polish internet magazine in australia

Sponsors

NEWS: POLSKA: Trybunał Konstytucyjny poinformował w poniedziałek, że Julia Przyłębska nie jest już prezesem, lecz sędzią kierującą pracami Trybunału. W grudniu kończą się kadencje trzech z 15 sędziów zasiadających w TK: 9 grudnia – Julii Przyłębskiej, a 3 grudnia – Mariuszowi Muszyńskiemu i Piotrowi Pszczółkowskiemu. Julia Przyłębska jest sędzią Trybunału Konstytucyjnego od 2015 r. W grudniu 2016 r. została p.o. prezesa, a 21 grudnia 2016 r. – prezesem Trybunału. * * * AUSTRALIA: Nastolatki poniżej 16 roku życia wkrótce zostaną objęte zakazem korzystania z aplikacji społecznościowych, takich jak TikTok, Instagram, Reddit, Snapchat i Facebook. Pierwsze na świecie ustawy przeszły przez parlament australijski w piątek rano. Premier Anthony Albanese powiedział, że zakaz, który wejdzie w życie za rok, pomoże zachęcić młodych Australijczyków do pielęgnowania lepszych relacji z innymi. * * * SWIAT: We wtorek późnym wieczorem czasu koreańskiego prezydent Jun Suk Jeol ogłosił wprowadzenie stanu wojennego a następnego dnia odwołał to, po tym jak Zgromadzenie Narodowe sprzeciwiło się jego decyzji. Yoon Seok-yeol wyjaśnił wprowadzenie stanu wojennego, mówiąc, że od jego inauguracji w 2022 r. złożono 22 wnioski o impeachment przeciwko urzędnikom państwowym. * Nocą na Bałtyku przerwany został kabel telekomunikacyjny między Szwecją a Finlandią. W połowie listopada uszkodzeniu uległy kable telekomunikacyjne łączące Litwę ze Szwecją oraz Finlandię z Niemcami. Niemiecki minister obrony Boris Pistorius uznał przecięcie kabli za sabotaż.
POLONIA INFO: Spotkanie poetycko-muzyczne z Ludwiką Amber: Kołysanka dla Jezusa - Sala JP2 w Marayong, 1.12, godz. 12:30

poniedziałek, 30 października 2023

Dreamtime – Czas Snu czyli Aborygeńska Fantastyka (1)

Jan Maszczyszyn podczas prelekcji
 w Poznaniu
  Melbourneński pisarz steampunkowy, Jan Maszczyszyn którego twórczość prezentowaliśmy wielokrotnie w Bumerangu Polskim, wygłosił  podczas niedawnej podróży do Polski (m.in. na Pyrkonie - wielkiej poznańskiej imprezie fanów gier  i  literatury Sci-Fi), serię prelekcji o historii, kulturze i fantastycznej twórczości rdzennych mieszkańców Australii.

 Pierwsza część artykułu prelekcyjnego Jana Maszczyszyna o twórczości Aborygenów na polu Science Fiction: Dreamtime. 

      Mitologia Aborygenów, popularnie określana terminem „Dreamtime” czyli „Czasem Snu” obejmuje zasięgiem i źródłem całe terytorium Australii. Jej bohaterzy zaludniają kraj tysiącami postaci, demonów i stworów, które w taki czy inny sposób ściśle związane są z danym terytorium i otaczającymi krajobrazami. Złośliwa XIX wieczna propaganda niegdyś twierdziła, iż składa się nań mnogość zasłyszanych inspiracji z katechizmu, „Białej” religii liturgicznej lub historii cywilizacji i podręcznika do geografii. Poniżające twierdzenia miały uświadomić kolonizatorom, że niczego logicznie uzasadnionego nie można się spodziewać po „czarnych”. Biały dominował na każdym porównawczym froncie. Zatem jego wyższość nawet w sferze wyobraźni pozostawiała daleko w tyle brudnych od przydrożnego kurzu krajowców.

   Szczęśliwie się złożyło, że zainteresowałem się korzeniami owej pierwotnej i wysoce oryginalnej, kulturowo historycznej spuścizny... Od samego początku mojej emigracji do tego kraju podziwiałem jego odrębność, oryginalność, zarówno w sferze przyrodniczej jak i kulturowej. Sama podróż na kontynent przypominała mi tę odbytą na inną planetę. Zmieniało się wszystko. Perspektywa spojrzenia na niebo Antypodów. Bliższe latem aż o pięć milionów kilometrów Słońce. Powietrze o przeźroczystości kryształu. Ale dopiero powrót do twórczości literackiej spowodował znacznie bardziej szczegółowe, dogłębne zaznajomienie się z treścią „Sennych Baśni” i historii superkontynentu nazywanego przez geologów „Sahul”, a spinającego niegdyś wyspy i wysepki wynurzonymi z oceanu piaszczystymi łachami ostatniego glacjału.

    Na początku uległem pewnemu szczególnemu urokowi malowideł naskalnych z Terytorium Północnego z okolic Kakadoo przedstawiających wielość odbitych na skale aborygeńskich dłoni. Zastanowiła mnie ich przewrotna symbolika. Moja interpretacja zaskoczyła mnie samego. Otóż Kakadoo jest ogromnym parkiem narodowym pełnym wybujałej fauny i flory, rojącym się od krokodyli i insektów, które w jakiejś części zasłużyły się chyba w izolowaniu dróg dostępu do jaskiń i skalnych progów. Niedostępne miejsca zachowały swe niezmierzone skarby. Wypełniające je malowidła naskalne, rysunki i ryty sięgają w najgłębsze otchłanie Paleolitu. Z czymże można je porównać? Czy podobne prace sprzed czterdziestu tysięcy lat znane już były z terenu Europy? I tu zaskoczenie…bo jeszcze nie. Najstarsze są te z wysp Celebes, datowane na czterdzieści tysięcy lat. Europa może się poszczycić zaledwie młodszymi malowidłami z jaskini Altxerii w kraju Basków przedstawiającymi figury zwierząt sprzed trzydziestu dziewięciu tysięcy lat, co czyni ich zacofanymi aż o tysiąc lat w porównaniu że sztuką naskalną Aborygenów. W większości przykłady malowidła datuje się w rejonie ziemi Arnhem – północ Australii na przedział czasowy pomiędzy dwadzieścia pięć, a trzydzieści tysięcy lat.

    Dziwnym się wydaje czynne świadkowanie ówczesnym pierwszym kolonizatorom kontynentu procesom zagłady megafauny australijskiej, jeszcze dziwniejsze budowanie na jej podstawie legend i przekazów. Przepaść dziesiątków tysięcy lat wydaje mi się wprost niewyobrażalna i niemożliwa do skomentowania. Ogromny szmat historii rodu ludzkiego pozostanie na zawsze nieodkryty, a w przekazie multimedialnej sztuki rdzennych mieszkańców okazało się, że możliwy do odtworzenia. I na tym fakcie próbuję się właśnie zastanowić w poniższym artykule.

   Chyba przez lekturę książek Stephena Hawkinga i Sagana, którzy niejako zatruli mnie swym światopoglądem patrzyłem na naskalne malowidła okiem amatora - teoretyka fizyki. Widząc już cokolwiek o powiązaniu duchowym pierwotnych mieszkańców kontynentu dorobiłem sobie jakby z automatu do obrazka setki odbitych dłoni pewną interpretację, analogię rodem z Teorii Relatywistycznej.

   Otóż odbita lewa dłoń widzialna na skalnym odwzorowaniu nigdy nie zdoła zająć pozycji prawej dłoni i na odwrót, są równocześnie istniejące, bytujące w konkretnej, precyzyjnie inaczej zaadresowanej przestrzeni i czasie. Co więcej są zaopatrzone w ten sam obieg krążenia, w ten sam układ nerwowy, a jednak posiadają niewspólne przestrzenie. Przypomniała mi owa zależność opowieść o „Płaszczakach” Carla Sagana, o których ograniczeniu percepcji i fizycznemu uwięzieniu w charakterystyce dwóch wymiarów opowiadał autor w opowieści o kosmosie. Jego teoretyzowane istoty dwuwymiarowe nie mogły na przykład klasnąć, bo do wykonania kolejnego ruchu bezwzględnie był im potrzebny trzeci wymiar. Podobnie jest z nami. Odległy palec u nogi jest równie nieosiągalny w tym samym miejscu i przestrzeni, jak odległa gwiazda. Razem stanowimy wspólną całość, ale w czasoprzestrzeni jesteśmy inaczej wpisani. Potrzebujemy czasu, aby dosięgnąć palca u nogi, by się mówiąc trywialnie podrapać. I jeszcze jedno ważne spostrzeżenie; gdyby stworzyć porównawczy rysunek struktury na przykład atomu wodoru i nakreślić jego jądro kredą na bruku o średnicy jednego metra, to w przyjętej skali wielkość elektronu mierzyłaby trzy milimetry, a jego orbita przebiegałaby w odległości trzydziestu dwóch kilometrów. Ktoś by zapytał, po co ta pusta przestrzeń? Zarówno w mitologii rdzennych mieszkańców Australii jak i w mojej filozofii pusta przestrzeń nie istnieje. Czasoprzestrzeń jest nośnikiem oprogramowania. Ten odległy elektron krąży po wymuszonej działaniem nukleonu orbicie, co więcej cały atom posiada masę, ta masa potrafi zamienić się w energię. A gdyby stanąć, oczywiście balansując na szczycie atomowej piłki i wyobrazić sobie obrazek zgoła niedorzeczny, że jest ona częścią cząsteczki wody, a ta ostatnia jest składnikiem płynów rdzeniowo mózgowych, w których pracuje niezrozumiały dotąd aparat osobniczego intelektu, to wszechświat jawi się wypełniony jeszcze inną mitologiczną istotą naukowej fantastyki.

   Powróćmy jednak do naszych bohaterów i do ostatniej epoki lodowej. Oto czwartorzęd, czyli najmłodszy okres ery kenozoicznej. Rozpoczyna się 2.5 mln lat temu i trwa do dzisiaj. Dzieli się na plejstocen od 2.58 do 11. 7 tysięcy lat pne i holocen rozpoczynający się 11.7lat temu i kończący – uwaga - na dacie głośnego huku - związanego z datą wymarcia ludzkości. To my i nasz czas.


Mapa lądów z okresu ostatniej epoki lodowcowej. Wtedy to Aborygeni postawili po raz pierwszy ludzką stopę na dziewiczym lądzie. 


    W plejstocenie klimat często ulegał zmianom. Okresom ociepleń towarzyszyły okresy oziębień. Dzielimy go na tak zwane glacjały i interglacjały. I tutaj powstaje pierwszy obraz. Migrujące z Afryki Północnej tysięczne plemiona przedostają się przez mosty lądowe z Azji do Oceanii. Mamy rok siedemdziesiąt - tysięczny przed naszą erą. Jakieś 115 000 lat wcześniej rozpoczęła się ostatnia epoka lodowcowa. Człowiek już plenił się w Afryce od pięciu milionów lat. Doświadczył aż kilku cykli oziębienia klimatu. Wąskie gardło prowadzące do żyznych przestrzeni Azji wykorzystywał mnóstwo razy. Znów stało się bardzo obiecującym. Pierwsze fale emigrantów zalały Sahul, czyli potężną, niemal dwukrotnie powiększoną na wskutek obniżenie się poziomu morza o średnio dwieście pięćdziesiąt metrów Australię z epoki lodowcowej, posiadającą dwa wewnętrzne morza. Jedno w depresji łączącej lądy Australię Północną i wybrzeża Nowej Gwinei, drugie na południu w okolicach współczesnego jeziora Eyre. Sam kontynent w okolicach Australijskich Alp mógł posiadał potężny lądolód, który w epoce wczesnego Plejstocenu pokrywał aż 7000 km kwadratowych potężnych gór, z których wiele do niedawna było aktywnymi wulkanami. Lądolody pokrywały też inne kontynenty świata warstwą o średniej globalnej grubości sięgającej aż czterech km, co wiązało się ze spadkiem poziomu oceanu o 120 - 160 metrów.

    Australia tamtych czasów w ogromnej części była pokryta gęstym lasem deszczowym. Centralny obszar, jak już wspominałem wyróżniał się wewnętrznym morzem podobnym do Kaspijskiego – nazywanym Eromanga Sea. Istniało na tym terenie od 110 mln lat i zapewniało zadziwiająco różnorodny mikroklimat obecny w opisowych historiach Aborygenów. W czasach współczesnych uległo rozczłonkowaniu na kilkanaście słonych jezior.

     Rejestrując mity w ich ojczystych brzmieniach australijski lingwista Robert Dixon zaobserwował zgodność pomiędzy niektórymi szczegółami mitologicznych krajobrazów, a odkryciami naukowymi. W przypadku opowieści z płaskowyżu Atherton opisujących pochodzenie jezior Eacham, Barrine i Euramo, badania geologiczne dowiodły, że wybuchy wulkanów, których źródłem są współczesne jeziora rzeczywiście odbyły się dziesięć tysięcy lat przed naszą erą, co pokrywa się z ustnym przekazem Aborygenów. Badania próbek skamieniałego pyłku potwierdza jeszcze inne relacje mitologów. Otóż region ten był porośnięty przez lasy eukaliptusowe, a nie lasy tropikalne jak dzisiaj. Uznano więc ów opis za bezprecedensową relację z wydarzeń z epoki plejstocenu. Od tego czasu Dixon zebrał o wiele więcej podobnych przykładów mitów aborygeńskich opisujących starożytne obrazy.

    Mit ze stanu Victoria o Port Philip Bay opisujący obecną zatokę Melbourne jako wyłoniony region i bieg rzeki Yarry, przecinającej pola starożytnych bagien Carrum Carrum.

    Mit o jeziorze Eyre opisany w roku 1906 mówi, że pustynie Australii Środkowej  były niegdyś żyznymi i nawadnianymi równinami podobnymi do ogromnego ogrodu. Ten ostatni zainspirował poszukiwanie Eromangi, tak barwne i prawdopodobne były to przekazy. Mowa tu o geograficznym odkrywcy Charlesie Sturtcie, który oddelegowany z misji amerykańskiej do eskorty brytyjskich zesłańców do Australii pozostał i zakochał się kraju, który miał być dla posłanych tu ludzi więzieniem.

    Podobnie ma się sprawa z opisami tyczącymi się megafauny.

   Trudno sobie dziś wyobrazić katastrofalny spadek poziomów oceanów. Sytuacja doprowadziłaby zapewne szybko do niejednej wojny o nowe terytorium. W przypadku plejstoceńskiej katastrofy na szczęście nie pociągła ona za sobą podobnych następstw.

    Gigantyczna, najpierw świeża łacha piachu z szelfu kontynentalnego połączyła okoliczne wyspy oraz Nową Gwineę z Australią Północną umożliwiając kolonizację ludom udającym się z południowo wschodniej Azji dalej na południe. Teren nawet dziś jest szalenie aktywny klimatycznie. Wiodą tędy szlaki cyklonów i tajfunów. To okolica równika i obu zwrotników. Nic dziwnego, że wzmożone opady przyniosły żyzne depozyty z głębi lądów. Na terenie piaszczystej z początku niziny rozwidlały się okazałe delty wszelkich okolicznych rzeki. Kraj prędko pochłonęły wilgotne lasy i nieprzebyta dżungla. Tereny depresji i bagien wyznaczyły nieprzekraczalne granice dla człowieka. Wybierał tereny wyżej położone. A ląd wokół wciąż rósł. Epoka lodowcowa postępowała. Zagarniała obszar za obszarem, archipelagi pobliskich wysp, na których do dziś można odnaleźć dowody owej unifikacji w postaci niespotykanych gdzie indziej gatunków drobnych torbaczy, jak też odsłaniała, bo spłycała nigdy dotąd dostępne najbogatsze na planecie konstrukcje wielkiej rafy koralowej. Trudno sobie wyobrazić potężne góry Nowej Gwinei stanowiącej onczas miejsce ucieczki od gryzących insektów i drobnej, jadowitej fauny.

     Ten przedziwnie uformowany twór lądowy nazwano Sahulem i w odróżnieniu od suchej pustynnej Australii, charakteryzował się zróżnicowanym klimatem i żyzną glebą i urozmaiconą, bogatą przyrodą. Poprzez cieśninę usianą archipelagiem mniejszych i większych wysp sąsiadował z innym tworem lądowym tego samego typu, wyłonioną z mielizn Południowo- wschodnią Azjatycką - Sundą. Był to glacjalny twór innego szelfu kontynentalnego, który podobnymi łachami piasku i bagien jednoczył półwyspy i wyspy Azji Południowo Wschodniej i Borneo. Cieśnina była za szeroka, aby umożliwić przejście fauny na kontynent izolowany od milionoleci, ale dzielące je wody były na tyle wąskie, że z łatwością pokonywały je słono wodne krokodyle. A nie trwało długo, aby do gadów dołączył do grupy wędrujących z rejonów południowych Indii Homo Sapiens.

   Przepastne przestrzenie południowego kontynentu obiecywały dostatnie życie. Ląd wypełniały gatunki megafauny, z którą nowi kolonizatorzy sąsiadowali aż przez 17 tysięcy lat, aż ją albo wytępili albo grupowo przejedli. Niebawem zmiany klimatyczne i surowa aura odizolowały wielkie grupy społeczne. Dały im czas na lingwistyczne zróżnicowanie, na przystosowanie się do kondycji pustynnych i zmusiły do przejścia na tryb oszczędnościowy. Powstało aż siedemset odrębnych języków, których cechą główną było wspólne dziedzictwo mistyki i mitologii. Podczas gdy najbardziej prominentne na Borneo – wyspy znajdującej się w obrębie glacjalnego kontynentu Sunda - były migrujące z Azji zminiaturyzowane słonie i nosorożce, australijska megafauna pozostała nietknięta.

     W czasach współczesnych krokodyle słonowodne potrafią dopłynąć z wybrzeży Australii do Borneo i Nowej Gwinei. Te potężne, często ośmiometrowe bestie uwielbiają się wygrzewać w niewielkich kałużach jakie pozostawia na plażach tamtych rejonów przypływ. W czasach, o których mowa ich rozmiar sięgał od dwunastu do piętnastu metrów. Znamy te wymiary z licznych malowideł naskalnych. Gadom tym poświęcone są przeróżne legendy. To krótkie historie, lecz warto je przytoczyć.

    Jedna opowiada o podstępnym krokodylu Ganhaarr, który leżąc zanurzony w wodzie zwykle obserwował kąpiące się nagie dziewczęta. Od lat marzył o żonie, ale nigdy nie udało mu się schwytać odpowiednio pięknej kandydatki. Pochwycone brzydule natychmiast pożerał. Któregoś dnia szczęście mu dopisało. Porwał jedną, najpiękniejszą i przetrzymywał przez lata uwięzioną w jaskini z sobie tylko znanym podwodnym wejściem. Pewnego popołudnia, gdy z lubą wylegiwał się na piasku zasnął i wtedy ona uciekła. Dotarła do lokalnej wioski i zaalarmowała czuwających tam mężczyzn. Wojownicy oszczepami przegonili zażarcie walczącą bestię. Dziewczę ocalało. Jednak potem wszyscy mieszkańcy okolicznych obozowisk  narzekali odnajdując wokół sadyb ludzkich tajemnie zagrzebane w piasku krokodyle jaja. Okazało się, że nieszczęsna piękność nie umknęła złośliwości losu, przebywając i współżyjąc z bestią przez lata przejęła sposób jego rozmnażania.

    Historię tę opowiadano ku przestrodze, młodym srokom przy dopalającym się ognisku, w porze suchej na południe od ziemi Arnhem.

    Kiedy w latach 90 poznano z wykopalisk w South Walker Creek inną kreaturę - Quinkanę czytelne stały się inne freski przedstawiające podobną bestię – był to szybki krokodyl lądowy zamieszkujący o długości od trzech do czterech metrów często polujący na ludzi.

Odtworzony z naskalnych rysunków australijski lew torbacz
    Thylacoelo był długo nierozpoznawalnym na freskach zwierzęciem, lecz wkrótce okazał się być w dowodach kopalnych lwem torbaczem osiągającym wielkość współczesnego lwa afrykańskiego. Jakże dziwaczny wyłania się tu obrazek, oto lwica potwór z chowającymi się do torby małymi zaciąga zwłoki ludzkie do rozpadliny skalnej, po czym wysypuje z brzucha warczące ochoczo potomstwo. Nie potrzebuje zachęcać pyskiem malców do obżarstwa. Przecież odziedziczyły apetyt po rodzicach.


   Na wspomnianym Arnhem Land znajduje się aż 126 malowideł ściennych przedstawiających wymarłą megafaunę. Trzeba przyznać, że antyczny artysta posiadał wprawne i nierzadko precyzyjne oko. Badacze dość często w swych pracach posiłkowali się szczegółami anatomicznymi znanymi ze studiowania prac ściennych. Uzyskane dane niejednokrotnie posłużyły do zakończonych sukcesem rekonstrukcji szkieletów wymarłych zwierząt.

    W historiach ludu Aranda nie przebrzmiewają nuty opowieści o gigantycznych potworach zwanych kadimakara, o czasach gdy istniało wielkie wewnętrzne morze, które zapraszało ze wspieranego potężnymi eukaliptusami nieba pożywiające się bogatą wegetacją potężne zwierzęta. A kadimakara nie oznaczało nic innego jak megafaunę. Zatem nic dziwnego, że wspomniany lew torbacz jest na malunkach obecny, a w dwóch przypadkach odwzorowany co do cala. Pojawia się też Zaglossus długodzioby, ogromny dziobak i towarzyszący mu Genyornis - gigantyczna gęś znana ze złośliwego usposobienia. Poznajemy też Palorchestesa wielkiego byka, który przypomina południowo amerykańskiego Tapira, tyle że jest torbaczem.


    Megalania to największy zamieszkujący ląd jaszczur osiągający do sześciu metrów długości. Są też gigantyczne, nielotne ptaki podobne do nowozelandzkich Moa, warany dochodzące do siedmiu metrów długości, Jest Wonambi  dziewięciometrowy wąż polujący na ofiary w pobliżu niewielkich akwenów wodnych. Inny wąż, obecny w skalnych opowieściach to Dubudingala  i był największym dotąd poznanym australijskim pytonem. Jego długość dochodziła do piętnastu metrów i żerował na ptakach, gadach i ssakach. Meolania; dwu i pół metrowy żółw z rogami i zaopatrzonym w kolce ogonem.


    Odnajdziemy cały szereg powiązań pomiędzy prehistorycznymi australijskimi przedstawicielami megafauny, a stworami zapełniającymi karty mitologii Aborygenów. Od gigantycznych kangurów o płaskiej twarzy, osiągających do trzech metrów wzrostu po ogromne, agresywne koale.

    Jeśli chodzi o super ludzi i gigantów, to tych w Nowej Południowej Wali nie brakuje. Żywe są jeszcze opowieści o przodkach przybyłych zza morza. Opowiada się o wielkim Djankawu, który przypłynął z dwoma siostrami, a w Kakadu straszy się mitem o człowieku błyskawicy, który z impetem wdarł się na ląd i jest obecny w wielu efektownych muzycznych rytuałach.

    W tym miejscu aż się prosi, by wspomnieć o niebie. Południowa sfera niebieska jest przebogata w obiekty najwspanialszej jakości. Tu ujrzymy Obłoki Magellana i najbliższą Ziemi gwiazdę Alfa Centauri. Istnieją gwiazdozbiory zupełnie w ówczesnej Europie nieznane. Mitologia Aborygenów wspięła się na nieboskłon podobnie inspirując ludzi, zupełnie jak u naszych starożytnych, tyle że tysiące lat wcześniej. Jej piewcy potrafią snuć opowieści rozrysowując postaci bohaterów od zakurzonej powierzchni przydrożnej słonecznej plamy po najdalsze bezkresy nieba. Czego nie wymówią słowami potrafią wygrać na instrumentach lub wyśpiewać. Drogi pieśni oplatają cały kontynent. Są to te same ścieżki, które przemierzali w czasach snu mityczni przodkowie klanów. Oni powstawali z martwej wówczas ziemi i wyśpiewali całą zawartość kreacji. Czarni potrafią czasem rzucić wszystko i ruszyć szlakiem swojego totemicznego przodka. Zjawiskiem nagminnym jest tak zwany walkabout kiedy młody adept podlegający inicjacji, przestępuje progi miejscowych sacrum. Miejsca te zaludniają nie tylko mityczne Mimi, ale i duchy praojców. Kiedy młoda aborygeńska para oczekuje prokreacji udaje się tam gdzie rezydują znani jej przodkowie, aby poczęcie oznaczało dziedziczenie wzorców bohaterstwa i mądrości. Tam też siadają stare kobiety, aby opowiadać o Praczasie dzieciom, które już same wyrysowują historie na zakurzonej ziemi.  

  

    Istnieje aż 500 różnych klanów aborygeńskich, każdy z odrębnym językiem i przekonaniami kulturowymi. Nie ułatwia to zadania pojmowania i odbioru właściwego sensu malowidła. Każde z plemion operuje różną czułością interpretacyjną. Wszechobecna wiara w continuum czasowe istnienia i jest jedną z nielicznych, które prosperują pośród kultur prymitywnych. Zatem warty jest zauważenia fakt, że stanowił on niegdyś dla misjonarzy ciężki orzech do zgryzienia. I teraz ewidentna obecność duszy po śmierci w innym wymiarze skał i obecnej pod stopami ziemi przywołuje natychmiast na myśl trwające całe pokolenia kontakty żywych z wiecznością i reprezentowanym przez nią przychylnym prabytem. Ten ostatni jednoczy przyszłe i przeszłe pokolenia, układa w sumaryczną całość elementy żywe i bez podziału na przyszłość i przeszłość miesza ich występowanie w coraz to szerszych odsłonach. Postaciom boskim na malowidłach ściennych Aborygenów brakuje ust. To z szacunku są zaciemnione. Postaci reprezentują wolę i moc, spokój który nam śmiertelnym nie dane jest zakłócać.

    Podsumowując, pierwotny mieszkaniec Australii żyje w bezczasowym kontinuum obcowania z wszechświatem, ku któremu bramom zamyka dostęp rozumienia obcym, tylko poprzez komplikacje misji nie raz trwającej całej życie. To świat sakralnej fantasy, pełen wyimaginowanych tworów i ponadczasowej mocy. Sen, któremu towarzyszy życie w całej jego pełni ofiarowania się różnorodności ziemi, gdzie człowiek jest elementem wspólnym z naturą, a nie celem samym w sobie.

(...)

Jan Maszczyszyn

CDN

W drugiej części autor pisze o narzędziach jakimi posługuje się ta barwna kultura, o multimedialności i lingwistyce, która te wszystkie tajemne skarby aborygeńskie opisuje. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy