„Muzyka nie ekscytuje, dopóki nie zostanie wykonana” – oznajmił swego czasu Benjamin Britten, twórca prawdziwie niepokorny, którego operę pt. „Albert Herring”, po blisko 75 latach od jej światowej premiery, mogliśmy oklaskiwać podczas najnowszej premiery Teatru Wielkiego im. Stanisława Moniuszki w Poznaniu. Wydarzenie odbyło się 24 czerwca br. w Auli Artis.
Teatr Wielki w Poznaniu jako instytucja kultury, dzięki artystycznemu zmysłowi jego dyrektora – Renaty Borowskiej-Juszczyńskiej oraz „jej” – „naszych” artystów; coraz pewniej umacnia swoją pozycję na tle innych teatrów. Prezentowane pod jego szyldem spektakle, stają się propozycjami, które wpisują się w tematy i nurty wartkie społecznie – zarówno pod względem libretta, muzyki jak i międzynarodowej kooperacji artystów.
Opera w
trzech aktach, narracją fabuły, obnażyła nie jeden akt naszych emocji:
społecznych i na wskroś osobistych. Wzajemne przenikanie się tych dwóch żarów i
chłodów, jest kluczowe dla odgadnięcia twórczych zamierzeń Brittena. Pozostaje
dziś on dla nas artystą szczególnie uwrażliwionym na kondycję jednostki w
społeczeństwie. Ściślej – na jej relacje ze społecznymi zasadami – często
sztucznie narzucanymi i chcącymi decydować o tym, czy ktoś ma prawo do takiego
czy innego szczęścia. Krzyczącymi bez echa kiedy będzie zaakceptowany i na ile
może odważyć się być sobą. Idąc (tańcząc i śpiewając dalej) – jakie to niesie
za sobą konsekwencje.
Odwołując się
do retoryki Brittena – my jako zbiorowość zasiedliśmy w Auli Artis. My jako
publiczność oklaskiwaliśmy. My jako pojedyncze osoby mieliśmy indywidualne refleksje
i spostrzeżenia. Święte – nieświęte „my” stało się przestrzenią do grzechu – zaistnienia
odwagi prywatnej, przyznania się do swoich zalet, które społeczeństwo może
uznać za wady. Czy na pewno był to grzech? Było nim wspomniane „my” czy „ja”? A
może jest tak, że kiedy nas wszechogarnia idące i biegnące zewsząd „my” –
wkracza już ono na teren tego, co osobiste i jest bliskie do przemiany w
waleczne „ego”?
Podczas
premiery opowiadali o tym m.in.: Bartosz Gorzkowski (rola tytułowa), Gosha
Kowalinska (Lady Billows) oraz Benedetta Mazzetto (mrs Herring). Warto zwrócić
uwagę, że dzięki programowi OPERA HELPS U, zainicjowanemu przez Stowarzyszenie
Kulturalne „Pegaz” we współpracy z Teatrem Wielkim w Poznaniu; w realizacji
przedsięwzięcia uczestniczyli artyści z Ukrainy: Eugene Lavrenchuk (reżyser
współpracujący) i Iryna Ushanova-Rudko (partia Cis).
Rytm zdarzeń ilustrowała orkiestra kameralna Gmachu pod Pegazem. Co ciekawe – ubrana w luźne stroje, których barwy wybrzmiewały w echu tej zamierzonej komedii. Z kolei śpiewacy w strojach byli głównie czarno-biali. Mogło to symbolizować szarość mechanizmów społecznych, które bywają bezlitosne dla jednostki. A jednak – tytułowy bohater w finale wkracza na scenę ubrany nie tylko w kilkubarwny strój ale i w odwagę. Gdy fabuła chciała nas przekonać, że on dosłownie zmarł i wszyscy go pochowali; Albert nagle się zjawia. I wówczas wiemy – odgórnie narzucane normy chcą być postrzegane jako wyłączni kontrolerzy naszych oddechów. A wcale tak nie jest – można się z nich wyzwolić. Istnieje bowiem inne powietrze – wewnętrzna wolność. „Albert Herring” Benjamina Brittena, ukazany pod szyldem Teatru Wielkiego w Poznaniu to spektakl idealny na współczesne czasy. To spektakl współczesny na niepokorne czasy.
Parafrazując wspomniany na samym początku cytat Brittena – „Wolność nie ekscytuje, dopóki nie zostanie ujawniona”. Wracając do pytania „Czy na pewno był to grzech?” – oczywiście, że tak; oczywiście, że nie. Może sednem życia jest właśnie to, aby nie dążyć ani do zbawienia ani do potępienia. Czasem warto być pośrodku – z małą komedią w sercu na dramat tego, co dzieje się poza jego rytmem.
Dominik Górny
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy