Wybory za nami. Z szumnych zapowiedzi liderów i sympatyków Konfederacji zostało niewiele. Warto więc wziąć ten swoisty konglomerat na warsztat.
W przeciwieństwie do wielu koleżanek i kolegów mam w tym wypadku komfort osobistego dystansu do omawianej formacji, więc nieco łatwiej – bo bez emocji – będzie mi przeprowadzić krytykę.
Oczekiwania
Bardzo trudno jest analizować wyniki kolejnych sondaży, tym bardziej gdy chodzi o małe liczby i niedokładne badania, które skupiają się na samym poparciu bez analizy motywacji ankietowanych, ale mimo wszystko warto zestawić retorykę liderów Konfederacji z procentowymi zmianami w kolejnych publikacjach. I tak oto, jeszcze miesiąc temu część mainstreamu była zaniepokojona faktem, iż omawiana formacja miała zostać trzecią siłą w parlamencie i języczkiem u wagi, bez którego nie miało być możliwe powołanie rządu większościowego. Realnymi konkurentami dla Konfederatów były w tych wyborach komitety Lewicy i Trzeciej Drogi. Wyprzedzenie ich uprzywilejowałoby narodowo-wolnościowych w podziale mandatów w niemal każdym okręgu, toteż mogliby wówczas liczyć na wynik w postaci 30-50 szabel w Sejmie.
Taniec z gwiazdami, czy przewracanie stolika jury?
Co więc poszło nie tak, że finalnie okazali się ostatnimi przekraczającymi próg i wezmą najwyżej kilkanaście miejsc? Wygląda na to, że Krzysztof Bosak i Sławomir Mentzen zdecydowali się nieco ugłaskać wizerunek, jakby przestraszyli się retoryki głównego nurtu medialnego. Sami przestali wierzyć we własny przekaz, a więc dlaczego mieliby w niego wierzyć wyborcy? Oczywiście Konfederacja wpadła też nieco w pułapkę kolejnych zdarzeń, i to w tych obszarach, które w kampanii miały znaczenie, ale bądźmy uczciwi: reakcja ww. lokomotyw była tu sprzyjająca utracie zainteresowania i poparcia. I tak w sprawie ukraińskiej: w momencie gdy reżim PiS zdecydował się – wbrew Komisji Europejskiej – na przedłużenie zbożowego embarga, Konfederaci zaczęli chować kojarzonego z tą retoryką Grzegorza Brauna i uspokajać establishment wypowiedziami w stylu „życzymy Rosji jak najgorzej”. Dość znany „rachunek” wystawiony ukraińskim władzom był kompletnie pozbawiony ładunku działającego na wyobraźnię. Merkantylizm nie zastąpi krwawiących ran w postaci niepochowanych ofiar OUN-UPA. Brzmi cynicznie? Cóż, ostrzegałem, że mój własny dystans do „narodowolnościowych” pozwoli mi na formułowanie bardziej niepoprawnych tez.
Bo też skończmy z tą hipokryzją. Zasady kampanii wyborczej są proste: mają o Tobie mówić. Jak najwięcej. Jeżeli pozycjonujesz się na „antysystemowca”, to nie możesz przejmować się tym, że system Ciebie atakuje. Przeciwnie, jesteś wówczas uwiarygodniany. Ale no właśnie – albo tańczysz z gwiazdami, albo wywracasz stolik jury. Nie da się być do połowy w ciąży. Rację ma więc w swojej krytyce Janusz Korwin-Mikke. Czegokolwiek kontrowersyjnego by nie powiedział – wzbudzało to zainteresowanie. Odwrotnie do mielenia jęzorem ze strony liderów komitetu wyborczego, którzy chcieli koniecznie pokazać, że spełniają standardy Michnika i Sakiewicza. Cóż, wyborca wyczuł fałsz.
Konglomerat
Czy ktoś jeszcze w ogóle pamięta jaka stała idea za powołaniem Konfederacji? Wspomniany Korwin-Mikke nigdy nie ukrywał, że to czysty pragmatyzm. Że bez złączenia sił narodowców, wolnościowców i antykorwinowskich (sic!) wolnościowców, nie ma szans na przekroczenie progu 5%. I to się okazało prawdą. Przecież gdyby nie ta decyzja, to cała formacja byłaby widziana i słyszana wyłącznie w Internecie. Tymczasem uzyskała ona audytorium i dostęp do środków masowego przekazu. A przez to też i kolejne pokusy systemu. Najlepszym przykładem jest tu kariera Artura Dziambora, który zapraszany do TVN i pijący z tych samych filiżanek co mainstream, w końcu uległ jego urokowi. Dziś dumnie, po „resocjalizacji” krąży już w mediach jako „nawrócony krytyk”. Cóż, taka była cena politycznego misz-maszu.
Ale poza renegatami, czy Konfederacji udało się stworzyć jakiś spójny przekaz? Nie do końca. W czasach pandemii mieliśmy z jednej strony Brauna, ale istniejące inicjatywy społeczne, choćby takie jak Strajk Przedsiębiorców Pawła Tanajno, dowodziły iż postawa narodowolnościowców nie zaspokaja potrzeby oporu społecznego. Znów: zakładanie maseczki do połowy było zbyt nieczytelne. Tak jak branie pierwszej dawki przy sprzeciwie wobec drugiej. I siadanie półdupkiem na ławie sejmowej.
W rozkroku niekonsekwencji
Konfederacja stała się więc niewolniczką medialnej narracji. Po wybuchu nowej fazy wojny na Ukrainie awansowała na „ofiarę” antyrosyjskiego wariactwa dominującego kampanię wyborczą. Trolle pisały cyrylicą nazwę formacji, a Pani Gosiewska z PiS krzyczała za Grzegorzem Braunem „poseł ruska onuca”. Paradoksalnie było to jednak wizerunkowym kapitałem. Nie należało się od tego odżegnywać. Należało punktować całą scenę polityczną jako serwilistyczną wobec Kijowa i jego sponsorów. Jako sprzedającą pamięć o ofiarach banderowców. Jako oddającą polskie oręże w obce ręce. PiS przedstawiał się jako „opcja suwerenistyczna”? Świetny motyw do ataku. Tymczasem na ostatniej prostej kampanii to sztabowcy PiS – przy własnej głupocie – zaatakowali Konfederację jako kolaboracyjną wobec Donalda Tuska. I chyba to w pewnym stopniu zadziałało. Znowu: zabrakło dyscypliny, której musiało zabraknąć w konglomeracie.
Perspektywa
Na gruncie ideowym Konfederacja wyewoluowała. Z antysystemowej koalicji stała się mniej poprawną Platformą Obywatelską dla młodych chłopców. Lepiej obeznaną w internetowych memach, z mniejszą ilością zmarszczek na twarzy, ale też i wyrazistości. Zafiksowany na fiskalizmie Mentzen może być przekonujący dla ofiar kapitalistycznego mitu „od zera do milionera”, które święcie wierzą, że na przeszkodzie ich biznesowym pomysłom stoi ZUS, ale nie pociągnie za sobą milionów Polaków czujących narodowe upokorzenie. Nie był w stanie rozegrać tego nawet wywodzący się z formacji narodowych Krzysztof Bosak, skupiający się coraz bardziej na erystyce i własnym uczesaniu zamiast na sednie przekazu, którego narodowi wyborcy mieliby prawo oczekiwać.
Konfederacja będzie więc w Sejmie, ale Sejm obędzie się i bez niej. Nie będzie nawet decydująca dla ewentualnego odrzucenia prezydenckiego veta. O ile Donald Tusk nie postanowi pozbyć się z oczekiwanej koalicji Lewicy (zastępując ją Konfederacją; hipotetycznie taka możliwość istnieje), to narodowolnościowcy znajdą się w trudnej sytuacji „mniejszej prawicowej opozycji”, czyli będą skazani na skonsumowanie przez PiS. Nadzieją dla nich może być tylko rozpad formacji jeszcze rządzącej, ale prędzej sami Konfederaci pójdą w różne strony tworząc co bardziej wymyślne koła parlamentarne. Albo schrupie ich np. Zbigniew Ziobro, który zapewne jako pierwszy oddzieli się od PiS, skoro ten przestanie zapewniać dopływ zasobów.
Neoliberalne piwo
Tak oto koalicja, której celem było pokonanie arytmetyki wyborczej, stanie się najpewniej ofiarą arytmetyki typowo sejmowej. Jedyne co jeszcze może zrobić to od czasu do czasu przehandlować własne poparcie nowemu rządowi. Jeżeli licytować będzie wysoko to może akurat starczy na samochód. Ale paliwa politycznego dla tegoż pojazdu już nie będzie. Czy szkoda? Komu jak komu. Mi niespecjalnie. Tam, gdzie narodowa prawica wraca do łask, zwykle robi to pod hasłami sprzeciwu wobec neoliberalnego kapitalizmu, a u nas proponuje leczenie grypy anginą i mówi „neoliberalizm? potrzymaj mi piwo, ja Ci pokażę co znaczy neoliberalizm!”. A że ta ideologia mamony akurat występuje pod biało-czerwoną flagą? A bo to pierwszy raz?
Tomasz Jankowski
No comments:
Post a Comment
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy