Szymon Hołownia: "Wgnieciemy Putina w ziemię". (z przemówienia w Kielcach, 17.02.2023) Fot. printscreen z analizy Leszka Sykulskiego YT |
Nawet minister obrony Władysław Kosiniak-Kamysz, mający opinię rozumnego polityka, stawia na najwyższe ryzyko konfrontacji, choć nie ma ku temu obiektywnych przesłanek. Sam zresztą przyznaje, że Polska nie ma żadnej strategii bezpieczeństwa. Komu zatem potrzebna jest wojna? Jakie cele przyświecają Polsce w jej przygotowaniach? Czy chodzi o straszenie i odstraszanie Rosji, czy też narzucenie sojusznikom w NATO przez Stany Zjednoczone wielkiej awantury wojennej?
Prezydent państwa, które samo ma kłopotów po uszy, także z jego udziałem, z uśmiechem lobbuje w wojażach afrykańskich na rzecz poparcia dla wojującej Ukrainy. Wygląda na to, że Polska nie ma obecnie ważniejszych spraw do załatwienia w świecie, jak dozbrajanie innego państwa i występowanie w roli Kasandry, zapowiadającej nieuchronną napaść Rosji na wschodnią flankę sojuszu północnoatlantyckiego.
Agresywne NATO
Przez całe lata „zimnej wojny” głoszono obronne zamiary paktu północnoatlantyckiego. Po jej zakończeniu pod szyldem operacji out of area, a więc poza granicami obowiązywania gwarancji, wynikających z art. 5 traktatu waszyngtońskiego, uprawiano jednak interwencjonizm. Jeśli nie in gremio, to poszczególni członkowie sojuszu wspomagali pośrednio lub bezpośrednio USA w interwencjach zbrojnych w Jugosławii, Iraku, Afganistanie, Libii, Syrii. Wszystkie te „wojny Zachodu” przyniosły katastrofalne skutki materialne i humanitarne, ale przez bezkrytycznych stronników zostały szybko zapomniane.
Obecnie prawdziwe intencje NATO mają charakter ofensywny. Tak mają prawo je odczytywać wszyscy, którzy obserwują trwający „pokaz siły” – największe wspólne ćwiczenia wojskowe od czasów „zimnej wojny” – Steadfast Defender (Niezłomny Obrońca). Testuje się przydatność operacyjną dziesiątek tysięcy żołnierzy, mobilność logistyczną, odporność na presję psychologiczną i skuteczność reagowania. Oczywiście NATO, zgodnie z tradycją rywalizacji, przypisuje agresywne zamiary przeciwnikowi, a obronne sobie.
Polska z państwami bałtyckimi urasta do rangi frontowej fortecy, od zaatakowania której może zacząć się światowy kataklizm. Rozmycie granic między faktycznym ogromnym zaangażowaniem po jednej ze stron konfliktu, która nie jest członkiem NATO (najemnicy, potężne dostawy broni, pomoc materialna i finansowa, szkolenie armii itd.) a rzekomo obronnym charakterem doktryny – to dowód hipokryzji i manipulacji, jakich nie obserwowano od lat największych napięć zimnowojennych.
Przy okazji tej mobilizacji środków i działań na rzecz eskalacji wojny, a nie jej zakończenia, widać jak na dłoni, że Polska nie jest suwerennym państwem, ale wykonawcą woli oligarchii amerykańskiej i zachodnioeuropejskiej, a także „sługą Kijowa”. Szkoda, że mądrzy politycy z PSL (Tadeusz Samborski, Piotr Zgorzelski, Krzysztof Hetman, Marek Sawicki), powołując się na dziedzictwo ideowe Wincentego Witosa, nie są w stanie głośno zdiagnozować tych uzależnień i im się przeciwstawić. Witos jako premier, jak było trzeba, wezwał chłopów do skutecznego czynu zbrojnego w obronie ojczyzny przed nawałą bolszewicką. Ale potem on sam, a później sanacja mieli świadomość konieczności pokojowego ułożenia się z Sowietami (1932).
Dzisiaj nie mamy do czynienia ani z napaścią Rosji na Polskę, ani Putin nie jest takim szaleńcem, aby popełniać zbiorowe samobójstwo swego narodu, rozpoczynając wojnę z państwami NATO. Natomiast mądrość chłopska każe rolnikom (czy raczej producentom rolnym) zablokować granicę z Ukrainą, a nie popierać wiernopoddańcze umizgi wobec Kijowa. Polskiemu Stronnictwu Ludowemu nie pomoże Trzecia Droga, gdy sprzeniewierzy się ono interesowi elektoratu. Czas zrozumieć, że ludzie nie palą się do wojny w nieswojej sprawie. Oczekują natomiast realnej obrony swego stanu posiadania, gwarancji dobrostanu i perspektyw rozwoju.
Dlaczego więc w rozważaniach o perspektywach bezpieczeństwa w regionie nie ma miejsca na zbudowanie jakiegoś pokojowego modus vivendi? Dlaczego strategia NATO i samych Stanów Zjednoczonych jest dyktowana przez „jastrzębich” polityków, nieuznających żadnego alternatywnego rozwiązania problemu? Skąd w polskich politykach tyle zawziętości wobec Rosji, a tyle bezrefleksyjnej wyrozumiałości i pobłażliwości wobec polityków ukraińskich, za plecami których zaspokaja się ciemne interesy oligarchii i kultywuje symbole obraźliwe dla Polaków? Wojna rosyjsko-ukraińska jest przykładem konfliktu tożsamościowego, rozchodzenia się postaw o podłożu nacjonalistycznym – prorosyjskich i proukraińskich. Byłoby najlepiej, gdyby to sami Ukraińcy zdecydowali o swoim losie i przynależności, bez ingerencji w ich sprawy wewnętrzne tak ze strony „patronackiej” Moskwy, jak i ze strony „dobrych wujków” z Zachodu.
Obserwując od lat polską scenę polityczną, zadaję sobie pytanie, skąd u wielu polityków, niezależnie od ideowej proweniencji, taka zgodność co do konieczności wypychania Rosji z Europy? Przecież Opatrzność zdecydowała o naszym bliskim sąsiedztwie, które implikuje poszukiwanie zgody, a nie zwady! Rosja terytorialnie stanowi połowę kontynentu europejskiego i już choćby z tego powodu nie da się zepchnąć do Azji. Mamienie złudnymi nadziejami na zwycięstwo nad nią jest działaniem na szkodę naszego państwa.
Polska nie ma wystarczającego potencjału, aby wygrać starcie zbrojne z Rosją. Natomiast sojusz atlantycki jako narzędzie imperializmu amerykańskiego postawi raczej na wykrwawienie swoich sojuszników, przy niewielkich stratach własnych. Wystarczy posłuchać, jak były prezydent USA i jednocześnie przyszły kandydat na najbliższą kadencję ostrzega Europejczyków w sposób skrajnie „transakcyjny”, że nie mają co liczyć na wsparcie lidera sojuszu w przypadku konfliktu, gdyż nie płacą za to właściwych rachunków. Historia anglosaskiej „empatii” powinna czegoś nauczyć polską klasę polityczną. Tyle, że kolejne pokolenia „amatorów” polityki o tej historii nie mają zielonego pojęcia. Wiedzę i roztropność jak zwykle zastępuje naiwność i krótkowzroczność.
Przykład zrujnowanej Ukrainy…
powinien zniechęcać, a nie zagrzewać do wojny. Sami Ukraińcy mają dość cierpień i zniszczeń. Oczekują na zmianę swoich władz, z wojowniczych i nieustępliwych na gotowe do zawieszenia broni i rozmów pokojowych. Coraz więcej ludzi uświadamia sobie, że będące na granicy upadku państwo od 2014 roku zaczęło gotować się do wojny i ostatecznie sprowokowało Rosję do gremialnego uderzenia. Nie pomogło uzbrojenie „pomajdanowego reżimu” przez państwa zachodnie. Tysiące żołnierzy zapłaciło swoją krwią w imię interesów amerykańskiej soldateski, testującej skuteczność nowych rodzajów broni i nowoczesnego charakteru wojny. Nędza ukraińskiego społeczeństwa jest na długie lata nie do odkupienia, a straty liczone w ofiarach ludzi nie do powetowania.
Buńczuczne oświadczenia obu stron prowadzą jednak do takiego stanu psychicznego polityków, że ci jak przed wybuchem I wojny światowej, zaczynają „lunatykować”. Marzy im się kategoryczne rozprawienie się z reżimem Putina, aby Rosję wyzwolić z dyktatury i na wieki uczynić „szczęśliwą”. Ściślej, podporządkowaną „światowemu przywództwu”, którego centrum leży za Atlantykiem. Rosji natomiast zależy na takim upokorzeniu ukraińskich władz, aby z jej rąk przyjęły gwarancje swojego istnienia w kształcie i na warunkach podyktowanych przez Moskwę. Może to się stać za cenę rozpadu państwa ukraińskiego co najmniej na dwie części – prorosyjską i prozachodnią. Koszty tego przedsięwzięcia są trudne do policzenia.
Przywołani „lunatycy”, to uczestnicy wydarzeń z roku 1914, którzy byli „nawiedzeni przez złe sny, ale ślepi na rzeczywistość tego koszmaru, jaki sprowadzali na świat”. Tak określił ich australijsko-brytyjski historyk Christopher Clark w książce z 2012 roku (wyd. polskie Warszawa 2017: „Lunatycy: Jak Europa poszła na wojnę w roku 1914”). To mistrzowskie dzieło powinno być obowiązkową lekturą wszystkich decydentów, podżegających do wojowania z Moskwą. Ono uczy przede wszystkim tego, jak wiele splotów tragicznych wydarzeń oraz popełnianych przez polityków błędów skonfliktowanych stron może doprowadzić do niekontrolowanego wybuchu, nad którym nikt już ex post nie ma możliwości ani zdolności zapanowania. Clark pokazał, że nie było i nie ma żadnych determinizmów wojennych. Do wojny wcale nie musiało dojść, gdyby choć przez chwilę zastanowiono się nad motywami (błędnym postrzeganiem i niezdolnością do racjonalizacji wyborów politycznych).
Trwająca wojna na Ukrainie także nie była nieuchronna!
Dzieło Clarka jest pouczające również z innego względu. Otóż wszyscy winowajcy i sprawcy każdej wojny kreują wokół siebie apologetyczną atmosferę szlachetnych wyborów i gorliwego poświęcenia. Uderza całkowity brak ich wątpliwości w odniesieniu do swojego tragicznego sprawstwa. Po latach zachowują się tak, jakby ich przy tym nigdy nie było. Nie wchodzi w grę przyznanie się do jakiejkolwiek odpowiedzialności za cierpienia ofiar, za zbrodnie i zniszczenia. Cechują ich zaniki pamięci i brak wyrzutów sumienia.
I napastnicy, i obrońcy są jednak winni temu, że w odpowiednim czasie nie wstrzymali machiny przygotowań wojennych poprzez wyrażenie zgody na rozwiązania dyplomatyczne. W przypadku wojny na Ukrainie mało kto zajmuje się obecnie jej przyczynami. Każda strona broni swoich zdogmatyzowanych racji i ma swoich zadeklarowanych zwolenników. Dopiero gdy umilkną działa i zacznie się rachunek strat oraz rozrachunek „winnych”, rekonstrukcja przyczyn zacznie obnażać tendencyjne zaniechania i przemilczenia, fałszywe i zakłamane narracje. Zacznie się wtedy „wojna na dokumenty”, ale wielu dzisiejszych świadków i sprawców nie ma szans, by dożyć tych czasów.
Historycy odkryją kiedyś konkretne zdarzenia i ujawnią polityków, którzy lekceważyli niebezpieczeństwo wywołania konfliktu. Okaże się, kto po każdej ze stron, także po stronie idealizowanej dziś Ukrainy, będącej ofiarą napaści, z premedytacją zaogniał sytuację. Sami Amerykanie odkryją kiedyś prawdziwe oblicze swojego zaangażowania. Już dzisiaj wiadomo, że ogromną rolę odegrały interesy gospodarcze, finansowe i zbrojeniowe państw i koncernów zachodnich, a rosyjskie ambicje imperialne i demonizacja Władimira Putina były tylko propagandowym usprawiedliwieniem eskalacji wojny.
Kto wie, czy wielu rzetelnych historyków nie przyzna kiedyś – tak jak Clark twierdzi o tle I wojny światowej – że „kwestie winy i odpowiedzialności za wybuch wojny wkroczyły do tej historii, zanim jeszcze sama wojna się rozpoczęła” (s. 23). Chodzi bowiem o to, że po rozpadzie ZSRR starły się dwie wizje „cywilizowanego rozwodu” republik poradzieckich z Rosją. Jedna opierała się na lepszej czy gorszej koegzystencji, druga stawiała na rozejście się, aż do całkowitej opozycji. Nie bez znaczenia była ingerencja z zewnątrz, zwłaszcza w sprawy wewnętrzne Gruzji i Ukrainy.
Rosja miała prawo obawiać się poszerzania wpływów Zachodu na eurazjatyckiej „szachownicy”. Jej nawoływanie do zawarcia porozumień o „niepodzielności bezpieczeństwa” spotykało się z lekceważeniem państw zachodnich. Źródeł narastających nieporozumień i wzrostu napięć należy szukać w procesach nachalnej „westernizacji” poradzieckiego Wschodu. Niewątpliwie obalenie Wiktora Janukowycza w 2014 roku przy udziale państw zachodnich było punktem zwrotnym w konfliktowaniu Kijowa z Moskwą. A tzw. rewolucja godności – wbrew metaforze – rozpoczęła dramatyczny okres degradacji i dehumanizacji, wyrzeczeń, cierpień i upokorzeń wielu Ukraińców, zwłaszcza tych rosyjskojęzycznych.
Katastrofalne doświadczenia wielkich wojen…
w XX wieku niewiele nauczyły polityków kolejnych generacji. Dynamika systemu międzynarodowego, w którym trwa ciągła polaryzacja i koncentracja sił, być może prowadzi – jak głosił George (Jerzy) Modelski, amerykański politolog i teoretyk stosunków międzynarodowych, urodzony w Poznaniu (w Polsce praktycznie nieznany) – do cyklicznego wyłaniania nowych mocarstw hegemonicznych. Zmiana ich panowania dokonuje się poprzez wielkie wojny hegemoniczne, powtarzające się w cyklu około stuletnim.
Stany Zjednoczone osiągnęły swoją pozycje hegemoniczną w wyniku dwóch wojen światowych, rywalizując głównie z Wielką Brytanią i Niemcami, a potem z ZSRR. Po stu latach rola hegemoniczna Ameryki jest zagrożona, szczególnie w wymiarze ekonomicznym, przez największego konkurenta, tj. przez Chiny.
Trwogą napawa Amerykę ugrupowanie największych gospodarek, określanych terminem BRIC (ukutym w 2001 roku przez Jima O’Neilla, głównego ekonomistę jednego z największych banków inwestycyjnych Goldman Sachs). Ten akronim stworzony z pierwszych liter nazw takich państw, jak: Brazylia, Rosja, Indie i Chiny (w 2011 roku dołączyła Republika Południowej Afryki – South Africa – co oznaczało zmianę na BRICS) stał się złowieszczy dla projekcji amerykańskiej potęgi. Wzmógł nie tylko niepokój, ale przede wszystkim agresywność USA, aby w wyścigu o prymat nie oddawać pola rywalom.
To z tych powodów na Zachodzie pojawiają się liczne prognozy o nieuchronności wojny, tyle że odpowiedzialność za jej wywołanie przerzuca się na Rosję lub/i Chiny. To jednak Ameryka drży o swoją pozycję w globalnym układzie sił i dla jej utrzymania jest gotowa wywołać konflikt na skalę światową. Jej kłopoty wewnętrzne i uwiąd starczy przywództwa przemawiają na rzecz odwrócenia uwagi społeczeństwa w stronę państw, które arbitralnie określa się wrogami. Zamiast szukać porozumień opartych na wzajemnych ustępstwach i kompromisie, „demokratyczni internacjonaliści” i „neokonserwatywni misjonarze” gotowi są podpalić świat. Czy „republikańscy izolacjoniści” zdołają odwrócić te tendencje?
Jak na tle tej fatalnej i katastrofalnej prognozy powinna zachować się Polska? Polskie elity rządzące są zgodne, że w konfrontacji Zachodu z Rosją muszą wykazywać się największą gorliwością w popieraniu Ameryki. Wyraża się to nie tylko w wiernopoddańczych gestach, ale i realnym zaangażowaniu w zbrojenia. Polska w 2023 roku wydała na obronność aż 3,9 proc. PKB, najwięcej w całej Unii Europejskiej. To oznacza, że w razie zagrożenia amerykański prezydent nie będzie żądał dowodów wpłaty i USA przyjdą Polsce z pomocą. Nikt nie wie, ile warte są takie przypuszczenia.
W razie globalnego konfliktu Polska będzie pierwsza na linii frontu. W cieniu ewentualnej wojny akcentuje się – co naturalne – wagę jej interesów egzystencjalnych. Składają się na nie takie wartości, jak bezpieczeństwo, integralność, tożsamość i rozwój. Każda z nich jest zdeterminowana nową polaryzacją systemu międzynarodowego i skonfliktowaniem Zachodu z Rosją. Deklaracje o lojalności sojuszniczej są ważną przesłanką psychologii politycznej. Naprawdę jednak nikt nie jest w stanie przewidzieć, czym skończyłaby się konfrontacja zbrojna między NATO a Rosją.
Rodzą się pytania…
na ile polscy decydenci dostrzegają w swojej doktrynie międzynarodowej inne rodzaje interesów – to wnoszę do sztambucha wicepremiera Władysława Kosiniaka-Kamysza – o których pisał jeden z ważnych działaczy ruchu ludowego, profesor Józef Kukułka. Są to interesy koegzystencjalne i funkcjonalne. Pierwsze z nich wskazują na wartość suwerenności, autonomii, uczestnictwa, współżycia, współpracy, wzajemności, pozycji i roli międzynarodowej. Drugie natomiast akcentują skuteczność, sprawczość, regulację, informację, kreatywność i innowacyjność.
Gdyby pod kątem wszystkich wartości, składających się na interesy egzystencjalne, koegzystencjalne i funkcjonalne próbowano wyjść poza doktrynę atlantyzmu, to Polska mogłaby stać się bardziej samodzielnym uczestnikiem wspólnoty zachodniej. Przede wszystkim z powodu tranzytowego położenia na najważniejszym szlaku komunikacji i wymiany handlowej między Zachodem a Wschodem nasze państwo mogłoby być beneficjentem otwarcia na wiele ośrodków i kierunków, łącznie z państwami Azji i Dalekiego Wschodu.
W perspektywie długookresowej nie można pomijać normalizacji stosunków z Rosją, ani wykluczać pojednania ukraińsko-rosyjskiego. W polskiej klasie politycznej póki co brakuje odważnych wizjonerów, a przecież wariantowe myślenie w polityce jest naprawdę ważniejsze niż statyczna i wiernopoddańcza pozycja wasala wobec hegemona. Polskę stać na samodzielność myślenia i takie kalkulowanie swoich interesów, aby zdobyć przewagi konkurencyjne właśnie dzięki swojej geografii i geopolityce.
Obecnie pojawia się mnóstwo niemądrych scenariuszy o nieuchronności zbrojnego starcia z Rosją. Tymczasem potrzeba przewartościowań wiarygodności dotychczasowych afiliacji i wsłuchania się w głosy obywateli, za jaką rzeczywistością – pokojową czy wojenną – optują. Pokładam nadzieję w młodym pokoleniu polskich farmerów, którzy odważnie perswadują rządzącym i liderom ruchu ludowego, jak upominać się o swoje interesy i jak o nie zadbać. Chłopski realizm ma szanse otrzeźwić polskich i europejskich dygnitarzy. Rozerwać solidarność oligarchów unijnych i ukraińskich. Chciałbym wierzyć, że realistyczna narracja o prawdziwym zagrożeniu egzystencjalnym, pod wpływem protestów społecznych, wpłynie na wybudzenie „lunatyków” z obłędnego myślenia o nowej wielkiej wojnie.
Prof. Stanisław Bieleń
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy