Jan Maszczyszyn, pisarz z Melbourne, którego literaturę fanastyczną wielokrotnie prezentowaliśmy w Bumerangu Polskim brał ostatno udział w literackim eksperymencie z okazji 150 urodzin ojca polskiej fantastyki Jerzego Żuławskiego. W rezultacie tego powstała nowa książka. Jej fragment autor udostepnia specjalnie czytelnikom Bumeranga Polskiego.
Polska Fundacja Fantastyki zwróciła się do Jana Maszczyszyna z propozycją napisania opowiadania do Młodego Technika - numer lipcowy, które nawiązywałoby do "Trylogii Księżycowej" Jerzego Żuławskiego.
- Szybko zauważyłem, że mógłbym napisać nie tylko opowiadanie, ale i całą powieść. Pomysł tak mnie porwał, że w przeciągu trzech miesięcy powstała książka - mówi Bumerangowi Polskiemu Jan Maszczyszyn.
Ta najnowsza powieść Maszczyszyna nosi tytuł: "Mare Orientale" i jej wydanie zostało oficjalnie włączone do kalendarium uświetnienia uroczystości 150 rocznicy urodzin ojca polskiej fantastyki - Jerzego Żuławskiego. Fundacja uzasadniła ten wybór wskazując zdolność polskiego pisarza z Australii tworzenia literatury fantastycznej w klimatach retro.
- Retrofikcja, to coś w czym od dziesięciu lat się specjalizuję. Stąd odnajdziecie państwo w przezentowanym fragmencie charakterystyczny dla epoki wiktoriańskiej język z przełomu wieków XIX i XX. Książka jest z założenia nawiązaniem, a nie kontynuacją . Nawet nie śmiałbym twierdzić, iż choćby w części dorównuje oryginałowi. Jednak może i powinna zachęcić do ponownego zagłębienia się w tekst autora " Na srebrnym globie". - mówi Maszczyszyn.
A tak recenzuje nową książkę Jana Maszczyszyna prof. dr hab. Uniwersytetu Łódzkiego, Natalia Lemann:
"Mare Orientale" to hołd złożony Trylogii księżycowej Jerzego Żuławskiego, ale noszący widoczną sygnaturę autorską Jana Maszczyszyna. Pisarz ten przyzwyczaił swoich czytelników do rozkiełznanej wyobraźni, zawsze podbudowanej jednak odkryciami najnowszej fizyki, którą Maszczyszyn traktuje poważnie, acz nie służalczo. Nauka stanowi tutaj kanwę, na którą pisarz nanosi paletę własnych interpretacji i domysłów, tworząc specyficzny klimat fantastyki wymieszanej z metafizyką czy mitolgią. Maszczyszyn poszukuje źródeł swych inspiracji również w historii i dziejach starożytnych cywilizacji. Inspiracje te służą mu do zbudowania kolejnych światów; światów przyszłości, ale jakby wyszperanych w lamusach; steampunkowych i staroświeckich równocześnie.
"Mare Orientale" to oczywiście opowieść o wyprawie na Księżyc, ale jest to wyprawa doprawy niebywała, albowiem jej pierwotnym celem jest zrabowanie starożytnych Selenickich rękopisów, spoczywających w zaginionej bibliotece w Alijii. Pomysł bez wątpienia pyszny! Jak wyprawiać się na Księżyc, to tylko do tamtejszej Biblioteki Aleksandryjskiej. Proponuję, by pomysł ten podsunąć NASA. Oczywiście, owa zbrodnia w bibliotece nie przychodzi drużynie inżynierów łatwo, bo Szernowie a także Morcy (wielbiciele prozy Żuławskiego wiedzą o kim mowa), nie witają rabusiów artefaktów przyjaźnie. Jest to równocześnie powieść o regresie i upadku wielkich cywilizacji; zjawisko to dotyczy również cywilizacji pozaziemskich. Bohaterowie Mare Orientale, jak zawsze u Maszczyszyna, reprezentują prawie już wymarły gatunek dżentelmenów i dam, rodem z epoki fin de siécle. Jestem przekonana, że autor Trylogii księżycowej czytałby "Mare Orientale" z satysfakcją, czekając w napięciu na kolejny tom.
Oto udostępniony przez autora specjalnie dla czytelników Bumeranga Polskiego fragment nowej powieści językowo stylizowanej na wzór Trylogii Księżycowej mistrza Żuławskiego. To nawiązanie do prozy tego znakomitego twórcy. Powieść jest już w sprzedaży.
Jan Maszczyszyn
Mare Orientale
Rozdział
trzydziesty szósty
W
którym udaję się z duszą na ramieniu na bezpowietrzne pustkowie
–
Wybór padł na pana, profesorze – rzucił z mocno usatysfakcjonowanym tonem
hrabia Żermski. – Radzę dobrze zaopatrzyć niezbędnik lunarny oraz sprawdzić
katodę i anodę przekaźnika radiowego. Również powietrzochron wymaga kontroli
uszczelnień i gum. Quasi-roślinna podpinka przed założeniem potrzebuje
zroszenia wodą od strony wewnętrznej. I rękawice. Musi pan się nauczyć
samodzielnie je skręcać i rozkręcać. I jeszcze o czymś podstawowym należy
pamiętać.? Kto z was, moi drodzy, wie, co mam na myśli? – pytał uczniaków z
rechotem zapowiadającym prymitywny żart.
–
O pieluchach – parsknął Landyga.
–
O zbiorniku na mocz również. Może nie być okazji do pozbycia się fekaliów w tak
długiej drodze po bezpowietrznej pustyni. Niby jest to potrzeba bardzo
przyziemna, a jednak godna podjęcia środków zapobiegawczych.
–
Pan mnie traktujesz jak gołowąsa i tchórza! – wykrzyczałem nieprzyjazną
pretensję. – A ja naprawdę od samego początku chciałem wysunąć własną
kandydaturę.
–
Do tej pory nie wiemy, co dzieje się z Lutką i Kasprem. Myślę, że poszukujesz
pan stale pokuty, bo gnębią pana wyrzuty sumienia. Niech pan tym razem odpowie
za czyny przed sobą i bogiem. Mogę tylko zaapelować do pańskiego poczucia
odpowiedzialności; niech pan nas przynajmniej pozostawi po sobie dobre
wrażenie.
Jeszcze
trochę, a palnąłbym mu za taki komentarz w łeb tak, że przez tydzień chodziłby jak
sponiewierany pies. Ściągnąłem brwi ze złości. Zebrałem się w sobie,
opanowałem, po czym wszelkie odpisy z pamiętników, wszystkie plany i mapy
spakowałem do podręcznej torby. Nie zapomniałem też o własnym notatniku, w
którym naszkicowałem wszelkie napotkane na Lunie postaci, rośliny i zwierzęta,
by je opisać, gdy czas na to pozwoli.
(...)
Co
by nie powiedzieć, pogoda zamieniła się w fatalną. Grzmiało, przetaczały się
ulewy, a mgła rezydująca w dolinach wspięła się na szczyty górskie.
Strasznolicy z uwagi na wojenne nastroje zdecydował się na samotną wędrówkę.
Ja, pożegnawszy się z przyjaciółmi, poszedłem n a jakiś czas w jego ślady, po czym
skręciłem ku sadybom, gdzie umówiłem się z morcem.
Anarchady
czekał już na mnie przy kolasce ze swoim tłumokiem. Miał w nim żywność i
zapasowe gacie. Dałem mu rewolwer Chotomskiego i jeden z powietrzochronów.
Miałby trudności z dopasowaniem go, ale zawsze to było coś.
Ruszyliśmy.
Powoziło przez dwóch jego znajomych morców. Bacznie się rozglądali, bo ludność
tutejsza mogłaby wziąć ich za wrogich psubratów, skatować i na koniec poderżnąć
gardło, a tego nikt z nas nie chciał. Pora była wczesna podług doby ludzkiej i
sioła okoliczne pomimo odgłosów frontowych spały. I tak minęliśmy Rodon,
Tsander i Fabry. Dalej droga nas powiodła przez pola uprawne i pastwiska ku
podgórzu krateru Maunder. Rosły tu wszędzie księżycowe patyczaki, osiągające
wierchami szczeciny nawet i trzy czwarte dziesięciometra lunarnego, co
przekładało się na stopy i centymetry metryczne, i było to sporo irytującego
przeliczania.
Niebawem
kolaska się zaryła w błoto, tak że niemożebnym było ją wydobyć. Rozprzęgliśmy
bydlęta i puścili wolno, a sami we czwórkę udaliśmy się dalej pieszo.
Rozrysowała się przed mymi oczyma szeroka ścieżyna wiodąca na wyżynę, a zaraz
za nią otwierała się przestrzeń płaskiej sawanny Lakus Veris, z ograniczającą
ją od północnego zachodu linią ostro wbitych w niebo wzgórz z dominującym,
wznoszącym się na lewo od kierunku pieszej wędrówki kraterem Lallemand.
Założyliśmy,
że dotrzemy do krawędzi Eichstadt, przelatując z Anarchadym wypożyczonym od
chłopa jak za pierwszym razem balonem, ale tym razem dobrodziej Izmajewicz
Krupski się uwziął i widząc takie grono posinialców, odmówił i już do końca nie
dał się przebłagać.
Musiał
Sojdujewicz wysyłać umówione sygnały radiem, bo idąc, nawet najszybciej, nie
bylibyśmy w stanie pokonać niemal czterystu kilometrów księżycowych w czasie
dzielącym nas do zmroku na półkuli ciemnej.
Na
szczęście perjorici dysponowali swoim doskonałym sprzętem. Niewielkim
zeppelinem podebrali nas z półki skalnej i przenieśli pod same granice.
Zadziwił mnie ten sprzęt, znany wyłącznie ze szkiców i opisów Rody. Załoga
onego powietrznolotu z dystansem podchodziła do pasażerów. Po oferowaniu kubka
herbaty popisywała się zdolnościami iście akrobatycznymi, co chwila wspinając
się na wanty i uruchamiając ręcznie dowolne wskazane przez kapitana śmigło. Ono
łapało wiatr i tylko nas bardziej popychało w obranym kierunku lotu. Mogłem się
teraz w spokoju poddać komplementacji terenu.
Zastanowił
mnie kolor niektórych pokładów glinki. Nie wierzyłem, by w obecnym czasie mogły
pojawić się warunki do składowania sedymentacji skalnej. Na pewno w przeszłości
był ów proces wręcz konieczny do aeracji atmosfery pod płaszczem metanowym.
Potem pozbycie się nadmiaru żelaza. Zamknięcie węgla w złożach wapiennych.
Wszystko to przyniosło natychmiastową poprawę klimatu i jakości powietrza dla
rezydujących tu tlenowców.
Ujrzałem
z daleka załamujący się wał chmury. Grzmoty toczyły się zarówno w niebiesiech,
jak i dolinach. Deszcz rzęsisty kosił trawy. Wiatr uginał drzewa.
I
niech sobie nikt z czytających nie wyobraża, że dzień księżycowy kończy się na
granicy dzielącej ciemność od jasności. Linia światła podąża dalej, tyle że
ogląd z naszej ziemskiej perspektywy jest zamknięty. Jest jak zalakowana
koperta z oznaczeniem tylko dla bogatych. Koniecznie trzeba pamiętać o owej
wielce kłopotliwej udręce.
Ciężkie
mieliśmy lądowanie. Przejście stu metrów od lądowiska do zrujnowanych domów
zajęło nam całkiem kłopotliwą chwilę. Tyle że tym razem nikt nas nie oczekiwał.
Pobyt mój był ukrywany. Tylko nieliczni feudałowie orientowali się, co tu robię
i gdzie z towarzszącymi osobami usiłujemy się dostać.
Oblatywaczom
już wcześniej wytarto czoła z transmitowanej energii. Byli pozbawieni języka,
jak głuchoniemi w społeczności ludzkiej; tylko się uśmiechali i ulegle kłonili
głowy.
Wbrew
moim spodziewaniom żaden tunel nie kończył się pod antycznym domostwem.
Musieliśmy opuścić podpiwniczenie i udać się wyjściem dla morcowej służby na
dwór. Strasznolicy pobrał tylko ze ściany służbową broń, jakieś podręczne graty
i pęto różnorakich kluczy.
Przeszliśmy
przylegającą do ruin łąkę. I drugą, obsypaną kwieciem.
Przemierzyliśmy
kolejny las i niejedną polanę, zanim skryliśmy się w cieniu ściany skalnej
rozłożystego krateru. Średnica jego musiała być zacna, bo trawersowaliśmy
zbocze dłużej niż godzinę i to z wielkim wysiłkiem. Po chodniku ze żwiru
następował ten z ciasno ułożonego kamienia, po czym przechodził w wąską
ścieżynę, w której nasz przewodnik, perjorita, odnalazł natchnienie dla
podążania. Niebawem pokazało się wąskie wejście do wąwozu zapadającego się w ziemię
tak gwałtownie, że przypominał ów otwór sztolnię lub ziejący chłodem wylot
kopalniany. Zewsząd otoczyły nas wyloty niewielkich jaskiń. Z niektórych skała
wypluwała księżycową wodę, inne były zakratowane, a całkiem niezwykłe miały
szerokie drzwi mosiężne z poczwórnymi klamkami. Wszędzie ciurkała woda i
szurały małe stópki jabłeczników, to jest jaszczurek, często udomowionych i
wyspecjalizowanych w usuwaniu insektów. Hodowane masowo na dziko przemykały,
trwożnie na ludzi zerkając.
Przy
jednej z futryn zatrzymał nas Strasznolicy. Roztworzył skrzydło bramy. Zaprosił
do środka. Poznaliśmy niewielki hol, potem pokój przechodni, poczekalnię i
komnatę zwaną palarnią. Wszytek wykuty w regolicie i pięknie na gładź wenecką
wyszlifowany. Na komodach leżały misy, a w nich zebrane owoce hiparo. Ze skóry
zdarte i wyparzone, różowiły się i na przemian czerwieniły. Na podróż do
bezpowietrza nadawały się znakomicie. Wyrastały na drzewach o tej samej nazwie
i znane były wszem i wobec z różnorakich medycznych zastosowań.
Po
konsumpcji łączyły się na ten przykład w jelitach z gazowymi nieczystościami,
uwalniając do systemu czysty tlen. Poprawiały wielokrotnie zdolności
przyswajające organów, co skutkowało łatwością adaptacji do środowisk ubogich w
środki oddechowe.
Ujrzałem
bramę przed nami, w której ktoś umieścił otwór wielkości sporego talerza.
Przezeń wsunięta ręka potrafiła dokonywać cudów zręczności. I tak poproszony
zostałem, bym palcami uruchomił cięgło drewniane i do siebie pociągnął. Ryglem
zaszurałem, a połówki żeliwa cofnęły się same w głąb, uchylając szerokie
przejście. Ujrzałem przed sobą widok, któren po nocach mnie potem męczył.
Nieskończona
dal podziemia ciągnęła się, wiła i gdzieś opadała w mroczną czeluść, w głębie
niezdobyte, skąd światło mogło się jeno sztuczne wysączyć i wędrowca zamroczyć.
I mimo że wytężałem wzrok, wszelkie kształty pozostawały zamazane i
nieczytelne.
Była
to wstępna, płytsza część tunelu, stąd nie mogłem się powstrzymać, by nie
prześledzić niektórych umieszczonych na ścianach znaków. Podobieństwo do
alfabetów indyjskich, które znałem ze studiów u braminów cejlońskich, było
ewidentne. Jednak litery nie mogły być takie same. Zdawały się wytłoczone
pieczęcią wulkaniczną, wklęsłe, nieregularne, czasem złowrogie i straszne. Przy
bliższym spojrzeniu i przyświeceniu sobie zapałką miałem wrażenie oglądania
fizjonomii upiornych, które w szeregowym ułożeniu i z daleka sprawiały wrażenie
linii pisemnej o treści ostrzegawczego motta.
Tajemna
księga Wedy bardzo rzadko bywała pokazywana ludziom białym ze względu na ich
natrętną wadę kupczenia całym intelektualnym bogactwem obcych narodów.
Niezaprzeczenie posiadała podobne linie pisma tajnego. Ale skąd u fakirów brała
się obecność pomurszałych, mezozoicznych cytatów? Azali eksplorowali obce
światy, podróżując wyłącznie umysłami? Hm… Wciąż, nawet po latach, pozostawałem
pod wrażeniem tej dziwacznej idei.
Zatem
z góry zakładałem, iż sporo większe rozmiarowo oznaczenia, które pierwej brałem
za płaskorzeźby i całe multum przypadkowych, wykonanych rylcem rysunków,
posiada znaczenie magiczne, dające się odczytywać umysłom sensualnym na
przestrzeni tysięcy milionów kilometrów. Szybko się o tym osobiście
przekonałem. Otóż gdym próbował je interpretować z bliska, natychmiast
odczuwałem potrzebę uśpienia uwagi, mrowienie w plecach, pod czaszką, w
ramionach, i ciało me dygotliwe poddawało się przymusowej, ledwo zauważalnej
lewitacji. Niewiele miałem czasu do dyspozycji, aby szczegółowiej wybadać to
zjawisko, ale znakomity był to temat do pracy doktorskiej.
Skupiłem
teraz uwagę na przewodniku. Perjorita posługiwał się przyrządem lokalizacyjnym,
którego nie dane było mi zobaczyć. Zazdrośnie strzegł tajemnicy. Bezbłędnie
wybierał właściwą drogę. Korytarze zupełnie chaotycznie rozdwajały się, łączyły
i rozgałęziały. Niebawem udaliśmy się pochylnią w dół. Powiew dochodził stamtąd
straszny; gorący, duszny, śmierdzący od siarki. Żwirową powierzchnię wkrótce
zastąpiła lita skała. Zroszona wszędobylską wodą, była pod stopą śliska i
porośnięta glonami, co prowadziło do częstych poślizgów i upadków. Idąc,
należało się wspierać jedną ręką o ścianę, a wiadomo, jak kłopotliwie się
balans łapało. Byliśmy przecież na Księżycu z zaledwie jedną szóstą ziemskiego
ciążenia. A czas gonił.
W
pierwsze dziesięć godzin ostrej marszruty przebyliśmy w tym strasznym,
pomniejszonym ciążeniu aż sto kilometrów[1]. Ale
droga prowadziła w dół. Ryzykowne skoki, które podejmowaliśmy, przenosiły nas
czasem o dwadzieścia metrów dalej. Nawet Sojdujewicz, zlepiony ze swym panem w
symbiotyczną całość, sapał z wrażenia. Traktował emocje żywiciela jak swoje
własne. A czas nieubłaganie dalej gonił. Ciemność wokół narastała, a choć
byliśmy pod ziemią i naturalnym było jej istnienie, czułem się niekomfortowo w
tym tajemnym, dziwacznym, mrukliwym skąpaniu blasków ze wszelkiej powierzchni
ściennej.
Może
przyjrzyjmy się na moment moim wyliczeniom.
Podczas
gdy doba księżycowa miała sześćset sześćdziesiąt pięć godzin, na dzień składało
się ich tylko trzysta dwadzieścia siedem. Opuściliśmy Jerzymborg o godzinie
dwieście sześćdziesiątej minut piętnaście. Pozostało nam więc tylko
sześćdziesiąt siedem godzin ziemskich do zmroku. Zużyliśmy jakieś trzydzieści,
a więc cały świat pierwszej kwadry niewidzialnej strony Księżyca w następne
trzydzieści siedem godzin winien się pogrążyć w przeklętym mroku, o którym
opowiadają morcy, że horrorem jest najgorszym. Wyłażą podobnież z błot
wpółżywe, trucicielskie płazy, a szarańczy moskitów i mizgotów[2] nie ma
końca. Takoż noc rozpętuje ponad krainą małych ludzi i szernów straszliwą i
kąśliwą zimę. Biada tym, co nie zrobili zapasów. Biada tym bez przykryć na łoże
i opału. Biada tym, co przybyli z obcej planety, bo śmiertelne pogrąży ich
genetyczne skażenie. Poczną się w sobie kurczyć od marzncego abelionu. To tyle
legend. Ile w nich prawdy?
Śpieszyłem
co sił w nogach. Tylko Sojdujewicz miał problem z nadążaniem, gdy już szern
poczuł się pod jego ciężarem zmęczony i zezwalał mu na bieg własny. Wspomagał
się onczas skrzydłem jak mógł. Brałem zatem malca pod rękę, odbijałem się w
skokach od ziemi ipokonywaliśmy, lecąc we dwójkę, coraz dłuższe dystanse. Z
czasem spostrzegłem, że tunel nie został wyryty w jednolitej bryle. Wiele tu
było jaskiń naturalnych, zaadoptowanych do potrzeb katakumby. Gdzieś tam w
dzikich ich odnogach wrzało od aktywności, gwarzyło jakieś życie. Kłębił się w
pokaźnych ilościach zwierzyniec, warczał lub skakał sobie wzajemnie do gardeł i
wreszcie skomlał od poniesionych ran. Kiedy zatrzymaliśmy się na krótki
wypoczynek, perjorita wspominał:
–
Podobnież ostatnia z ras Selenidów zamieszkujących Księżyc znalazła schronienie
w jego najdalszej głębi i wynaturzyła się tak bardzo, że dała początek całemu
temu zwierzyńcowi istot poślednich. Nie znajdziesz pan gorszych bestii na całym
świecie. I z rozumem idą w parze, i ze sprytem się obnoszą.
–
Wrze tam jak w ulu. – Odniosłem się do hałasów z pozornym spokojem.
–
W takim stłoczeniu tylko insekty dałyby radę egzystować. Robimy wszystko, żeby
się nie wyroiły, wtedy już by nastąpił kres naszej kultury i cywilizacji.
Gdy
odgłosy się zanadto przybliżyły, czym prędzej udaliśmy się w dalszą drogę.
Gdzieś tam przejścia napełniły się wodą, a woda rozlała powodzią. Gdzieś tam
strzelały od ciężaru wzrostu stalaktyty, gdzieś zawalały z łoskotem sufity,
pękały i ciężarne kolumny, i smukłe skalne przęsła.
Zbyt
szybko się przemieszczaliśmy, by przewidywać klęskę na drodze. Skupiliśmy się
tylko na przebytych metrach i coraz bardziej rozrzedzonym powietrzu.
Zatrzymaliśmy się na ponowny krótki odpoczynek gdzieś około godziny dwieście
dziewięćdziesiątej drugiej minut czterdzieści, bo z Anarchadą cierpieliśmy te
same katusze. Zataczaliśmy się z braku snu i jedzenia. To drugie dało się
obejść częstym zaglądaniem do bukłaka, drugie tylko w jedyny możliwy sposób,
krótką drzemką w kącie.
Obudził
nas szern, zaniepokojony coraz liczniejszymi i bliższymi odgłosami. A już dziwnie wzbudzony przeciąg idący od
jądra planety zapowiadał gości raczących się podobną gęstością atmosfery.
Najpewniej się o nas dowiedzieli, zamykali wokół przejścia i uchylali upusty.
Czym
prędzej pokonaliśmy ostatni etap. Zatrzymaliśmy się, by nabrać sił przed
operacją ostateczną. Skupić się przed ryzykiem grożącym nawet utratą życia.
–
Jesteśmy już daleko w głębi Oceanus Procellarum, tuż obok krateru Seleucusa. Na
zewnątrz części bezpowietrznej rozpoczęła się już trzecia kwadra i panują
piekielne temperatury w części osłonecznionej. Musi pan wziąć ją pod rozwagę
przy okazji regulacji osłony termicznej skafandra.
–
Jak głęboko jesteśmy?
–
Dzieli nas od powierzchni lita skała o grubości wahającej się od czterdziestu
do stu metrów. Korytarze tutejsze były niegdyś używane przez kolej podziemną,
ale tor całkowicie zardzewiał i po prostu rozsypał się na proch.
– To samo wydarzyło się w historii ziemskiej.
Mam wrażenie, że podobna cykliczność spotyka wszystkie cywilizacje świata. Coś
ginie i musi zostać powtórnie odkryte. Narzuca mi się w pamięci analogia
tycząca się założonej przez Ptolemeusza I w trzecim wieku p.n.e. Biblioteki
Aleksandryjskiej. Wtedy to po raz pierwszy w historii przepadł ogromny wkład
filozoficzny i naukowy. Od tej klęski próbowaliśmy nasz kamień filozoficzny
dźwignąć wiele razy na nowo. Jeszcze przed ponad pięciuset laty odkrycie goniło
odkrycie i nie zdziwiłaby mnie nowina, że nasz geniusz Jantyka, teoretyk
relatywistyki, nie miał kiedyś w antyku godnego siebie poprzednika.
–
Mówi pan, że cywilizację jakieś czterysta lat temu dotknęła katastrofa?
–
Wciąż nie ma powodu sądzić, iż zagładę spowodowały procesy nienaturalne.
Owszem, istnieją hipotezy, że za intrygą stoją mieszkańcy Księżyca, lecz w
materiale dowodowym istnieje bardzo nikłe potwierdzenie tego rodzaju
oświadczeń. Faktem jest, że z powodów do tej pory niewytłumaczonych wiedza
naukowa kompletnie wyparowała. Księgi papierowe zbutwiały. Zapisy w innych
formach zaginęły. Ludzi przez wiek cały opanował trudno zrozumiały amok.
Amnezja, choroby psychiczne i popromienne zbierały obfite żniwo. Osobiście
uważam, że za aktem agresji stoją Selenidzi. Nie chciałbym, żeby pan pomyślał,
że go oskarżam, bo kręgi decyzyjne zawsze pozostają ukryte, a nam maluczkim
pozostaje akceptować wszystko to, co uradzą mądrzejsi. Natomiast pragnę zadbać
o przyszły los mojej rasy. Nie chcę powtórki z historii. Przybyłem więc na Lunę
z zamiarem zapewnienia naszym rasom
pokoju, a taki da się zbudować wyłącznie na warunkach balansu technologicznego.
Niestety, ludzki mózg nigdy nie dorówna poziomem umysłom pańskich praprzodków.
–
Prywatnie nie mam obiekcji. Wyprodukowana z energetycznego pomieszania
plemnikotwórczego rasa morców dość szybko się do księżycowych warunków
zaadoptowała. Stali się nam niezbędni w wielu dziedzinach życia. Są lojalni,
uczynni i wierni. Razem stanowimy dobry przykład społeczeństwa symbiotycznego.
Wiele stracilibyśmy, gdybyśmy usiłowali się małoludów pozbyć. Stąd wzięła się
taka tolerancja wobec niewielkiego obszaru kolonizacji ziemskiej wokół wulkanów
O’Tamora.
–
A jednak księstwo stało się przedmiotem agresji.
–
Tu wkraczamy już na arenę polityki. Wiemy, po co przybyli Merkurianie. Podobnie
jak pan i ja poszukują ksiąg starożytnych nauk. Każdego chyba urzekłaby
kultura, której źródła biegną aż trzy miliardy lat wstecz. To niewyobrażalny
czas.
–
Niech tylko wspomnę o dyscyplinach, o których nikt współczesny nie ma pojęcia.
O choćby taka reliktologia i syntometalurgia Ochiamnibiusa[3], z
którego twierdzeń korzystałem – rzuciłem.
–
Nie należy zapominać, że obok tegoż całego ruchu umysłowego funkcjonowała
jeszcze natura, której istnienie i byt też należy rozpatrywać w kategorii
istoty żywej. Na przeciągu pięciuset milionów lat potrafiła ukształtować
tryliony gatunków i wyprowadzić ich drogi rozwojowe ku wszelkim dostępnym
niszom.
–
Chyba pora już ruszać? – spytałem, bo ze zmęczenia fizycznego się prawie
wypaliłem.
–
Tak. Niedaleko stąd do komór ciśnieniowych. Radzę się przebrać. Pełno tu
pułapek próżniowych. Mam nadzieję, że podołasz pan wyjściu w powietrzochronie?
Z rysunku wynika, że jest sztywny i niewygodny.
–
Oczywiście, popróbujemy szczęścia – ja na to.
Przebrałem
się i pomogłem Sojdujewiczowi dopasować przeszyty elastyczny kombinezon.
Jeszcze
w tej samej godzinie udało nam się dostać do komory ciśnieniowej. Straciliśmy
mnóstwo czasu na tę dekompresję. Anarchady miał to szczęście, że spędzał czas
podwieszony do strefy aktywnego oddychania Strasznolicego. Ja musiałem zadbać o
własne bezpieczeństwo.
Gdy
wydostaliśmy się na powierzchnię, natychmiast rzuciła się mi się w oczy
ostatnia kwadra Ziemi. Słońce zanadto oślepiało, aby ujrzeć szczegóły planety.
Również balon powietrzochronu nie był aż na tyle przeźroczysty, by móc
rozkoszować się widokiem idealnego obrazu. Ale wokół roztaczała się panorama
cudownego, antycznego miasta z kolosalnymi wieżami i murami, których nie miał
prawa tknąć czas. Zbyt bowiem to była solidna konstrukcja jak na niewiarygodnie
powolną erozję kosmiczną. Zrobiłem kilka nieśmiałych kroków, potem wielki skok,
by już niebawem pofrunąć w radosnym pośpiechu za mymi dobrodziejami, sunącymi w
kierunku morskiej latarni. Gigantyczny ten obiekt, sięgający zenitu nieba,
dławił ogromem każde słowo opisu. Zdawał się swą masą spadać wprost z
czarniejącego nad nami kosmosu. Kamień użyty do jego budowy na pewno był
syntetyczny, stąd brało się jego lśnienie i wykraczająca poza wszelką
wyobraźnię wytrzymałość. Choć byliśmy oddaleni od latarni o kilkaset metrów,
masa budynku przyćmiewała wszelki otaczający go architektoniczny blichtr.
Widziałem w życiu wiele wspaniałych, wzniesionych ręką człowieka obiektów, ale
nic to się miało do szkoły mistrzów Szerni Mezozoicznej.
Gdy
się na sekundę obejrzałem, w szarości horyzontu rozpoznałem błyskanie innych
siostrzanych budowli, lecz ta jedyna gorzała na mapach całego świata.
[1]
Podobnież obwód Księżyca to 10921 km i można przejść ten dystans na piechotę w
warunkach pomniejszonego ciężenia w 91 dni. Ażeby dostać się na powierzchnię
satelity wyimaginowaną autostradą, należałoby jechać samochodem z szybkością
160 km na godzinę i to zajęłoby 99 dni jazdy, dodając czas na tankowanie i
czyszczenie szyby z mikrometeorytów.
Gdyby tę samą odległość pokonać
spacerkiem z prędkością 6 km na godzinę, udałoby się ją zrobić w dni
2669 przy założeniu stałości orbity, a z nią wcale nie jest najłatwiej.
[2]
W przeciwieństwie do komarów - owad nie
kąsający ludzi.
[3]
Fikcyjny mezozoiczny filozof i mędrzec księżycowy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy