„Klimaty na Ziemi zawsze były zmienne i bez wątpienia będą takie w przyszłości. Jak duże będą te przyszłe zmiany i gdzie i jak szybko one nastąpią, nie wiemy” National Academy of Science, 1975
Wydana niedawno praca dr. hab. inż. Piotra Kowalczaka pod tytułem „Zmiany klimatu. Polityka, ideologia, nauka, fakty” to dzieło wyjątkowe zarówno pod względem ilości zgromadzonego materiału jak i szerokości ujęcia, wielości poruszanych zagadnień. Praca liczy ponad 700 stron, bibliografia to ponad tysiąc pozycji, zawiera indeksy nazw geograficznych i nazwisk.
Autor jest byłym wieloletnim dyrektorem oddziału Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej w Poznaniu. W latach 2010 – 2014 pełnił funkcję dyrektora Instytutu Środowiska Rolniczego i Leśnego PAN. W latach 2017-2019 był profesorem i z-cą dyrektora Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej – Państwowego Instytutu Badawczego ds. Badawczych w Warszawie. W latach 2007-2008 i 2016-2017 był Przewodniczącym Rady Naukowej Instytutu Meteorologii i Gospodarki Wodnej w Warszawie.
Książka prowadzi nas przez historię kolejnych nietrafionych prognoz dotyczących klimatu, pokazuje kulisy fałszerstw i nieuczciwych manipulacji jakich dokonywał i dokonuje osławiony IPCC (akronim od Intergovernmental Panel on Climate Change – Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu), tłumaczy jak tworzone są jego raporty, dlaczego istnienie tak zwanego konsensusu jest fałszem, a samo pojęcie należy do świata polityki, a nie nauki. Jednak te wszystkie instytucjonalne, socjologiczne, finansowe i polityczne realia nie byłyby tak dobrze wyjaśnione i zrozumiałe dla czytelnika, gdyby nie to co stanowi w mojej opinii równie ważną zaletę książki. A jest nią fascynująca historia zmian klimatu, podnoszenia się i opadania poziomu oceanów, wielu innych zjawisk pokazujących z jak bardzo złożonym i wieloczynnikowym zagadnieniem mamy do czynienia i jak mało naprawdę wiemy o prawdziwych mechanizmach decydujących o tym, że w znanej historii naszej planety te same obszary bywały pokryte lodem, pustynią lub puszczą. Nawet bez całego politycznego kontekstu z jakim mamy dzisiaj do czynienia, byłaby to pozycja warta przeczytania dla każdego, kto chce zrozumieć otaczający nas świat fizyczny i zjawiska mające wpływ na tak wiele dziedzin życia jak wojna i pokój, susza i powódź, głód i obfitość z jednej, wielkoskalowej strony, a indywidualne zdrowie, choroba i długość życia z drugiej. I wreszcie trzeci niezwykle ważny nurt rozważań, który przewija się przez całą książkę, to refleksja nad tym czym jest nauka i jakie czynniki sprawiają, że przechodzi ona obecnie głęboki kryzys skutkujący brakiem zaufania do jednego z filarów naszej cywilizacji, który jeszcze niedawno wydawał się być solidną opoką i nie budzącym podejrzeń drogowskazem dla naszego rozumienia świata.
W jakiej epoce żyjemy
Wiek Ziemi ocenia się na około 4,5 miliarda lat. Około 12 tysięcy lat temu po ostatnim zlodowaceniu rozpoczęła się epoka Holocenu w której żyjemy. Koniec zlodowacenia jakie miało miejsce przedtem był niezwykle gwałtowny, topnienie lodu sprawiało, że „w niektórych okresach poziom wód wzrastał o 15 centymetrów dziennie, z każdym dniem brzeg przesuwał się o półtora kilometra. W dzisiejszych czasach nie ma zjawiska, które moglibyśmy z tym porównać.” (…) „Około 12700 roku p.n.e. kroki zmieniły się w galop i w ciągu jednego pokolenia temperatura globu rosła o mniej więcej 5°C, by w końcu osiągnąć poziom różniący się o stopień lub dwa od obecnego”. Już ten cytat pokazuje, że z tysiącami, a nie miliardami ludzi, bez przemysłu, rolnictwa i wydzielanego za ich sprawą dwutlenku węgla zmiany klimatu mogą być o wiele bardziej gwałtowne niż ma to miejsce obecnie. Z kolei sam Holocen to szczęśliwie dla ludzkości okres stosunkowo stabilny, chociaż także w nim można wyróżnić kilka osobnych okresów klimatyczno – roślinnych. Dodatkowo zmiany przebiegały różnie w różnych obszarach i w różnych klimatach regionalnych, bo i taki podział istnieje, kto uważał na lekcjach geografii, powinien sobie przypomnieć. Rozkwit potęgi Rzymu przypadał na okres ciepły, następujące po jego upadku wieki tak zwane ciemne to okres zimny, trwający do około 950 r. n.e.
Prof. Kowalczak przytacza cały szereg źródeł świadczących, że w okresie następującego potem ocieplenia średniowiecznego temperatury znowu były wyższe niż obecnie. Zostało one zakończone po 500 latach małą epoką lodowcową trwającą od mniej więcej 1450 r. do około 1850 r. Wtedy, w momencie jej zakończenia zaczęły się bardziej systematyczne pomiary temperatury, powstawało coraz więcej źródeł mówiących o wydarzeniach takich jak powodzie, susze. Jednak o wybuchu wulkanu Tambora w 1815 r. który spowodował rok bez lata w 1816 r. i klęskę głodu Europejczycy dowiedzieli się kilkadziesiąt lat później. Taki zbieg okoliczności dodatkowo wpływa na łączenie w powszechnej świadomości ocieplenia z uprzemysłowieniem i niezwykłym rozwojem naszej cywilizacji.
Fałszywa historia w służbie globalizacji
Historia klimatu ma dla współczesnych debat ogromne znaczenie, bowiem alarmiści klimatyczni próbują także ją fałszować pomijając np. prawdę o okresach cieplejszych, co ułatwia im budowanie modeli i medialnych prezentacji pokazujących nie cykliczne falowanie temperatur, ale ich rzekomy niespotykany wzrost . O tym jak trudne są wszelkie przewidywania przyszłości świadczy cała lista przepowiedni wpisujących się w antycywilizacyjny i antyludzki nurt do którego należą klimatyści. Horrendalne błędy dotyczą zresztą nie tylko klimatu, ale także dziedzin wydawać by się mogło znacznie łatwiejszych dla tworzenia prognoz. Prekursorem antycywilizacyjnego katastrofizmu są raporty Klubu Rzymskiego, który w swoim raporcie z 1972 r. przewidywał, że już od co najmniej 10 lat nie powinniśmy w ogóle mieć gazu, ropy, srebra i wielu innych pierwiastków. To samo dotyczy przepowiedni dotyczących demografii i efektywności rolnictwa.
Jednocześnie od samego początku w wypowiedziach alarmistów pojawiały się wyraźne akcenty mówiące o konieczności tworzenia rządu światowego, w którym chodzi tak naprawdę nie o klimat, ale jak określiła zawartość protokołu z Kioto z 1997 r. (Na mocy tego dokumentu ustanowiono m.in. mechanizm rynkowy handlu uprawnieniami do emisji gazów cieplarnianych między stronami, które podpisały protokół) Komisarz UE ds. Środowiska Margot Wallström „Dotyczy on stosunków międzynarodowych, ekonomii i przygotowania pola działania dla wielkiego biznesu na całym świecie. Powinniście to zrozumieć i pojąć dlaczego (globalne ocieplenie) jest tak ważne”. Prezydent Jacques Chirac określił ten protokół jako „stanowiący pierwszą autentyczną część światowego rządu”. Inna niepokojąca wypowiedź jaka pojawiła się na szczycie w Rio w 1992 r. była autorstwa Maurice’a Stronga założyciela i dyrektora wykonawczego Programu Ochrony Środowiska ONZ (UNEP): „Możemy dojść do punktu w którym jedyną drogą ocalenia świata będzie doprowadzenie do zagłady cywilizacji.”, a jego oficjalny doradca Richard E. Benedick z amerykańskiego The National Institute for the Environment dodał: „Globalny układ w sprawie klimatu musi zostać wprowadzony, nawet jeśli nie ma żadnych dowodów na poparcie efektu cieplarnianego”. Timothy Wirth pierwszy podsekretarz stanu do spraw globalnego ocieplenia w Departamencie Stanu USA podsumował: „Winniśmy propagować sprawę ocieplenia klimatu. Nawet jeśli teoria ocieplenia klimatu jest niewłaściwa, będzie to właściwe działanie.”
IPCC narzędziem klimatystów
Kluczowym narzędziem tego „właściwego działania” jest od samego powstania IPCC utworzony w 1988 r. w powiązaniu z agendami ONZ. Po początkowym okresie, w którym kierowali nim specjaliści w dziedzinie klimatu, przez kolejne 13 lat funkcję tę pełnił Rajendra Kumar Pachauri, indyjski inżynier kolejnictwa. (Wraz z Alem Gore’m, Richardem Sandorem i wspomnianym Mauricem Strongiem będąc szefem IPCC zakładał w 2003 firmę Chicago Climate Exchange PLC, pierwszą giełdę do handlu uprawnieniami do emisji CO2 w Chicago.) IPCC przy tworzeniu raportów nie przestrzega ustanowionych nawet przez siebie procedur, które zobowiązują do korzystania z szerokiego spectrum autorów. Tymczasem np. przy tworzeniu kluczowego rozdziału w raporcie z 2007 r. pod tytułem „Zrozumienie i przypisywanie zmian klimatycznych” dominowali uczeni z zaledwie kilku krajów: 38% (20 osób) z USA, 30% (16) z Wielkiej Brytanii, 9% (5) z Kanady, 6% (3) z Australii i 4% (2) z Francji, a pozostałe 7 państw miały po jednym przedstawicielu. Wielu recenzentów było współpracownikami piszących i pracowało w tych samych instytucjach badawczych. Być może dlatego podejmowane w wyniku głosowań decyzje były jednostronne. Ich najważniejszą cechą jest uznanie za fakt tego co zdaniem wielu uczonych nie jest dowiedzione, czyli istotnego wpływu człowieka na zmiany klimatu w skali globu, a konkretnie na skutek powstałego w wyniku ludzkiej działalności dwutlenku węgla, który stanowi obecnie około 4 dziesięciotysięcznych atmosfery, z czego człowiek odpowiada za około 3 lub 4%. W oparciu o takie standardy IPCC przedstawia swoje raporty i prognozy. Tymczasem zapisy temperatury i ilości CO2 przeczą takiej tezie gdyż:
„Jeśli CO2 powoduje globalne ocieplenie, to wzrost stężenia CO2 powinien zawsze poprzedzać ocieplenie, zwłaszcza gdy klimat na Ziemi ociepla się po epoce lodowcowej. Jednak we wszystkich przypadkach CO2 opóźnia się z ociepleniem o 800 lat. Krótsze okresy zmian pokazują to samo – ocieplenie zawsze poprzedza wzrost CO2 i dlatego CO2 nie może być przyczyną ocieplenia.”. Jeżeli neguje się podstawowe fakty i zależności będące podstawą budowania teorii wtedy kolejną weryfikacją powinno być sprawdzanie się prognoz budowanych na ich podstawie. Tymczasem znakomita większość tego co IPCC określa jako prognozy (krytycy uważają, że powinno się je nazywać scenariuszami) się nie sprawdza. Dzieje się tak gdyż „globalne modele klimatyczne (GCM) systematycznie przeceniają wrażliwość klimatu na dwutlenek węgla, (…) a modelarze wykluczają wymuszenia i sprzężenia zwrotne, które są sprzeczne z ich misją znalezienia wpływu człowieka na klimat.” „Zakładają, że wzrost CO2 powoduje wzrost temperatury, tymczasem w każdym ciągu pomiarowym, temperatura wzrasta przed CO2. Jedynym miejscem, w którym wzrost stężenia CO2, powoduje wzrost temperatury, są modele komputerowe IPCC”. Prof. Kowalczak podsumowuje tę sytuację następująco: „Gdy ponad 90% modeli klimatu tak bardzo odbiega od rzeczywistych wyników, rozprzestrzenia się ukryty błąd projektowy. Jest to dowód błędu instytucjonalnego myślenia grupowego”.
Kolejnym zabiegiem jaki świadczy o polityzacji IPCC jest fakt, że wydawany oprócz raportu właściwego dokument podsumowujący przeznaczony dla decydentów politycznych i mediów bywa publikowany przed powstaniem samego raportu, a ten z kolei jest ex post dostosowywany do podsumowania, a samo podsumowanie jest mówiąc językiem potocznym podrasowywane tak by wywołać większy efekt medialny. Inne negatywne zjawisko dotyczy ewidentnych błędów, które IPCC koryguje po okresie np. kilku lat, a które w międzyczasie żyją już własnym życiem i kształtują opinię publiczną. Oczywiście błędny alarmistyczny raport IPCC na temat topnienia lodowców w Himalajach z 2007 r. przewidywał ich zniknięcie do roku 2035, a w konsekwencji zaprzestanie zasilania w wodę wielu najważniejszych rzek Azji.
Ponieważ skandal w zestawieniu z wynikami badań i obserwacji był zbyt oczywisty, IPCC przyznał się do błędu po 3 latach. Jednak w międzyczasie przepowiednia zaczęła żyć własnym, medialnym życiem i dla przykładu Dalajlama jeszcze w 2020 r. powoływał się na katastrofę jaką zapowiadała błedna prognoza IPCC z 2007 r. O patologicznej atmosferze tworzenia raportów IPCC w której polityka, interesy grupowe, chęć wywołania silnych emocji dominują nad nauką i rzetelnym poszukiwaniem prawdy, świadczą także zupełnie kuriozalne błędy innego rodzaju na poziomie mówiąc wprost zwykłego niechlujstwa, jak np. opublikowanie map na których sawanny zamieniono z lasami deszczowymi. Błąd popełniono w 1995 r. Po licznych protestach jakie miały miejsce od razu po popełnieniu błędu, erratę wydano w roku …. 2012.
Niepełne i niewiarygodne dane
Warto w tym miejscu przytoczyć inny zaskakujący dla laika fragment książki dotyczący jakości pomiarów temperatury. Okazuje się, że jest to proces niezwykle skomplikowany i tak naprawdę do dzisiaj nie mamy wiarygodnej sieci zbierania takich danych, gdyż „pomiary temperatury pokrywają 30% lądowej powierzchni Ziemi (…) innymi słowy, pomiary obejmują około 10% powierzchni globu (po uwzględnieniu powierzchni oceanów – przyp. O.S.)”. Na ogromnych obszarach Ziemi nie ma w ogóle stacji meteorologicznych. Innym bardzo ważnym zagadnieniem jest ich rozmieszczenie, często w rejonach zurbanizowanych (np. na lotniskach), które stanowią część tzw. miejskich wysp ciepła, co jeszcze bardziej obniża ich wiarygodność jako źródła danych dla określania stanu klimatu i przyczynia się do zawyżania temperatur. Istnieje także problem zintegrowania i zestandaryzowania danych pozyskiwanych różnymi metodami.
Co więcej, liczba stacji dostarczających dane spada i wielkość próby jest teraz mniejsza o 75% w stosunku do szczytu z wczesnych lat 1970, a coraz większy odsetek pochodzi właśnie z lotnisk. Doprowadziło to do sytuacji gdy wiele danych nie pochodzi z bezpośrednich obserwacji, ale z szacunków uzyskanych na podstawie modeli komputerowych, a ilość danych fałszywych lawinowo rośnie. Dane uzyskane dzięki symulacji w jednym modelu traktowane są z kolei jako dane wejściowe w kolejnym modelu do budowy symulacji i prognoz. Cytowany w książce Kevin Trenberth amerykański fizyk atmosfery, szef sekcji Analiz Klimatu w Narodowym Centrum Badań Atmosfery w USA współautor dwóch raportów IPCC podsumował to następująco: „Jest jasne, że nie mamy systemu obserwacji klimatu. Może to być szokiem dla wielu ludzi, którzy zakładają, że wiemy , co się dzieje z klimatem, ale my nie wiemy.”
Mityczny konsensus
Książka prof. Kowalczaka pokazuje również, że szerzone w mediach i przez globalistów twierdzenie o tzw. konsensusie jaki ponoć panuje wśród uczonych specjalistów co do antropogenicznych przyczyn zmian klimatu nie ma nic wspólnego z rzeczywistością. Wielu uczonych kwestionuje wiarygodność prac IPCC, a przede wszystkim dwa jego podstawowe dogmaty: że to dwutlenek węgla prowadzi do ocieplenia oraz, że jego rosnący udział w składzie atmosfery jest w istotnym stopniu spowodowany przez człowieka. Powołali oni nawet alternatywny do IPCC Pozarządowy Zespół ds. Zmian Klimatu (NIPCC), „Którego podstawowym twierdzeniem było od początku, że” zagrożenie globalnym ociepleniem powodowanym przez człowieka jet nie tylko znacznie przesadzone, ale tak małe, że wpisuje się w zmienność tła naturalnego systemu klimatycznego i nie jest niebezpieczne””.
Liczący ponad 1000 stron raport sporządzony przez 47 naukowców posłużył się tymi samymi źródłami co IPCC i doszedł do zupełnie innych wniosków. Warto również odnotować, że wiary klimatycznych alarmistów nie podziela wiele autorytetów, które wsławiły się obroną przyrody czy to jako aktywiści – to przypadek jednego z założycieli Green Peace i jedynego z nich, który posiadał solidne przyrodnicze wykształcenie – Patricka Moore’a, ale także legendy myślenia o przyrodzie i Ziemi z pozycji ekologicznych jaką jest twórca hipotezy Gai James Lovelock. Przewidywał on, że emisja CO2 spowoduje katastrofę klimatyczną w 2006 r. a także, że „Przed tym stuleciem zginą miliardy ludzi, a kilka par zdolnych do rozrodu ludzi,
którzy przeżyją, znajdzie się w Arktyce, gdzie klimat będzie tolerowalny.” W wywiadzie jakiego udzielił w 2012 r. mając 94 lata stwierdził natomiast: „Problem w tym, że nie wiemy jak zachowuje się klimat. Przed 20 laty myśleliśmy, że to rozumiemy. To było powodem powstania alarmistycznych książek, w tym moich, bo wszystko wydawało się jasne, ale nasze przepowiednie się nie sprawdziły. Czego jako naukowiec dowiedziałem się w ciągu mojego długiego życia, to tego, że nigdy nie można być niczego pewnym”, a wywiad zakończył zdaniem: „No dobra, pomyliłem się.” Do błędu przyznali się także niektórzy autorzy pierwszego raportu Klubu Rzymskiego z 1972 r. wielu innych uczonych, w tym tacy, którzy w przeszłości pełnili ważne funkcje w samym IPCC, otrzymywali nagrody Nobla z dziedziny fizyki itp.
Jednak opinia publiczna jest przez media i polityków skutecznie separowana od ich ocen i wyników badań. Z drugiej strony uzyskanie jakichkolwiek środków na badania, które z góry nie zakładają tezy o antropogenicznym ociepleniu graniczy z cudem. Co gorsza takich niepokornych uczonych usuwa się z pracy, nie dopuszcza do publikowania. Tak czynił np. Al Gore, który za rządów Billa Clintona pełnił funkcję nie tylko wiceprezydenta, ale także przewodniczącego prezydenckiej Rady ds. Zrównoważonego Rozwoju. Zwolnił wtedy z pracy wszystkich urzędników, ale także uczonych, którzy nie podzielali jego przekonań co do zakresu i przyczyn ocieplenia. Taki los spotkał także wybitnego uczonego Williama Harpera jako kara za zeznania przed Kongresem w 1993 r. kiedy to przyznał, że nie ma naukowych dowodów na to, że zachodzi globalne ocieplenie wywołane przez człowieka.
Al Gore należy bowiem do drugiej grupy alarmistów, którzy pomimo tego, że czas wielokrotnie zweryfikował negatywnie ich teorie oraz przepowiednie nadal idą w zaparte. Trzej czołowi reprezentanci tej grupy, którym prof. Kowalczak poświęca wiele miejsca to James Hansen, Michael Mann i najbardziej znany Paul Ralph Ehrlich. Ehrlich koncentrował się przede wszystkim na straszeniu przeludnieniem, na co receptę widział m.in, w dodawaniu środków na bezpłodność do żywności, przepowiadał także konieczność racjonowania wody i żywności w USA. Pisał, że „bomba demograficzna” jest o wiele groźniejsza od bomby atomowej czy wodorowej, ponieważ – jeśli nie zostanie w porę rozbrojona – przyniesie naszej planecie nieuchronną zagładę”.
Michael Mann z kolei stworzył hipotezę tak zwanego kija hokejowego, która miała graficznie pokazywać niespotykany wcześniej wzrost temperatur w ostatnich 150 latach, tyle tylko, że aby ten efekt uzyskać pominął istnienie wcześniejszych ociepleń, którym na wykresie odpowiadał podobny kształt. Jego najnowszym zabiegiem lingwistycznym jest określenie „pandemia klimatyczna”, a w opisach klimatu pojawia się w tym kontekście coraz więcej terminologii militarnej w rodzaju zwrotów: „wojna o klimat, a krytycy nazywani są wprost wrogami”.
Wszystko to w niczym nie przypomina rzeczowej debaty opartej na twardych danych i sprawdzonej empirycznie teorii. Prof. Kowalczak słusznie zauważa, że pojęcie konsensusu należy do świata polityki, a w nauce o słuszności powinna decydować debata i cytuje w tym kontekście geologa Gregory’ego Wrightstone’a: „Długą i trudną drogą do naukowej prawdy nie może być zwykłe liczenie zwolenników wśród tych, którzy zarabiają na życie z funduszy rządowych. Dlatego sam fakt, że aktywiści klimatyczni tak często odwołują się do wyobrażonego „konsensusu” jest czerwoną flagą. Są znacznie mniej pewni rzekomych prawd naukowych, do których lgną, niż chcieliby abyśmy w to wierzyli. „Konsensus” jest tutaj kulą kulawej nauki.” W tym miejscu należy dodać, że nawet samo liczenie tych, którzy są za i przeciw teorii o antropogenicznym ociepleniu budzi wiele wątpliwości, gdyż ogłaszane wyniki ankiet nie są adekwatne do zadawanych ankietowanym naukowcom pytań, których np. pyta się jedynie o to czy temperatury w ostatnich wiekach wzrosły, a wyniki podaje się jako dowód na konsensus w kwestii przyczyn tego wzrostu.
Nauka w służbie polityki
Innym zjawiskiem jest polityczne wykorzystanie tak uzyskanego „konsensusu”. Z reguły media i politycy, którzy narzucają ramy debaty dążą do jednego: do wmówienia opinii publicznej, że antropogeniczne ocieplenie jest faktem nie podlegającym dyskusji, a debatować można jedynie o działaniach mających zapobiegać temu procesowi. Bardzo dobrze oddaje to instrukcja Ala Gore’a z 1997 r. dla prac wspomnianej Rady ds. Zrównoważonego Rozwoju: „Rada nie powinna debatować nad nauką o globalnym ociepleniu, ale zamiast tego powinna skupić się na wdrażaniu krajowych i lokalnych polityk i działań w zakresie redukcji gazów cieplarnianych oraz dostosowaniach w gospodarce i społeczeństwie USA”.
Taki sam model obserwujemy dzisiaj słuchając dyskusji w polskim Sejmie, w polskich mediach czy w Europarlamencie. Nie zastanawiamy się czy teoria jest prawdziwa, tylko przyjmujemy za oczywiste, że trzeba przewrócić do góry nogami ludzkie życie, tak aby je do niej dostosować. To podejście nie mające nic wspólnego nie tylko z nauką, ale także z demokracją, której podstawą jest zadawanie pytań i domaganie się odpowiedzi uzasadniających podejmowane działania. W erystyce jest to dobrze opisany zabieg zwany petitio principii, dawniej stosowany w teologii, w której najważniejszych pytań po prostu bano się zadawać, gdyż mogło to grozić stosem, co znakomicie trzymało w ryzach potencjalnych heretyków. Dzisiaj może grozić oskarżeniem o tak zwany denializm, negacjonizm, a w konsekwencji oznaczać utratę pracy, a kto wie czy w niedalekiej przyszłości oskarżenia o bycie agentem Putina czy wręcz wrogiem ludzkości. Wszystko to dowodzi głębokiego kryzysu w jakim znalazły się dzisiejsza zarówno polityka jak i nauka. Co warto zaznaczyć sam autor jest do roli nauki w poprawianiu warunków ludzkiej egzystencji bardzo przywiązany. Sporo miejsca poświęca udowadnianiu, że to dzięki nauce i postępowi technicznemu żyjemy dzisiaj w najlepszym z możliwych światów. Średnia długość życia, higiena, produkcja rolna, coraz bardziej wydajne technologie sprawiają jego zdaniem, że zamiast roztaczać alarmistyczne wizje powinniśmy być optymistami. Ciekawe jest wyliczenie korzyści jakie odnosimy z umiarkowanego i zgodnego z naturalnym rytmem globalnego ocieplenia.
Ostatnie niepokojące rozdziały książki dotyczą zagrożeń jakie teorie oparte na tak uzyskanym „konsensusie” mogą generować w praktyce. Mowa jest o planach globalnej geoinżynierii, których realizacja może powodować trudne do oszacowania katastrofalne i nie dające się ani przewidzieć ani odwrócić skutki. Także dlatego jako świadomi obywatele nie możemy zagadnień klimatu pozostawić w gestii świata nauki i polityków. Oba przeżywają bowiem głęboki kryzys. W zakamarkach uniwersytetów, w gabinetach finansujących je globalistów pełno jest ludzi, którzy zgodnie z wypowiedzią Mateusza Morawieckiego nie mogą znieść myśli, że ktoś poza nimi będzie żyć coraz dłużej i lepiej, zamiast kopać i zasypywać doły za miskę ryżu. Wszystko to potwierdza też, że nauki i polityki nie można odrywać od moralności, a tym bardziej zastępować wierności twardym moralnym i zawodowym kodeksom tak zwaną „wiarą w naukę”.
Na koniec trzeba raz jeszcze podkreślić, że książka jest napisana przystępnym językiem, obfituje w smakowite cytaty świadczące o erudycji i szerokich horyzontach autora, co jeszcze do niedawna było normalne u badaczy, którzy osiągnęli wysokie stopnie naukowe. W obliczu narzucanych nam wszystkich drakońskich regulacji kryjących się pod skrótami ETS1 i ETS2 warto jest mieć ją w domu w podręcznej biblioteczce, gdyż wiele wskazuje na to, że w najbliższej przyszłości może być niezwykle użyteczna jako źródło argumentów w publicznych sporach, a nawet rodzinnych dyskusjach. Ogromne słowa uznania należą się Tomaszowi Sommerowi za jej wydanie i redakcję, co zważywszy na ogrom materiału nie było na pewno zadaniem prostym. Życzyć by tylko należało aby kolejne wydania, a szczególnie liczne wykresy były już w kolorze, a kto wie, może uda się przetłumaczyć ją na angielski, gdyż na pewno jest tego warta.
Olaf Swolkień
Myśl Polska nr 33-34 (11-18.08.2024)
No comments:
Post a Comment
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy