Ks. Tadeusz Isakowicz-Zaleski - bezkompromisowy obronca prawdy o ludobójstwie na Wołyniu nadal niewygodny dla władz RP. |
Że społeczeństwo polskie, tak konsekwentnie domagające się prawdy historycznej, oprócz rozliczenia zbrodni niemieckich i radzieckich otrzyma także prawo do satysfakcji moralnej za zbrodnie nacjonalistów ukraińskich spod znaku OUN i UPA. Tak się niestety nie stało, a trauma okrutnych zbrodni ludobójstwa (genocidium atrox) pozostaje ciągle żywa. Stanowi przedmiot uczciwych rozważań nielicznych historyków. Źle się natomiast dzieje, jeśli „oficjalnej” historiografii nadaje się wydźwięk ideologiczny, narzuca się „poprawność polityczną”, aby nie drażnić strony ukraińskiej.
Państwo ukraińskie nie uznało dotąd prawdy o zbrodniach na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej. Szkoda, że sprawa tych zbrodni na cywilnej ludności polskiej stała się zakładnikiem tzw. strategicznego partnerstwa Polski z Ukrainą. Na ołtarzu „zmowy” polsko-ukraińskich pseudoelit (nie bez udziału suflerów zza Atlantyku) poświęcono pamięć o prawdzie tragicznych wydarzeń. Paradoksem polskiej polityki jest „selektywne” i niezwykle wstrzemięźliwe podejście do zbrodni na bezbronnych Polakach na Wschodzie. Ze względu na sztucznie wykreowaną „solidarność” z nową Ukrainą zbrodnie wołyńskie nigdy nie zostały potępione. Polska, szermując sloganem „strategicznego partnerstwa” usiłowała „zaczarować” istniejącą rzeczywistość. Zabrakło pomysłu, jak ułożyć bieżące i przyszłe stosunki wzajemne na zasadzie symetryczności, z jednoczesnym przewartościowaniem wspólnej bolesnej historii. Nie zdawano sobie sprawy z tego, że nierozwiązane problemy historyczne będą narastać wbrew woli polityków i skutkować rozmaitymi paroksyzmami.
Kluczenie wokół Wołynia przez stronę polską świadczy o dezorientacji i niemocy dyplomacji oraz oportunizmie kolejnych ekip rządzących (od lewicy do prawicy), które przez trzy dekady od powstania nowej Ukrainy nie były w stanie sformułować stanowczego żądania w sprawie rozwiązania problemu przez stronę ukraińską. Jak widać po latach, była to polityka kunktatorska i nieracjonalna, polegająca na działaniu na własną szkodę. Ukraina zdążyła bowiem w międzyczasie zbudować silną neobanderowską tożsamość (kontra posowieckiej), a obecnie musiałby wydarzyć się prawdziwy cud, aby klany rządzące Ukrainą ustąpiły w tej sprawie.
Nieliczni obserwatorzy od dawna wskazują na źródła błędnej diagnozy usprawiedliwień ideologicznych ukraińskiej recepty na nowe państwo. Rzekomo z powodu deficytu tradycji niepodległościowej Ukraina nie miała innego wyboru, jak tylko rehabilitować morderców z UPA, bo tylko oni walczyli o niepodległość. Jest to oczywista nieprawda.
Ukraina nie wyrosła z UPA
Krakowski filozof Bronisław Łagowski (serdeczne pozdrowienia dla Pana Profesora!) słusznie zauważył przed laty, że „dzisiejsza niepodległa Ukraina nie wyrosła z UPA, lecz z Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej, która uzyskała niepodległość na mocy umowy białowieskiej. Jelcyn, a nie Bandera dał Ukrainie niepodległość”. (W polityce historycznej mamy PO-PiS. Rozmowa z Bronisławem Łagowskim, „Europa. Magazyn Idei Newsweeka”, Październik 2009, nr 2 (283)/2009). To ekipa Wiktora Juszczenki we współpracy z amerykańską agenturą w Kijowie ukuła fałszywą legitymację państwowości ukraińskiej (często bazując na mitach, a nie faktach), co polskie władze przyjęły bezkrytycznie. I polska prawica, i lewica uroiły sobie, że jakiś „strategiczny sojusz” z Ukrainą jest niezbędny, bo ochroni nas on przed Rosją.
Obecnie widzimy tragiczne efekty tej zakłamanej narracji oraz bezrefleksyjnego poparcia ukraińskiej „frontowości”. Na własne życzenie i w wyniku bezgranicznej głupoty rządzący narażają Polskę, a naprawdę Bogu ducha winnych obywateli, na nieobliczalne zderzenie wojenne z Rosją. Prezydenckie porównanie Rosji do „dzikiego zwierza”, który pożera „ludzkie mięso” („a jak dzikie zwierzę pożre człowieka, to trzeba je po prostu upolować i zastrzelić, bo przyzwyczaja się do jedzenia ludzkiego mięsa”) wywołuje we mnie głębokie zażenowanie. Przyznam, że jako obserwator polityki zagranicznej i badacz stosunków międzynarodowych od wielu dekad nie spotkałem się z czymś takim w retoryce nawet największych wrogów. Jaki jest cel tej „wojny retorycznej”? Jeśli to jeden z przejawów „wysokich napięć” między Warszawą i Moskwą, należałoby zapytać, jaki będzie następny krok, bo przecież na atakach słownych takie napięcia się nie kończą?
Polscy politycy powinni wiedzieć, że władze Ukrainy mają ogromne ideologiczne, materialne i polityczne wsparcie ze strony diaspory ukraińskiej, zwłaszcza zza Atlantyku (USA, Kanady). Lobbing ukraiński w świecie jest mocno związany z taką wersją historii, która neguje zbrodnie formacji faszystowskich. Przeciwnie, czyni ze zbrodniczych oddziałów nacjonalistycznych okresu II wojny światowej narodowych bohaterów, czczonych z najwyższymi honorami. Heroizacja współczesnej historii także w kontekście toczącej się wojny spowodowała dzięki umiejętnej manipulacji i propagandzie upowszechnienie przekonania, że wszyscy ludzie „wolnego” Zachodu są dłużnikami Ukraińców za ich odwagę i poświęcenie w obronie przed „rosyjską barbarią”. Hańba zbrodni banderowskich została przesłonięta „sakralizacją” wojny obronnej.
Przyjęło się w powszechnej opinii, powielanej z premedytacją przez proukraińskie środowiska, że wojna na Ukrainie stanowi nieodpowiedni czas dla powracania do krzywd historycznych. W założeniu takiego stanowiska tkwi fałszywe przekonanie, że w wymiarze moralnym i psychologicznym byłoby to działanie na szkodę Ukrainy i obnażanie jej słabości. Tymczasem nie ma lepszych czy gorszych czasów na mówienie prawdy o dokonanych zbrodniach w przeszłości, tym bardziej z rąk „kainowego” brata.
Naiwnością polskich władz jest oczekiwanie, że po zakończeniu wojny Ukraina zmieni swoją „politykę historyczną”. Będzie wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej utrwali swoje zakłamane przekonania i umocni nieustępliwość. Jako państwo zwycięskie może być bardziej arogancka i pewna siebie, gdyż swoją neobanderowską tożsamość obroni na polu bitew. W przypadku klęski albo pogrążenia się w totalnym chaosie i upadku nikt nie będzie miał głowy do dokonywania historycznych rachunków sumienia. Zacznie się raczej rozliczanie za błędy popełnione podczas tej bezsensownej wojny, rujnującej państwo ukraińskie.
W cynicznej interpretacji rządu kijowskiego wojna jest swoistym środkiem na przetrwanie. Bez zewnętrznej hojnej pomocy państwo ukraińskie musiałoby ogłosić upadłość. Wojna jest też środkiem mobilizacji i konsolidacji społeczeństwa (poza tymi obywatelami, którzy uciekli przed wojną za granicę), które w imię wykuwania swojej narodowej tożsamości jest gotowe budować przyszłość na trwałej wrogości wobec największego sąsiada. Tymczasem wiadomo jest, że wojna jest kamuflażem „wielkiego oszustwa”, maską dla wielkich interesów, profitów zachodniej machiny zbrojeniowej, finansjery oraz oligarchii miejscowej i międzynarodowej. Gdy zostaną zaspokojone ich roszczenia, losy Ukrainy zejdą na daleki plan.
Wszyscy jesteśmy zgodni, że nie ma w polskim społeczeństwie miejsca na antyukraińskie resentymenty, ale to nie oznacza rezygnacji z uczciwych rozliczeń z tragiczną historią. Zbrodniarzy trzeba nazywać zbrodniarzami. Nie udawać, że są sprawy ważniejsze. Obrona Ukrainy nie wyklucza domagania się od niej poszanowania prawdy. A najwyżsi przedstawiciele państwa polskiego zamiast zarozumiałości i pychy oraz żenującej służebności i faktycznej bezsilności wobec władz w Kijowie winni wykazywać więcej wrażliwości i pokory wobec własnych rodaków. W razie deficytu umiejętności winni sięgać po rady mądrzejszych od siebie. Władza rządzących nie trwa wiecznie i po tragicznych błędach przyjdzie czas społecznego napiętnowania postaw szkodliwych dla polskiego interesu narodowego oraz przywrócenia szacunku dla prawdy, która dzisiaj została zdradzona.
Spontaniczna pomoc uciekinierom wojennym z Ukrainy oraz ogromne koszty bezzwrotnej i altruistycznej (nigdzie nierejestrowanej i niczym nieregulowanej) pomocy nie gwarantują Polsce i Polakom żadnego odwzajemnienia. Reakcje oficjalne Ukrainy na polskie kłopoty z tranzytem zboża czy kosztami utrzymania migrantów nie świadczą – poza czczą retoryką – że Polska liczy się w jakiejkolwiek grze międzynarodowej, mającej na celu pokojowe uregulowanie tego tragicznego konfliktu.
Ludzie bez historii
Ktoś zauważył, że wraz z migrantami wędruje ich pamięć. Byłoby niezmiernie ciekawe zbadanie, jaką pamięć historyczną na temat stosunków ukraińsko-polskich przywieźli ze sobą obywatele Ukrainy, uciekający do Polski przed biedą, chaosem i wojną. Czy przybywając do sąsiedniego kraju zdawali sobie sprawę z możliwego dysonansu pamięci o dokonanym przez ich przodków sąsiedzkim ludobójstwie, jakiego historia dotąd nie znała?
Co z kolei robi się dla nich w Polsce, aby oprócz licznych przejawów gościnności i empatii pokazać im polski punkt widzenia na dawne rany historii? Trzeba oczywiście zdawać sobie sprawę z odmiennej wrażliwości tych ludzi, zwłaszcza, że przybysze są często pozbawieni elementarnej wiedzy („ludzie bez historii”), albo są tak zindoktrynowani, że nie ma w ich wyobrażeniach o przeszłości miejsca na jakąkolwiek krytyczną refleksję. Impulsywny w swoich wystąpieniach minister edukacji i nauki powinien mieć coś do powiedzenia w tej materii. Nic też nie słychać o jakichkolwiek programach integracyjnych, a nawet asymilacyjnych, które zawierałyby elementy edukacji historycznej, pomocnej w samoidentyfikacji Ukraińców przebywających czasowo i osiedlających się na stałe w Polsce.
Zmiany generacyjne i coraz większy dystans czasowy z pewnością wpływają na selektywne postrzeganie przeszłości, wypieranie z pamięci doświadczeń traumatycznych, albo „niewygodnych” z dzisiejszego punktu widzenia. Mogą być też rezultatem świadomej, a nawet cynicznej „polityki historycznej”, aby pamięć zbiorową „modelować” według aktualnych potrzeb politycznych.
Identyfikacja wrażliwości na zbrodnie ukraińskiego banderyzmu zależy nie tylko od odmiennych strategii obu stron. Widać bardzo wyraźnie, że Polacy, zwłaszcza potomkowie ofiar „rzezi wołyńskiej”, dążą z oczywistych powodów do „absolutyzacji pamięci”, podczas gdy strona ukraińska, zwłaszcza czynniki oficjalne, upierają się przy historii, która podlega relatywizacji. Na tym przykładzie potwierdza się odkrycie Maurice’a Halbwachsa z pracy Społeczne ramy pamięci (1925), że pamięć należy do określonej grupy, operuje konkretnym miejscem i datą, podczas gdy historia należy do wszystkich i zarazem do nikogo, wyrasta z polityki bieżącej, a nie z uznania znaczenia traumy i potrzeby odkupienia.
Powszechnie wiadomo, że warunkiem dobrych relacji polsko-ukraińskich jest pojednanie na poziomie społeczeństw, a nie wyłącznie „zbratanie się” między bliskimi sobie politycznie rządami. W demokratycznym państwie racja stanu nie oznacza wąsko pojętego interesu rządzących. Oznacza racje narodowe i społeczne, których musi bronić demokratycznie wykreowana władza. W tym kontekście ludobójstwo musi być nazwane po imieniu, inaczej krzywda nigdy nie zostanie zapomniana, ani wybaczona. Tymczasem polscy politycy zachowują tchórzliwe milczenie w sprawach o znaczeniu kardynalnym dla współpracy z Ukrainą, która da efekty tylko wówczas, jeśli zostanie oparta na prawdzie. „Z partnerem trzeba rozmawiać, trzeba umieć rozmawiać i trzeba wiedzieć, o czym rozmawiać” (Jan Widacki). Nie można zbudować trwałych i pokojowych relacji sąsiedzkich bez zbudowania tożsamości, możliwej do zaakceptowania dla każdej ze stron.
Ukraińskie ryzyko
Myślenie „strategiczne” (a więc dalekosiężne, oparte na optymalizacji wyborów politycznych) zobowiązuje polskich polityków do kalkulacji ryzyka, związanego z ukraińskim sąsiedztwem. Ryzyko to łączy się nie tylko ze skutkami toczącej się wojny, ale także uformowania się na Ukrainie hybrydalnego reżimu politycznego o charakterze dyktatury wojennej, wspieranej przez klany oligarchów, głównych beneficjentów konfliktu. W dzisiejszych warunkach nikt na Wschodzie ani na Zachodzie, tym bardziej w Polsce, nie jest w stanie zagwarantować szybkiego powrotu tego państwa do „normalności”. Czyli do przywrócenia praworządności, zlikwidowania korupcji, odbudowy pluralizmu politycznego i poszanowania wolności obywatelskich.
Jeszcze nie umilkły działa, a zachodnie koncerny już liczą zyski z planowanej odbudowy ze zniszczeń przy pomocy lukratywnych kontraktów, zawartych pod kontrolą najbogatszych patronów Kijowa. Co jednak będzie z „rehabilitacją polityczną”, aby pozbyć się szowinizmu i rasizmu na Ukrainie, aby mógł nastąpić spokojny powrót do domu uciekinierów wojennych ze wszystkich stron, także z Rosji? Jaki program reedukacji społecznej ma sama Ukraina na okres powojenny? Kto spośród Ukraińców szykuje się do „pokojowego współistnienia” z Rosją, a kto raczej do wciągania nie tylko Polski i Bałtów, ale całej Europy wraz z NATO do globalnego konfliktu w celu „ostatecznego” rozprawienia się z Moskalami”
„Ukraińskie ryzyko” zwiększa się jeszcze bardziej, gdy spojrzymy przez pryzmat nierozważnego poparcia polskiego establishmentu (od lewa do prawa) dla aspiracji integracyjnych Ukrainy w ramach Unii Europejskiej i NATO. Każdy trzeźwy obserwator już dziś zdaje sobie sprawę, że Ukraina ze swoją determinacją, tupetem i zasobami będzie stanowić nie tylko wyzwanie, ale i zagrożenie dla interesów słabszych państw członkowskich. Czy w Polsce ktokolwiek w rządzie i w opozycji poczynił odpowiednie kalkulacje, jaka będzie przyszłość choćby polskiego rolnictwa w zderzeniu z tańszą produkcją zboża, mięsa, owoców i przetworów z Ukrainy? Czy nie jest to zagrożenie egzystencjalne dla części polskich obywateli i ich rodzin, którzy „żywią i bronią”?
Nie ulega wątpliwości, że gloryfikowanie bohaterów ukraińskiego ruchu nacjonalistycznego, w tym Stepana Bandery, jest porażką polityki „pojednania” między Polską a Ukrainą. Narody kształtują swoją tożsamość odwołując się do swojego dziedzictwa historycznego. Rolą polityków i mężów stanu jest wskazywanie na te postacie historyczne, które dla tej tożsamości mogą wnieść etos i patriotyczną symbolikę. Ukraiński prezydent Wiktor Juszczenko, kreując Stepana Banderę na bohatera narodowego winien jednak był liczyć się z odbiorem tego czynu przez Polaków. Kolejni prezydenci Ukrainy nie byli w stanie skutecznie odwrócić jego błędnej polityki. Nie chodzi bynajmniej o resentymenty, ale o szacunek dla partnera, który inaczej postrzega historyczne postaci ukraińskiego ruchu narodowego. Narody nie żyją obecnie w szczelnie zamkniętych granicach, przenikają się wzajemnie i uczą od siebie. Nie mówiąc o tym, że w czasie trwogi masowo uciekają i urządzają swoje życie u spolegliwego (ale i naiwnego) sąsiada.
Błędem jest przyjęte przez polskie rządy założenie, że Ukrainę należy wspierać bezwarunkowo, tj. niezależnie od ustalenia kompromisowej i możliwej do przyjęcia przez każdą ze stron historii. Nie jest też prawdą, że geopolityka i interesy strategiczne są ważniejsze od poczucia dziejowej sprawiedliwości. Taki determinizm lekceważy to, co w ludziach najcenniejsze, ich poczucie godności i honoru. Żadnych zbrodni nie da się usprawiedliwić interesami politycznymi, bo te prędzej czy później ujawniają swoje cyniczne oblicze. Zresztą takie bezkompromisowe stanowisko słusznie zajmuje Polska wobec zbrodni hitlerowskich i zbrodni stalinowskich. Dlaczego więc wobec zbrodni nacjonalistów i faszystów ukraińskich ma być uczyniony wyjątek?
Polskie warunki
„Inwestowanie” w Ukrainę musi oznaczać spełnienie przez nią warunków uporania się z tragiczną przeszłością. Polacy, zwłaszcza dawni mieszkańcy Kresów Wschodnich i ich potomkowie mają prawo do uznania prawdy historycznej o ludobójstwie na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej, godnych pochówków i upamiętnienia ofiar w postaci zbiorowych mogił czy monumentów cmentarnych. Podobnie jak potomkowie ofiar Katynia doczekali się moralnego zadośćuczynienia prawdzie o zbrodni katyńskiej od Rosjan. Ukrainie należy się rozumne poparcie dla jej europejskich aspiracji politycznych, modernizacji kraju i przeprowadzenia reform, ale nie za wszelką cenę. Wzajemnych wrogości i animozji nie usunie się prowadząc politykę opartą na oportunizmie, krętactwie interpretacyjnym, omijaniu niewygodnych tematów i przemilczaniu tragicznej historii w dziejach obu sąsiadów.
Zamiast niemądrych polemik polskiego prezydenta z legendarnym księdzem i bezkompromisowym obrońcą prawdy o Wołyniu, Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim, polscy politycy i dyplomaci winni wypracować na forum Unii Europejskiej „warunki progowe” dla „europeizacji” Ukrainy. Jeśli chce ona należeć do tej zachodniej „wspólnoty wartości”, to kto, jak nie polskie władze powinny nalegać na to, aby wśród nich nie było miejsca na kult tradycji banderowsko-faszystowskiej (wszelka haniebna symbolika i kłamliwa narracja powinny być zakazane!).
Szacunek dla ofiar pogromów na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej oraz obolałej pamięci ich potomków wymaga ze strony polskiego prezydenta i rządu krytycznej refleksji i wyciągnięcia kategorycznych wniosków z beznadziejnych postaw submisyjności i służalczości wobec władz w Kijowie. Każda władza w Warszawie, niezależnie od tego, z jakich partii składa się większość rządowa, musi przyjąć stanowisko roztropne i oparte na dalekosiężnej kalkulacji, że partnerem Polski jest „uczciwe” państwo ukraińskie, a nie formacje prawicowo-nacjonalistyczne, które sięgają do zbrodniczych tradycji. A być może także marzą o Wielkiej Ukrainie, kosztem ziem polskich? Politykę zagraniczną należy prowadzić wobec państwa, a nie poszczególnych jego polityków, którzy ze względu na swoje wojownicze stanowisko wobec Moskwy cieszą się szczególnym wsparciem i estymą polskich rządów.
Bronisław Łagowski słusznie kiedyś pisał, że „gdyby polskie władze i media odpowiedzialnie i na serio podjęły się roli adwokata Ukrainy w Europie, użyłyby całej sztuki perswazji (i propagandy, co Polska rzeczywiście potrafi), a także dyplomacji i innych dostępnych sobie środków, aby stopniowo odwodzić Ukraińców od idealizowania faszystowskich organizacji, w najdosłowniejszym sensie zbrodniczych, ponoszących winę za wymordowanie 30 tysięcy Ukraińców, jeśli nie chcemy już mówić o Polakach i Żydach. Do wszystkiego jednak, co robią w polityce, Polacy muszą domieszać rusofobię i ze względu na to swoje historyczne okaleczenie kształtowanie się ukraińskiej nowej tożsamości narodowej w oparciu o tradycję OUN-UPA wydawało im się najbardziej pożądane” (Spadanie, „Przegląd”, 10.10.2010).
Do kogo więc wołać o opamiętanie, gdy żadna z liczących się sił politycznych nie prezentuje w nadchodzących wyborach parlamentarnych odważnej i rozumnej alternatywy w sprawie ukraińskiej? Czujemy się wszyscy z powodu politycznego zaczadzenia graczy politycznych, jak „w chocholim tańcu”, który obnaża niemoc w zapobieżeniu samozagładzie.
prof. Stanisław Bieleń
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy