W najstarszej liberalnej demokracji świata można wygrać wybory bezprzykładną większością głosów, można mieć zdecydowane poparcie większości parlamentarnej, a także statutowych władz własnej partii. Można wreszcie przetrwać szereg naprawdę poważnych kryzysów, błędów wizerunkowych i prawdziwych problemów społecznych oraz ekonomicznych – a fotel premiera traci się, bo tak ustaliły nieodpowiedzialne przed nikim kręgi wewnętrzne, powiązane z czołówką kapitału i głównych rodzin. A co więcej, Zjednoczone Królestwo po spektaklu z rozjechaniem własnego demokratycznie wybranego premiera – nadal będzie innych uczyć demokracji i parlamentaryzmu…
Ostatni moment na premierobójstwo?
Ba, to nie wszystko. Wszak już okrzykuje się wymuszoną rezygnację Borisa Johnsona wręcz „triumfem demokracji brytyjskiej”, a nawet „sukcesem parlamentarnej kontroli”. A przecież równo miesiąc temu premier wyraźnie wygrał głosowanie wniosku o wotum nieufności. 6. czerwca poparło go 59 proc. torysowskich parlamentarzystów, nadal też cieszył się zdecydowanym poparciem członków partii, którą poprowadził do zwycięstwa w wymiarze thatcherowskim. Dymisji BoJo chciały jednak przednie rzędy, partyjne elity doskonale rozumiejące, że albo zagrają teraz zero-jedynkowo, albo to premier pognębi rywali.
Wskazywało na to celne trafienie Rishiego Sunaka, ulubieńca torysowskich sponsorów newsem na temat uniknięcia przez żonę ówczesnego kanclerza skarbu co najmniej 20 milionów należnych podatków. W kwietniu news ten skutecznie odwrócił uwagę od poprzednich problemów BoJo, a cała kampania black-PRowa została ewidentnie przeprowadzona przy co najmniej uciesze No 10. Kluczowa była jednak zapewne perspektywa wojenna – wszak trudniej jest odwołać premiera gabinetu wojennego, a BoJo już umiejętnie wykorzystał kryzys ukraiński dla rozbrojenia Partygate. A zatem – uderzać trzeba było teraz. I w realiach brytyjskiej plutokracji to właśnie było decydujące, z odkładanymi na półkę pozorami liberalnej demokracji dymisja Johnsona nie ma nic wspólnego. Bo bądźmy poważni: niby dlaczego tak osadzona, wręcz… tradycyjna oligarchia jak brytyjska – miałaby się właściwie ukrywać?
Kandydaci od dawna w dołkach
Kandydaci na następcę Johnsona szykowani byli od miesięcy, tyle bowiem trwało grillowanie premiera. Jak pamiętamy, próbowano go już odstrzelić i polując na głównego niegdyś doradcę (a dziś zawziętego wroga) Dominica Cummingsa, mocno na wyrost nazywanego Ojcem BREXITU, i roztrząsając jaki wpływ na szerzenie się koronawirusa miało organizowanie przez pracowników Downing Street imprezy z koreczkami serowymi i winem. Johnson jednak jak dotąd trwał, choć zdaniem wielu już niczym trup, który nie zauważył własnego zgonu. Właściwie jedyną szansą BoJo była wojna z Rosją, a rosnące zaangażowanie militarne UK na Ukrainie, w Pribałtice i Polsce wskazywało, że sprawiający poza tym wrażenie clowna twardy Bryt uparł się ten swój scenariusz doprowadzić do końca. Jego odejście nie oznacza jednak, że wojny na pewno nie będzie.
Przedwczesne pewniaki?
Jastrzębie wojenne mają swoich faworytów, mogących także liczyć na głosy twardych BREXITerów. Sekretarz spraw zagranicznych Luz Truss właśnie w sytuacji kryzysu wojennego dowiodła wprawdzie, że na pewno nie jest najostrzejszym nożem w szufladzie, ale twardogłowi mają jeszcze w zanadrzu sekretarza obrony, Bena Wallace, którego głównym dokonaniem było opróżnienie kantynowego baru the Scots Guards w czasach, gdy jeszcze był oficerem tej formacji. Jaka papabili na torysowskie konklawe wjadą oczywiście bezpośredni wykonawcy wyroku na Johnsonie, tj. Rishi Sunak i Sajid Javid, których dymisje pociągnęły za sobą lawinę, przygniatającą ostatecznie przeciwnika. Takie rozrabiactwo wbrew wcześniejszym decyzjom tylnych rzędów może jednak obu pretendentom poważnie zaszkodzić. Ale skoro nowym premier UK ma być jakiś przedstawiciel mniejszości – to czemu nie Nadhim Zahawi, Pan Szczepionka, który najpierw odebrał od BoJo nominację na nowego kanclerza skarbu – a następnie strzelił nominującemu w plecy?
Z kolei gdyby postawiono na makronizację torysów (czyli inaczej powrót cameronizmu) – wówczas kandydatką „centrowego kompromisu” i konserwatywnej fajności mogłaby być mocno lansowana Penny Mordaunt, niegdyś asystentka magika, co jest umiejętnością cenioną nie tylko w brytyjskiej polityce. Wreszcie, by zaspokoić tych, którzy lubią, gdy zmiany nie pociągają za sobą żadnych zmian – wystartować mogą Jeremy Hunt, a nawet Michael Gove. Na tego ostatniego bardzo zapewne liczą twórcy kultowego programu satyrycznego, kukiełkowego Spitting Image, którzy w BoJo tracą niewyczerpane źródło skeczów i inspiracji. Z pewnością jednak kto by nie został powołany przez oligarchię, pod przykrywką kolejnych eliminacyjnych głosowań torysowskich posłów – nie dostanie mu się wcale robota szczególnie łatwa.
Najgłębszy kryzys od 40 lat
Inflacja w UK osiągnęła już 9.1 proc., co jest wynikiem najgorszym od pierwszego etapu rządów Margaret Thatcher. Przez kraj przetacza się fala strajków – kolejarzy i transportowców, personelu lotniczego, listonoszy, nawet pracowników call center. O ile zwolennicy BREXITu (zwłaszcza farmerzy i rybacy) są zawiedzeni utrzymaniem więzów handlowych z europejską konkurencją, o tyle wiele sektorów usług dotkniętych jest ograniczeniami praktycznie uniemożliwiającymi imigrację zarobkową do niżej płatnych zajęć. A w dodatku rząd autonomicznej Szkocji wezwał do przeprowadzenia 19. października 2023 r. kolejnego referendum niepodległościowego i to nawet bez oglądania się na już wyrażony przez Johnsona brak zgody Londynu. W tak zabagnionej sytuacji – wojna wydaje się więc nadal atrakcyjną formą ucieczki do przodu.
Sęk w tym, że niekoniecznie dla samych mieszkańców UK, którzy we wszystkich sondażach podają, że ich główną bolączką są rosnące koszty życia, a nie okrzyczane politycznie i medialnie „zagrożenie rosyjskie”. Ba, na pytanie wprost, zadane przez ankieterów European Council on Foreign Relations więcej Anglików, Szkotów i Walijczyków odpowiedziało, że poparłoby pokój za wszelką cenę, a nie koniecznie pokój nazywany na Zachodzie „sprawiedliwym”, czyli na warunkach suflowanych Kijowowi (22 proc. do 21 proc. przy aż 32 proc. wahających się i 26 proc. bez wyraźnej opinii). Czyżby więc BoJo nie zdążył wywołać ratunkowej dla siebie wojenki, a następca nie podejmie aż tak wielkiego ryzyka?
Druga wojna krymska?
Są to pytania bez wątpienia kluczowe wobec dominującego obecnie zaangażowania Londynu w podtrzymywanie i rozszerzanie konfliktu. W Warszawie już pojawiają się niepewne głosy czy zadeklarowawszy się po stronie nowej, brytyjskiej formy organizacji kawałka Europy – Polska nie zostanie teraz znów z ręką w nocniku królowej, czyli z kolejnymi bezwartościowymi „gwarancjami”? Obdarzeni co szybszym refleksem komentatorzy już zresztą zdążyli obwieścić, że za upadkiem Johnsona z całą pewnością musi stać Władymir Putin, bo niby kto?!
I tylko najostrożniejsi wskazują, że dominantą strategii międzynarodowych Zjednoczonego Królestwa była zawsze ich stabilność i konsekwencja, która trwała pomimo zmian gabinetów, wymiany partii i liderów, a także technicznych niuansów i bieżących interesów. UK nie ma wszak ani stałych przyjaciół, ani stałych wrogów – bo przecież nie ma przyjaciół w ogóle, a wrogiem zostaje każdy, komu taką rolę wskaże elita Imperium. BoJo zawalił zatem się przy dźwiękach swej clownowskiej trąbki, ale ten dźwięk w tle – to nadal może być sygnałówka Lekkiej Brygady.
Konrad Rękas
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy