczestnikami odleciały, a przede mną ciągle jeszcze miesiące pracy. Niełatwo zdobyć się na refleksje, gdy telefon nie przestaje dzwonić, a skrzynka pęka od codziennej porcji poczty. Do tego potrzeba czasu i dystansu, ja wciąż czuję się jak na po-PolArt’owym miesiącu miodowym.
W chwili gdy piszę ten tekst, otoczona jestem stertami festiwalowych dokumentów, programów, rachunków do rozliczenia, kurczącą się listą rzeczy do zrobienia i emaili oczekujących na odpowiedź. Będąc zaangażowana w organizację PolArt’u od samego początku, poprzez wstępne trudności aż do owocnego finału, niełatwo jest mi zdobyć się na dystans niezbędny, by zdać relację z tego, co się wydarzyło. Mam jednak nadzieję, że ta garść wstępnych refleksji wystarczy, przynajmniej na początek.
W ciągu tych pierwszych kilku po-festiwalowych dni chyba ze
sto razy przeglądałam wszystkie zamieszczone na Facebooku zdjęcia. Każdy uśmiech, gest i uchwycony
moment przywoływał natychmiast burzę myśli: jak daleką drogę przebyli, by się
tu znaleźć, jak im się podobalo ich zakwaterowanie, czy zawarli nowe przyjaźnie
i razem spędzili czas, czy się równie dobrze bawili na Balu Sylwestrowym jak
ja, czy ich opiekun przekazał im wszystkie informacje, dostępne w druku i
online, czy pili wystarczająco dużo wody, by uniknąć udaru cieplnego, czy już
się zdążyli zakochać, czy udało im sie przespać choć kilka godzin w noc (czy
już raczej nad ranem) przed występem... i tak dalej. Każde zdjęcie przenosi
mnie w ten szczególny moment – z jego dźwiękami, obrazami, smakami, zapachami.
Logistycznie cała impreza przebiegała bardzo płynnie, co jest najlepszym dowodem na ilość pracy włożonej w przygotowanie nawet najmniejszego szczegółu całości. Fala upałów, która napłynęła wraz z PolArt’em do Perth, była doskonałym przypomnieniem, że bez względu na cały proces szczegółowego planowania, nad niektórymi rzeczami kontroli nie mamy.