Pod koniec ubiegłego roku nakładem wydawnictwa Genius Creations ukazała się na rynku wydawniczym w Polsce kolejna powieść Jana Maszczyszyna - pisarza fantastycznego z Melbourne pt. "Chronometrus" - kontynuacja, nagrodzonego Srebrnym Wyróżnieniem Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego powieści pt. „Necrolotum" w ramach cyklu "Podmorskie Imperia". W połowie września br. "Chronometrus" otrzymał również srebrne wyróznienie. Kolejny triumf literacki Maszczyszyna. Gratulujemy!
LAUREACI NAGRODY LITERACKIEJ IM. JERZEGO ŻUŁAWSKIEGO W 2022 ROKU
W imieniu jury Nagrody mam przyjemność
ogłosić werdykt konkursu A.D. 2022. Główną Nagrodę otrzymuje Magdalena Salik za
powieść Płomień (Wydawnictwo Powergraph), Złote Wyróżnienie jury przyznało
Michałowi Cetnarowskiemu za powieść Gnoza (Wydawnictwo Powergraph), natomiast
Srebrnym Wyróżnieniem jury nagrodziło Jana Maszczyszyna za powieść Chronometrus
(Wydawnictwo Genius Creations).
Wszystkim Laureatom organizatorzy
serdecznie gratulują!
Przewodniczący jury Nagrody Literackiej im.
Jerzego Żuławskiego
Tak niemal dwa tygodnie temu zaanonsowali wynik głosowania profesjonalistów jurorzy nagrody. Równe dwa lata wcześniej Jan uzyskał podobny wynik po publikacji „ Necrolotum”, pierwszej części duologii znanej pod nazwą cyklu „Podwodne imperia.”
Dr. Hab Dariusz Brzostek pisał o niej wtedy tak:
„Oto świat, w którym dziarscy dżentelmeni wespół ze starymi morskimi wygami spotykają ekscentrycznych profesorów (być może szalonych), by zmagając się z podmorskimi rasami i fokami żywiącymi się ludzkim mięsem, wyruszyć na podbój światów, których istnienia nawet nie podejrzewali(śmy). Oto świat Necrolotum Jana Maszczyszyna – fantastycznej opowieści rodem ze snu Juliusza Verne’a, któremu przyśniło się uniwersum, o jakim nie odważyłby się napisać – wciąż bowiem tkwił w okowach scjentystycznego paradygmatu, który kazał mu skrupulatnie rozliczać się z siły i masy użytej, by wypchnąć międzyplanetarny pocisk w przestrzeń kosmiczną.
Autor Necrolotum doskonale zdaje sobie sprawę,
że ten świat(opogląd) przeminął, nie pociągając jednak, bynajmniej,
za sobą ludzkiej fascynacji nauką i techniką oraz możliwością
rzucania światła w mrok (oceanu, kosmosu, ludzkiego umysłu).
I z tej właśnie fascynacji opowieść Maszczyszyna zachłannie
czerpie, nią się karmi i do niej się ostatecznie zwraca –
nie będąc jednak li tylko literacką stylizacją upozowaną
na awanturniczą historię fantastyczną rodem z wieku pary i elektryczności
– choć przecież taką właśnie przygodę nam relacjonuje. Jest to fantastyka
naukowa ze świata, w którym nauka istnieje, jest ważna, wręcz
nieodzowna – lecz inna od tej, którą znamy
i do której przywykliśmy. Nauka, jaka była, być może, możliwa
w świecie, który się do końca nie skrystalizował,
nie całkiem jeszcze okrzepł w swych strukturach i paradygmatach.
W świecie, w którym wyobraźnia naukowca i fantazja pisarza
w jednym stały domu, podglądając się nieustannie
i bez skrępowania. I taki właśnie świat odsłania
przed nami Necrolotum – powieść
fantastyczna. Patronuje jej żywioł opowiadania, narracyjny mechanizm
konstruowania opowieści, w której zdarzenia nieprawdopodobne
i zjawiska zupełnie niemożliwe znajdą swoje miejsce za sprawą
biegłości narratora, który po prostu zechce o nich opowiedzieć,
czyniąc je w ten sposób możliwymi (ba – nawet koniecznymi!)
w ramach powieściowego świata. I ostatecznie
tylko od naszej woli zależeć będzie, czy tę opowieść
zaakceptujemy, czy damy się jej uwieść lub (może nawet?) pochłonąć”.
Przygody zacnych uczonych jak widać po
publikacji drugiego tomu jeszcze się nie skończyły. Dotarliśmy do „
Chronometrusa”, w którym autor cyklu spróbował eksplorować przyszłość, świat w
250 mln lat po naszych czasach współczesnych, kiedy ląd australijski zderza się
z Euroazją tworząc nowy, gigantyczny kontynent rządzony przez wydziwaczonych
potomków ludzkiej rasy - również korzystających ze sprzętu chronomocyjnego.
Dwieście milionów lat, to dystans,
odległość na naszym zegarze wręcz niewyobrażalna. Ewolucja gatunków winna była
wymazać z powierzchni Ziemi wszelkie ślady istot je zamieszkujących w odległej
przeszłości. I zastąpić czym? No właśnie… Na to pytanie próbuje odpowiedzieć
nasz melbourniański autor.
Do podróży w te niezwykle czasy wykorzystuje bohater powieści pradawny wehikuł czasu pozostawiony nam ludziom w spadku przez cywilizację Atlantów. I wespół z niezwykłą drużyną złożoną z mieszkańców księżyca Jowisza poddaje się czarowi przyszłej historii naturalnej, jej efektów biologicznej ewolucji i skutków genetycznych modyfikacji. Maszczyszyn jest pisarzem zamieszkałym w Australii od blisko 33 lat. Tworzy więc i umieszcza akcję w środowisku mu najbliższym, znanym z codziennego doświadczenia. Zwykle jest to Australia wrzucona jakoby w tryby alternatywnej historii. Geograficznie zawsze ujrzymy wplecione w tekst obrazy Melbourne i okolicy, które to autor bynajmniej do szczętu nie pokochał, lecz umieścił w duszy obok współgrających z nimi uczuć do odległej ziemi, gdzie prace swoje z dobrym skutkiem publikuje. Oto jak brzmiała tym razem laudacja, zaprezentowana przez Dr. Hab Adama Mazurkiewicza jurora Nagrody 18 września roku 2022:
„Za sprawą powieści Chronometrus mamy
okazję powrócić do przedziwnego świata początków XX wieku, po którym
przewodnikiem jest tyleż Jan Maszczyszyn – autor cyklu „Podwodne imperia” (do
których utwór ten należy) – co Wiktor Żwikiewicz. Do pewnego stopnia można
byłoby do tego grona zaliczyć zresztą również Pawła Majkę jako autora Pokoju
światów i Wojen przestrzeni. Cóż jednak miałoby łączyć przywołanych tu pisarzy,
których dzieli doświadczenie generacyjne? Żwikiewicz urodził się dekadę przez
Maszczyszynem, który z kolei jest pisarzem mającym za sobą debiut w pół dekady
po narodzinach Majki. Jednocześnie zaś – przy wszystkich różnicach, wynikających
z odmiennych doświadczeń pokoleniowych i świadomości cywilizacyjnej – można
każdego z wymienionych tu autorów określić mianem „włóczęgi wyobraźni”. Czymże
jednak miałby zajmować się osobnik decydujący się na taki sposób bycia? Przede
wszystkim – i to kolejna cecha łącząca owych twórców – „włóczęga wyobraźni”
unika głównych traktów; ostatecznie nie bez przyczyny jako motto powieści
Maszczyszyn obrał słowa Byrona o przyjemności w lasach bez ścieżek/upojeniu w
samotnym wybrzeżu.
Twórców owych – prócz potrzeby samotności,
umożliwiającej podążanie nieprzetartymi szlakami – łączy też pragnienie, by
przekroczyć granice wyobraźni nie odwołując się do magii, lecz możliwości
rozumu (niekoniecznie ludzkiego). Jednocześnie bliżej Maszczyszynowi do
Żwikiewicza, niż Majki, jakkolwiek z tym łączy go punkt wyjścia opowieści:
alternatywne dzieje I wojny światowej. To jednakże twórcy Drugiej jesieni i
Delirium w Tharsys autor powieści Necrolotum i Chronometrus zawdzięcza
fantasmagoryczne wizje składające się na oniryczne przygody, będące udziałem
Jacka de Waay`a. Znany z powieści Necrolotum wiktoriański dżentelmen powraca z
podwodno-zaziemskich wojaży, które stały się jego udziałem za sprawą szalonego
naukowca, z którym podąża poprzez tytułową sieć łączącą planety i księżyce Układu
Słonecznego. Przedziwna transformacja, której poddaje się, aby przetrwać w
zaziemskim środowisku sprawia, że de Waay nabiera dystansu do ludzkiej kondycji
dostrzegając ułomności cywilizacji człowieka. Teraz staje przed nowym
wyzwaniem: w obliczu inwazji połączonych sił imperium Wschodzącego Słońca i
Ningenów decyduje się na wzięcie udziału w sekretnej misji zatopienia
japońskiej wyspy Shikoku. Nie wie jednak wówczas, że to dopiero początek
kolejnej podróży: już nie poprzez przestrzeń, a czas – ku odległej o
milionolecia (jak to określa pisarz) Ziemi. I tam jednak napotka pragnienie
życia, które – o czym przypomina baron Boustou – „jakie by nie było, w formie i
materii zawsze odnajdzie swą drogę” (s. 512). Jak zakończą się eskapady de
Waay`a nie sposób orzec, tym bardziej, że zakończenie przynosi tajemnicę, na
której rozwiązanie przyjdzie nam czekać do czasu ukazania się kolejnej części
„Podwodnych Imperiów”.”
Laudacja
Dr hab. Adam Mazurkiewicz, juror Nagrody Literackiej im Żuławskiego
Za sprawą powieści Chronometrus mamy okazję powrócić do przedziwnego świata początków XX wieku, po którym przewodnikiem jest tyleż Jan Maszczyszyn – autor cyklu „Podwodne imperia” (do których utwór ten należy) – co Wiktor Żwikiewicz. Do pewnego stopnia można byłoby do tego grona zaliczyć zresztą również Pawła Majkę jako autora Pokoju światów i Wojen przestrzeni. Cóż jednak miałoby łączyć przywołanych tu pisarzy, których dzieli doświadczeniegeneracyjne? Żwikiewicz urodził się dekadę przez Maszczyszynem, który z kolei jest pisarzem mającym za sobą debiut w pół dekady po narodzinach Majki. Jednocześnie zaś – przy wszystkich różnicach, wynikających z odmiennych doświadczeń pokoleniowych i świadomości cywilizacyjnej – można każdego z wymienionych tu autorów określić mianem „włóczęgi wyobraźni”. Czymże jednak miałby zajmować się osobnik decydujący się na taki sposób bycia? Przede wszystkim – i to kolejna cecha łącząca owych twórców – „włóczęga wyobraźni” unika głównych traktów; ostatecznie nie bez przyczyny jako motto powieści Maszczyszyn obrał słowa Byrona o przyjemności w lasach bez ścieżek/upojeniu w samotnym wybrzeżu.
Twórców owych – prócz potrzeby samotności, umożliwiającej podążanie nieprzetartymi szlakami – łączy też pragnienie, by przekroczyć granice wyobraźni nie odwołując się do magii, lecz możliwości rozumu (niekoniecznie ludzkiego). Jednocześnie bliżej Maszczyszynowi do Żwikiewicza, niż Majki, jakkolwiek z tym łączy go punkt wyjścia opowieści: alternatywne dzieje I wojny światowej. To jednakże twórcy Drugiej jesieni i Delirium w Tharsys autor powieści Necrolotum i Chronometrus zawdzięcza fantasmagoryczne wizje składające się na oniryczne przygody, będące udziałem Jacka de Waay`a. Znany z powieści Necrolotum wiktoriański dżentelmen powraca z podwodno-zaziemskich wojaży, które stały się jego udziałem za sprawą szalonego naukowca, z którym podąża poprzez tytułową sieć łączącą planety i księżyce Układu Słonecznego. Przedziwna transformacja, której poddaje się, aby przetrwać w zaziemskim środowisku sprawia, że de Waay nabiera dystansu do ludzkiej kondycji dostrzegając ułomności cywilizacji człowieka. Teraz staje przed nowym wyzwaniem: w obliczu inwazji połączonych sił imperium Wschodzącego Słońca i Ningenów decyduje się na wzięcie udziału w sekretnej misji zatopienia japońskiej wyspy Shikoku. Nie wie jednak wówczas, że to dopiero początek kolejnej podróży: już nie poprzez przestrzeń, a czas – ku odległej o milionolecia(jak to określa pisarz) Ziemi. I tam jednak napotka pragnienie życia, które – o czym przypomina baron Boustou – „jakie by nie było, w formie i materii zawsze odnajdzie swą drogę” (s. 512). Jak zakończą się eskapady de Waay`a nie sposób orzec, tym bardziej, że zakończenie przynosi tajemnicę, na której rozwiązanie przyjdzie nam czekać do czasu ukazania się kolejnej części „Podwodnych Imperiów”.
Wywiad z autorem
Z Janem Maszczyszynem rozmawia Wojtek Sedeńko
My się w fandomie trochę rozminęliśmy w latach 80., tzn. mijaliśmy się chyba na konwentach, ja widziałem twoje opowiadania w „Somnambulu”, „Fikcjach”, „Kwazarze” i innych fanzinach. Piotr Kasprowski promował wtedy na łamach ŚKF-owych klubówek śląskich autorów: ciebie, Adama Synowca, Andrzeja Wolskiego. Ty zakładałeś pierwszy na Śląsku klub fantastyki –Somnambul. Jak wspominasz tamten czas? Jakie były twoje marzenia?
Wtedy Andrzej wskazał mnie i wyjaśnił, iż autora tekstu ma
przed sobą. Tak zaczęła się nasza znajomość, a moja wielka przygoda z umysłem
co się zowie. Kontynuowaliśmy potem korespondencję przez lata. Do dziś
przechowuję Wiktora listy.
Spotkaliśmy się później na obozie twórczym w Żegocinie. Och,
co to był za czas! Spędziłem mnóstwo czasu z mistrzem malując obrazy.
Wymykaliśmy się rano w górską okolicę i tam rozstawiali sprzęt. Pewnego dnia
opowiedziałem Wiktorowi mój fantastyczny sen. A był to sen steampunkowy. Otóż
nie było w owym alternatywnym świecie nośnika audio. Zamiast płyt używano
żelaznej karuzeli, w której wirowała grająca, pełna człekokształtnych robotów
orkiestra parowa. Postanowiliśmy napisać wspólne opowiadanie. Wiktor wyniósł
swoją maszynę na pochyłą polanę, którą niby wąski blat stołu przecinała wąska
ścieżyna, tak że mogliśmy wygodnie usiąść i wykorzystać przestrzeń jako
wsparcie dla starej maszyny do pisania. Dla potrzeb opowiadania należało
znaleźć imię bohatera. Padło na niedaleką miejscowość. Tekst zaczynał się więc
od słów: Baron Rajbrot… Co ciekawe, nie dalej niż kwadrans później nadeszły
dwie kobiety; matka z córką i zapytały: Czy panowie z wielkiego świata mieli by
ochotę na jabłka? Mówimy, że tak. Wtedy wysypały przed nami z podwiniętych
fartuchów dwa tuziny owoców.
Nowa Zelandia wygląda na kraj bardziej ułożony niż Australia. Zwiedziliśmy całą południową wyspę z córkami i żoną. To magiczny ląd. Natomiast podczas podróży przez wertepy mojego kontynentu odkryłem dwie różne Australie. Jest ta ucywilizowana i ta zaniedbana i pozostawiona odłogiem, samej sobie, może poprzez ekstremalne warunki klimatyczne zniweczona i często wraz z jej czarnymi mieszkańcami zapomniana. Żeby się przekonać, że mówię prawdęwystarczy tylko spojrzeć na mapę. Jeśli myślisz, że z Adelajdy do Darwin prowadzi jakakolwiek nowoczesna autostrada – to się mylisz.Że odnajdziesz tam po drodze hotele, bary lub fast foody – będziesz w błędzie. Nie ma. Zero porządnej infrastruktury. Ograniczenia szybkości do 130 km na godzinę nie potrzeba wymuszać. Każdy samochód rozleciałby się przy większej prędkości z uwagi na kondycję asfaltowej lub betonowej powierzchni. Brakuje nawet parkingów. Dzicz zupełna. Masz do wyboru jedyną dwupasmówkęłączącą oba wybrzeża kontynentu zapełnioną znakami ostrzeżenia – uwaga obniżenie terenu, niebezpieczeństwo zalania i tak przez setki kilometrów. Jeśli miałbyś pecha, to przy każdej takiej gigantycznej kałuży musiałbyś przystanąć i czekać aż na nowo droga stanie się przejezdna i woda odparuje. Ulewy są tropikalne, a więc gwałtowne, obfite, szalone, masz do czynienia z tzw. flash flooding; gigantyczne oberwanie chmury, które może wydarzyć się kilkanaście kilometrów dalej, a tu w pełni słonecznego żaru zamknąć cię na środku pustyni na wyspie otoczonej metrową lub dwumetrową wodną przeszkodą, którątylko helikopter będzie zdolny pokonać, aby dostarczyć jakąkolwiek pomoc. A więc wyobraź sobie niemal wiejską drogę, jednolitą nitkę łączącą powyższe miasta – 3000km niemal bezludnych, pustych terenów, gdzie stacje benzynowe leżą w oddaleniu od siebie o często setkę kilometrów i nie ma nic poza tym. I drugą nitkę łącząca Adelajdę z Perth – około 4000km w identycznej kondycji. Wyobraź sobie road trains czyli długi rząd naczep ciągnięty przez ciężarówkę jak z bajki, którą trzeba na takiej drodze wyprzedzić, bo się istna zmora wlecze. Dopiero gdzieś przy skrzyżowaniu 500km przed Alice Springs robi się jakiś ruch; autobusy z turystami, samochody, samoloty. Kiedy docierając do zabitej dechami Tennant Creek okazało się, że dalsze części szosy są zalane i zmuszeni byliśmy wybierać; albo ruszyć przez żwirowy pustynny szlak wprost na wschód i ryzykować wszystko albo wrócić do Port Augusta i inną zdezolowaną szosą podążyć ku Pacyfikowi przecinając półpustynne tereny Nowej Południowej Walii. Mieszkają tam ludzie twardzi, zaprawieni w walce o życie. Są to poszukiwacze złota i opali. Nie robią majątków. Wystarcza im przetrwanie, żyją z dnia na dzień. Są różni. Kiedy ujrzałem ten kontynent przez okno po raz pierwszy wyczarterowanym od Lotu samolotem uderzyło we mnie czerwone do bólu oczu piekło wiecznej pustyni poprzecinanej pordzewiałymi liniami biegnących w nieskończoność rurociągów. Dostałem biegunki z wrażenia. Jakże depresyjny, przypominający kopalniane hałdy krajobraz mnie otaczał. Dopiero po pięciu godzinach przelotu ze spopielonej ziemi wyłoniły się wieżowce Melbourne i jego poszarzałe od piekielnego, palącego słońca trawniki. To kraj kontrastów. Nie na próżno większość tego lądu nazywa się outbackiem. To typowe dla Anglików. Interesują ich wyłącznie rozwiązania tymczasowe. Minimum inwestycji – maksimum zysku. Tak to odbieram.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy