Jan Maszczyszyn podczas prelekcji w Poznaniu |
Pierwsza część artykułu prelekcyjnego Jana Maszczyszyna o twórczości Aborygenów na polu Science Fiction: Dreamtime.
Mitologia Aborygenów, popularnie określana terminem „Dreamtime” czyli „Czasem Snu” obejmuje zasięgiem i źródłem całe terytorium Australii. Jej bohaterzy zaludniają kraj tysiącami postaci, demonów i stworów, które w taki czy inny sposób ściśle związane są z danym terytorium i otaczającymi krajobrazami. Złośliwa XIX wieczna propaganda niegdyś twierdziła, iż składa się nań mnogość zasłyszanych inspiracji z katechizmu, „Białej” religii liturgicznej lub historii cywilizacji i podręcznika do geografii. Poniżające twierdzenia miały uświadomić kolonizatorom, że niczego logicznie uzasadnionego nie można się spodziewać po „czarnych”. Biały dominował na każdym porównawczym froncie. Zatem jego wyższość nawet w sferze wyobraźni pozostawiała daleko w tyle brudnych od przydrożnego kurzu krajowców.
Szczęśliwie się złożyło, że zainteresowałem
się korzeniami owej pierwotnej i wysoce oryginalnej, kulturowo historycznej
spuścizny... Od samego początku mojej emigracji do tego kraju podziwiałem jego odrębność,
oryginalność, zarówno w sferze przyrodniczej jak i kulturowej. Sama podróż na
kontynent przypominała mi tę odbytą na inną planetę. Zmieniało się wszystko.
Perspektywa spojrzenia na niebo Antypodów. Bliższe latem aż o pięć milionów
kilometrów Słońce. Powietrze o przeźroczystości kryształu. Ale dopiero powrót
do twórczości literackiej spowodował znacznie bardziej szczegółowe, dogłębne
zaznajomienie się z treścią „Sennych Baśni” i historii superkontynentu nazywanego
przez geologów „Sahul”, a spinającego niegdyś wyspy i wysepki wynurzonymi z
oceanu piaszczystymi łachami ostatniego glacjału.
Na początku uległem pewnemu szczególnemu
urokowi malowideł naskalnych z Terytorium Północnego z okolic Kakadoo
przedstawiających wielość odbitych na skale aborygeńskich dłoni. Zastanowiła
mnie ich przewrotna symbolika. Moja interpretacja zaskoczyła mnie samego. Otóż Kakadoo
jest ogromnym parkiem narodowym pełnym wybujałej fauny i flory, rojącym się od
krokodyli i insektów, które w jakiejś części zasłużyły się chyba w izolowaniu
dróg dostępu do jaskiń i skalnych progów. Niedostępne miejsca zachowały swe
niezmierzone skarby. Wypełniające je malowidła naskalne, rysunki i ryty sięgają
w najgłębsze otchłanie Paleolitu. Z czymże można je porównać? Czy podobne prace
sprzed czterdziestu tysięcy lat znane już były z terenu Europy? I tu
zaskoczenie…bo jeszcze nie. Najstarsze są te z wysp Celebes, datowane na czterdzieści
tysięcy lat. Europa może się poszczycić zaledwie młodszymi malowidłami z
jaskini Altxerii w kraju Basków przedstawiającymi figury zwierząt sprzed
trzydziestu dziewięciu tysięcy lat, co czyni ich zacofanymi aż o tysiąc lat w
porównaniu że sztuką naskalną Aborygenów. W większości przykłady malowidła datuje
się w rejonie ziemi Arnhem – północ Australii na przedział czasowy pomiędzy
dwadzieścia pięć, a trzydzieści tysięcy lat.
Dziwnym się wydaje czynne świadkowanie ówczesnym
pierwszym kolonizatorom kontynentu procesom zagłady megafauny australijskiej, jeszcze
dziwniejsze budowanie na jej podstawie legend i przekazów. Przepaść dziesiątków
tysięcy lat wydaje mi się wprost niewyobrażalna i niemożliwa do skomentowania. Ogromny
szmat historii rodu ludzkiego pozostanie na zawsze nieodkryty, a w przekazie
multimedialnej sztuki rdzennych mieszkańców okazało się, że możliwy do
odtworzenia. I na tym fakcie próbuję się właśnie zastanowić w poniższym
artykule.
Chyba przez lekturę książek Stephena Hawkinga
i Sagana, którzy niejako zatruli mnie swym światopoglądem patrzyłem na naskalne
malowidła okiem amatora - teoretyka fizyki. Widząc już cokolwiek o powiązaniu
duchowym pierwotnych mieszkańców kontynentu dorobiłem sobie jakby z automatu do
obrazka setki odbitych dłoni pewną interpretację, analogię rodem z Teorii Relatywistycznej.
Otóż odbita lewa dłoń widzialna na skalnym
odwzorowaniu nigdy nie zdoła zająć pozycji prawej dłoni i na odwrót, są równocześnie
istniejące, bytujące w konkretnej, precyzyjnie inaczej zaadresowanej
przestrzeni i czasie. Co więcej są zaopatrzone w ten sam obieg krążenia, w ten
sam układ nerwowy, a jednak posiadają niewspólne przestrzenie. Przypomniała mi
owa zależność opowieść o „Płaszczakach” Carla Sagana, o których ograniczeniu
percepcji i fizycznemu uwięzieniu w charakterystyce dwóch wymiarów opowiadał
autor w opowieści o kosmosie. Jego teoretyzowane istoty dwuwymiarowe nie mogły
na przykład klasnąć, bo do wykonania kolejnego ruchu bezwzględnie był im
potrzebny trzeci wymiar. Podobnie jest z nami. Odległy palec u nogi jest równie
nieosiągalny w tym samym miejscu i przestrzeni, jak odległa gwiazda. Razem
stanowimy wspólną całość, ale w czasoprzestrzeni jesteśmy inaczej wpisani. Potrzebujemy
czasu, aby dosięgnąć palca u nogi, by się mówiąc trywialnie podrapać. I jeszcze
jedno ważne spostrzeżenie; gdyby stworzyć porównawczy rysunek struktury na
przykład atomu wodoru i nakreślić jego jądro kredą na bruku o średnicy jednego
metra, to w przyjętej skali wielkość elektronu mierzyłaby trzy milimetry, a
jego orbita przebiegałaby w odległości trzydziestu dwóch kilometrów. Ktoś by
zapytał, po co ta pusta przestrzeń? Zarówno w mitologii rdzennych mieszkańców
Australii jak i w mojej filozofii pusta przestrzeń nie istnieje. Czasoprzestrzeń
jest nośnikiem oprogramowania. Ten odległy elektron krąży po wymuszonej
działaniem nukleonu orbicie, co więcej cały atom posiada masę, ta masa potrafi
zamienić się w energię. A gdyby stanąć, oczywiście balansując na szczycie
atomowej piłki i wyobrazić sobie obrazek zgoła niedorzeczny, że jest ona
częścią cząsteczki wody, a ta ostatnia jest składnikiem płynów rdzeniowo
mózgowych, w których pracuje niezrozumiały dotąd aparat osobniczego intelektu,
to wszechświat jawi się wypełniony jeszcze inną mitologiczną istotą naukowej
fantastyki.
Powróćmy jednak do naszych bohaterów i do ostatniej epoki lodowej. Oto czwartorzęd, czyli najmłodszy okres ery kenozoicznej. Rozpoczyna się 2.5 mln lat temu i trwa do dzisiaj. Dzieli się na plejstocen od 2.58 do 11. 7 tysięcy lat pne i holocen rozpoczynający się 11.7lat temu i kończący – uwaga - na dacie głośnego huku - związanego z datą wymarcia ludzkości. To my i nasz czas.
Mapa lądów z okresu ostatniej epoki lodowcowej. Wtedy to Aborygeni postawili po raz pierwszy ludzką stopę na dziewiczym lądzie. |
W plejstocenie klimat często ulegał
zmianom. Okresom ociepleń towarzyszyły okresy oziębień. Dzielimy go na tak
zwane glacjały i interglacjały. I tutaj powstaje pierwszy obraz. Migrujące z
Afryki Północnej tysięczne plemiona przedostają się przez mosty lądowe z Azji
do Oceanii. Mamy rok siedemdziesiąt - tysięczny przed naszą erą. Jakieś 115 000
lat wcześniej rozpoczęła się ostatnia epoka lodowcowa. Człowiek już plenił się
w Afryce od pięciu milionów lat. Doświadczył aż kilku cykli oziębienia klimatu.
Wąskie gardło prowadzące do żyznych przestrzeni Azji wykorzystywał mnóstwo
razy. Znów stało się bardzo obiecującym. Pierwsze fale emigrantów zalały Sahul,
czyli potężną, niemal dwukrotnie powiększoną na wskutek obniżenie się poziomu
morza o średnio dwieście pięćdziesiąt metrów Australię z epoki lodowcowej,
posiadającą dwa wewnętrzne morza. Jedno w depresji łączącej lądy Australię
Północną i wybrzeża Nowej Gwinei, drugie na południu w okolicach współczesnego
jeziora Eyre. Sam kontynent w okolicach Australijskich Alp mógł posiadał
potężny lądolód, który w epoce wczesnego Plejstocenu pokrywał aż 7000 km
kwadratowych potężnych gór, z których wiele do niedawna było aktywnymi
wulkanami. Lądolody pokrywały też inne kontynenty świata warstwą o średniej
globalnej grubości sięgającej aż czterech km, co wiązało się ze spadkiem
poziomu oceanu o 120 - 160 metrów.
Australia tamtych czasów w ogromnej części
była pokryta gęstym lasem deszczowym. Centralny obszar, jak już wspominałem
wyróżniał się wewnętrznym morzem podobnym do Kaspijskiego – nazywanym Eromanga
Sea. Istniało na tym terenie od 110 mln lat i zapewniało zadziwiająco
różnorodny mikroklimat obecny w opisowych historiach Aborygenów. W czasach
współczesnych uległo rozczłonkowaniu na kilkanaście słonych jezior.
Rejestrując mity w ich ojczystych
brzmieniach australijski lingwista Robert Dixon zaobserwował zgodność pomiędzy
niektórymi szczegółami mitologicznych krajobrazów, a odkryciami naukowymi. W
przypadku opowieści z płaskowyżu Atherton opisujących pochodzenie jezior
Eacham, Barrine i Euramo, badania geologiczne dowiodły, że wybuchy wulkanów,
których źródłem są współczesne jeziora rzeczywiście odbyły się dziesięć tysięcy
lat przed naszą erą, co pokrywa się z ustnym przekazem Aborygenów. Badania
próbek skamieniałego pyłku potwierdza jeszcze inne relacje mitologów. Otóż region
ten był porośnięty przez lasy eukaliptusowe, a nie lasy tropikalne jak dzisiaj.
Uznano więc ów opis za bezprecedensową relację z wydarzeń z epoki plejstocenu.
Od tego czasu Dixon zebrał o wiele więcej podobnych przykładów mitów
aborygeńskich opisujących starożytne obrazy.
Mit ze stanu Victoria o Port Philip Bay
opisujący obecną zatokę Melbourne jako wyłoniony region i bieg rzeki Yarry,
przecinającej pola starożytnych bagien Carrum Carrum.
Mit o jeziorze Eyre opisany w roku 1906
mówi, że pustynie Australii Środkowej
były niegdyś żyznymi i nawadnianymi równinami podobnymi do ogromnego
ogrodu. Ten ostatni zainspirował poszukiwanie Eromangi, tak barwne i
prawdopodobne były to przekazy. Mowa tu o geograficznym odkrywcy Charlesie
Sturtcie, który oddelegowany z misji amerykańskiej do eskorty brytyjskich
zesłańców do Australii pozostał i zakochał się kraju, który miał być dla
posłanych tu ludzi więzieniem.
Podobnie ma się sprawa z opisami tyczącymi
się megafauny.
Trudno sobie dziś wyobrazić katastrofalny
spadek poziomów oceanów. Sytuacja doprowadziłaby zapewne szybko do niejednej
wojny o nowe terytorium. W przypadku plejstoceńskiej katastrofy na szczęście
nie pociągła ona za sobą podobnych następstw.
Gigantyczna, najpierw świeża łacha piachu z
szelfu kontynentalnego połączyła okoliczne wyspy oraz Nową Gwineę z Australią
Północną umożliwiając kolonizację ludom udającym się z południowo wschodniej
Azji dalej na południe. Teren nawet dziś jest szalenie aktywny klimatycznie.
Wiodą tędy szlaki cyklonów i tajfunów. To okolica równika i obu zwrotników. Nic
dziwnego, że wzmożone opady przyniosły żyzne depozyty z głębi lądów. Na terenie
piaszczystej z początku niziny rozwidlały się okazałe delty wszelkich
okolicznych rzeki. Kraj prędko pochłonęły wilgotne lasy i nieprzebyta dżungla.
Tereny depresji i bagien wyznaczyły nieprzekraczalne granice dla człowieka. Wybierał
tereny wyżej położone. A ląd wokół wciąż rósł. Epoka lodowcowa postępowała.
Zagarniała obszar za obszarem, archipelagi pobliskich wysp, na których do dziś
można odnaleźć dowody owej unifikacji w postaci niespotykanych gdzie indziej
gatunków drobnych torbaczy, jak też odsłaniała, bo spłycała nigdy dotąd dostępne
najbogatsze na planecie konstrukcje wielkiej rafy koralowej. Trudno sobie
wyobrazić potężne góry Nowej Gwinei stanowiącej onczas miejsce ucieczki od
gryzących insektów i drobnej, jadowitej fauny.
Ten przedziwnie uformowany twór lądowy
nazwano Sahulem i w odróżnieniu od suchej pustynnej Australii, charakteryzował
się zróżnicowanym klimatem i żyzną glebą i urozmaiconą, bogatą przyrodą.
Poprzez cieśninę usianą archipelagiem mniejszych i większych wysp sąsiadował z
innym tworem lądowym tego samego typu, wyłonioną z mielizn Południowo-
wschodnią Azjatycką - Sundą. Był to glacjalny twór innego szelfu
kontynentalnego, który podobnymi łachami piasku i bagien jednoczył półwyspy i
wyspy Azji Południowo Wschodniej i Borneo. Cieśnina była za szeroka, aby
umożliwić przejście fauny na kontynent izolowany od milionoleci, ale dzielące je
wody były na tyle wąskie, że z łatwością pokonywały je słono wodne krokodyle. A
nie trwało długo, aby do gadów dołączył do grupy wędrujących z rejonów
południowych Indii Homo Sapiens.
Przepastne przestrzenie południowego
kontynentu obiecywały dostatnie życie. Ląd wypełniały gatunki megafauny, z
którą nowi kolonizatorzy sąsiadowali aż przez 17 tysięcy lat, aż ją albo
wytępili albo grupowo przejedli. Niebawem zmiany klimatyczne i surowa aura
odizolowały wielkie grupy społeczne. Dały im czas na lingwistyczne
zróżnicowanie, na przystosowanie się do kondycji pustynnych i zmusiły do
przejścia na tryb oszczędnościowy. Powstało aż siedemset odrębnych języków,
których cechą główną było wspólne dziedzictwo mistyki i mitologii. Podczas gdy
najbardziej prominentne na Borneo – wyspy znajdującej się w obrębie glacjalnego
kontynentu Sunda - były migrujące z Azji zminiaturyzowane słonie i nosorożce,
australijska megafauna pozostała nietknięta.
Jedna opowiada o podstępnym krokodylu
Ganhaarr, który leżąc zanurzony w wodzie zwykle obserwował kąpiące się nagie
dziewczęta. Od lat marzył o żonie, ale nigdy nie udało mu się schwytać
odpowiednio pięknej kandydatki. Pochwycone brzydule natychmiast pożerał. Któregoś
dnia szczęście mu dopisało. Porwał jedną, najpiękniejszą i przetrzymywał przez
lata uwięzioną w jaskini z sobie tylko znanym podwodnym wejściem. Pewnego
popołudnia, gdy z lubą wylegiwał się na piasku zasnął i wtedy ona uciekła.
Dotarła do lokalnej wioski i zaalarmowała czuwających tam mężczyzn. Wojownicy oszczepami
przegonili zażarcie walczącą bestię. Dziewczę ocalało. Jednak potem wszyscy mieszkańcy
okolicznych obozowisk narzekali
odnajdując wokół sadyb ludzkich tajemnie zagrzebane w piasku krokodyle jaja.
Okazało się, że nieszczęsna piękność nie umknęła złośliwości losu, przebywając
i współżyjąc z bestią przez lata przejęła sposób jego rozmnażania.
Historię tę opowiadano ku przestrodze,
młodym srokom przy dopalającym się ognisku, w porze suchej na południe od ziemi
Arnhem.
Kiedy w latach 90 poznano z wykopalisk w
South Walker Creek inną kreaturę - Quinkanę czytelne stały się inne freski przedstawiające
podobną bestię – był to szybki krokodyl lądowy zamieszkujący o długości od
trzech do czterech metrów często polujący na ludzi.
Odtworzony z naskalnych rysunków australijski lew torbacz |
Na wspomnianym Arnhem Land znajduje się aż
126 malowideł ściennych przedstawiających wymarłą megafaunę. Trzeba przyznać,
że antyczny artysta posiadał wprawne i nierzadko precyzyjne oko. Badacze dość
często w swych pracach posiłkowali się szczegółami anatomicznymi znanymi ze
studiowania prac ściennych. Uzyskane dane niejednokrotnie posłużyły do
zakończonych sukcesem rekonstrukcji szkieletów wymarłych zwierząt.
W historiach ludu Aranda nie przebrzmiewają nuty opowieści o gigantycznych potworach zwanych kadimakara, o czasach gdy istniało wielkie wewnętrzne morze, które zapraszało ze wspieranego potężnymi eukaliptusami nieba pożywiające się bogatą wegetacją potężne zwierzęta. A kadimakara nie oznaczało nic innego jak megafaunę. Zatem nic dziwnego, że wspomniany lew torbacz jest na malunkach obecny, a w dwóch przypadkach odwzorowany co do cala. Pojawia się też Zaglossus długodzioby, ogromny dziobak i towarzyszący mu Genyornis - gigantyczna gęś znana ze złośliwego usposobienia. Poznajemy też Palorchestesa wielkiego byka, który przypomina południowo amerykańskiego Tapira, tyle że jest torbaczem.
Megalania to największy zamieszkujący ląd jaszczur osiągający do sześciu metrów długości. Są też gigantyczne, nielotne ptaki podobne do nowozelandzkich Moa, warany dochodzące do siedmiu metrów długości, Jest Wonambi dziewięciometrowy wąż polujący na ofiary w pobliżu niewielkich akwenów wodnych. Inny wąż, obecny w skalnych opowieściach to Dubudingala i był największym dotąd poznanym australijskim pytonem. Jego długość dochodziła do piętnastu metrów i żerował na ptakach, gadach i ssakach. Meolania; dwu i pół metrowy żółw z rogami i zaopatrzonym w kolce ogonem.
Odnajdziemy cały szereg powiązań pomiędzy
prehistorycznymi australijskimi przedstawicielami megafauny, a stworami
zapełniającymi karty mitologii Aborygenów. Od gigantycznych kangurów o płaskiej
twarzy, osiągających do trzech metrów wzrostu po ogromne, agresywne koale.
Jeśli chodzi o super ludzi i gigantów, to
tych w Nowej Południowej Wali nie brakuje. Żywe są jeszcze opowieści o
przodkach przybyłych zza morza. Opowiada się o wielkim Djankawu, który
przypłynął z dwoma siostrami, a w Kakadu straszy się mitem o człowieku
błyskawicy, który z impetem wdarł się na ląd i jest obecny w wielu efektownych
muzycznych rytuałach.
W tym miejscu aż się prosi, by wspomnieć o niebie. Południowa sfera niebieska jest przebogata w obiekty najwspanialszej jakości. Tu ujrzymy Obłoki Magellana i najbliższą Ziemi gwiazdę Alfa Centauri. Istnieją gwiazdozbiory zupełnie w ówczesnej Europie nieznane. Mitologia Aborygenów wspięła się na nieboskłon podobnie inspirując ludzi, zupełnie jak u naszych starożytnych, tyle że tysiące lat wcześniej. Jej piewcy potrafią snuć opowieści rozrysowując postaci bohaterów od zakurzonej powierzchni przydrożnej słonecznej plamy po najdalsze bezkresy nieba. Czego nie wymówią słowami potrafią wygrać na instrumentach lub wyśpiewać. Drogi pieśni oplatają cały kontynent. Są to te same ścieżki, które przemierzali w czasach snu mityczni przodkowie klanów. Oni powstawali z martwej wówczas ziemi i wyśpiewali całą zawartość kreacji. Czarni potrafią czasem rzucić wszystko i ruszyć szlakiem swojego totemicznego przodka. Zjawiskiem nagminnym jest tak zwany walkabout kiedy młody adept podlegający inicjacji, przestępuje progi miejscowych sacrum. Miejsca te zaludniają nie tylko mityczne Mimi, ale i duchy praojców. Kiedy młoda aborygeńska para oczekuje prokreacji udaje się tam gdzie rezydują znani jej przodkowie, aby poczęcie oznaczało dziedziczenie wzorców bohaterstwa i mądrości. Tam też siadają stare kobiety, aby opowiadać o Praczasie dzieciom, które już same wyrysowują historie na zakurzonej ziemi.
Istnieje aż 500 różnych klanów aborygeńskich,
każdy z odrębnym językiem i przekonaniami kulturowymi. Nie ułatwia to zadania
pojmowania i odbioru właściwego sensu malowidła. Każde z plemion operuje różną czułością
interpretacyjną. Wszechobecna wiara w continuum czasowe istnienia i jest jedną
z nielicznych, które prosperują pośród kultur prymitywnych. Zatem warty jest zauważenia
fakt, że stanowił on niegdyś dla misjonarzy ciężki orzech do zgryzienia. I
teraz ewidentna obecność duszy po śmierci w innym wymiarze skał i obecnej pod
stopami ziemi przywołuje natychmiast na myśl trwające całe pokolenia kontakty żywych
z wiecznością i reprezentowanym przez nią przychylnym prabytem. Ten ostatni jednoczy
przyszłe i przeszłe pokolenia, układa w sumaryczną całość elementy żywe i bez
podziału na przyszłość i przeszłość miesza ich występowanie w coraz to
szerszych odsłonach. Postaciom boskim na malowidłach ściennych Aborygenów
brakuje ust. To z szacunku są zaciemnione. Postaci reprezentują wolę i moc, spokój
który nam śmiertelnym nie dane jest zakłócać.
Podsumowując, pierwotny mieszkaniec
Australii żyje w bezczasowym kontinuum obcowania z wszechświatem, ku któremu
bramom zamyka dostęp rozumienia obcym, tylko poprzez komplikacje misji nie raz
trwającej całej życie. To świat sakralnej fantasy, pełen wyimaginowanych tworów
i ponadczasowej mocy. Sen, któremu towarzyszy życie w całej jego pełni
ofiarowania się różnorodności ziemi, gdzie człowiek jest elementem wspólnym z
naturą, a nie celem samym w sobie.
(...)
Jan Maszczyszyn
CDN
W drugiej części autor pisze o narzędziach jakimi posługuje się ta barwna kultura, o multimedialności i lingwistyce, która te wszystkie tajemne skarby aborygeńskie opisuje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy