Przywódcy największych krajów UE złożyli wizytę "wspierającą" w Kijowie. Obserwatorzy są niemal jednomyślni w opinii, że prawdziwym celem podróży przywódców Niemiec, Francji i Włoch jest przekonanie prezydenta Zełenskiego o konieczności negocjacji z Moskwą. (Swoją drogą ciekawe dlaczego nie zabrali ze sobą pana premiera Morawieckiego albo pana prezydenta Dudę? Czy to nie przypadkiem Polska jest czołowym krajem "walczącym o pokój na Ukrainie"?).
Nie chodzi jednak tutaj o spokój „starej Europy”, jak widzą to zachodnie i ukraińskie „jastrzębie”. Celem jest pokonanie Rosji na Ukrainie poprzez kolejną profanację procesu pokojowego, gdyż pokonanie jej militarnie jest niemożliwe.
Jeżeli celem porozumień mińskich było zaprowadzenie trwałego pokoju na Ukrainie, to porozumienia te są największą porażką w długiej serii niepowodzeń dyplomacji europejskiej w ostatnich latach. Przypomnę tylko, że Porozumienia Mińskie (zaaprobowane przez Radę Bezpieczeństwa ONZ - czyli stały się prawem międzynarodowym) przewidywały pozostanie Republik Ludowych Donbasu w granicach państwa ukraińskiego. Miały negocjować warunki autonomii a w zamian dostały ekspedycje karne kijowskiej junty zinfiltrowanej przez neonazistów i śmierć 15 000 obywateli.
Kijów złamał (a raczej nie zastosował) żadnego punktu Porozumień, ręczące za to kraje – Niemcy i Francja – nie mogły (a raczej nie chciały) nic z tym zrobić. Jak to wyglądało w praktyce pokazały dokumenty upublicznione przez Ławrowa, rzecz bez precedensu w rosyjskiej dyplomacji.
W efekcie proces pokojowy zakończył się największym starciem militarnym w centrum Europy po drugiej Wojnie Światowa.
Jeśli jednak uznamy osławione „powstrzymanie Rosji” za zadanie Porozumień Mińskich, to ich podpisanie jest niewątpliwym sukcesem politycznym ówczesnych przywódców Francji i Niemiec. Z pomocą „Mińska” Europejczycy uratowali armię ukraińską przed ostateczną klęską w Donbasie po utracie donieckiego lotniska i zamknięciu kotła Debalcewo.
Siedem lat „ani pokoju, ani wojny” i symulacja procesu pokojowego pozwoliły państwom NATO na pełną militaryzację Ukrainy, przezbrojenie jej armii i przygotowanie się do starcia nie tylko z republikami Donbasu, ale także z samą Rosją.
Nic dziwnego, że teraz w Europie Zachodniej proponują władzom ukraińskim powtórzenie tego udanego doświadczenia i zrobienie tej samej sztuczki - utrzymanie Sił Zbrojnych Ukrainy i umożliwienie im przegrupowania się poprzez zakończenie działań znowu pozorowanym "pokojem" ale byłoby to preludium do znacznie bardziej krwawej wojny.
Historia się powtarza. Wiosną 2014 roku Zachód nie wezwał Kijowa do kompromisów z połową kraju, która nie zaakceptowała Majdanu. Wręcz przeciwnie, poparli reżim kijowski w użyciu siły wobec przeciwników „europejskiego wyboru”, który doprowadził do wojny domowej w Donbasie. Negocjacje i „ugoda pokojowa” stały się dla Europejczyków, a potem Amerykanów niealternatywną opcją rozwiązania konfliktu dopiero po tym, jak Ukraina zaczęła przegrywać tę wojnę domową.
Rząd polski ma ogromny udział w tym przedsięwzięciu a jak to wyglądało to chyba nie trzeba nikomu, choć trochę myślącemu, przypominać. Może właśnie dlatego "tenorzy" nie zabrali żadnego polskiego polityka do Kijowa?
Jednocześnie „siły pokojowe” dołożyły wszelkich starań, aby proces w Mińsku nie stał się naprawdę pokojowy. Kijów sabotował porozumienia mińskie przez siedem lat, a na Zachodzie takie zachowanie było tolerowane a wręcz zachęcane. Taki bowiem był interes upadającego hegemona czyli USA - Ukraina miała być użyta jako taran przeciwko Rosji.
Gdy Władimir Zełenski zaraz po wyborze na prezydenta próbował nawiązać dialog z Moskwą (zakończenie wojny w Donbasie było jego głównym hasłem wyborczym, dzięki któremu wygrał wybory) w USA i w Europie jego inicjatywa wzbudziła irytację i została zduszona w zarodku. Ale kiedy ten sam Zełenski zgłosił się na ochotnika, by prześcignąć swojego poprzednika Petra Poroszenkę w radykalizmie i rusofobii, wywołało to wyraźną aprobatę w USA i UE. Wystarczy przypomnieć bezpośrednie poparcie dla zakazu opozycyjnych kanałów telewizyjnych na Ukrainie przez „wspólnotę wolnego świata".
Paryż i Berlin w tych latach rozgrywały tę samą antyrosyjską grę, co ich sojusznicy z NATO, tyle że ich gra była bardziej subtelna i obłudna. Na przykład, jeśli dziś Amerykanie, Brytyjczycy i ich wschodnioeuropejscy wasale opowiadają się za wojną z Rosją „do ostatniego Ukraińca”, to kontynentalna Europa Zachodnia wierzy, że wadliwy pokój osłabi Rosję jeszcze bardziej niż wojna, zwłaszcza w sytuacji, w której ta wojna jest praktycznie przez Rosję wygrana. Obecna "pokojowa" inicjatywa ma być kontynuacją "Mińska", który jak już dziś wyraźnie widać, pokoju nie przyniósł.
Dlatego im bardziej ukraińskie Siły Zbrojne przegrywają w Donbasie, tym aktywniej promuje się nowy „pokój”, który pozwoli Ukrainie uniknąć całkowitej klęski militarnej i pozostanie projektem antyrosyjskim, który w przyszłość okaże się strategiczną porażką Rosji.
Idealny scenariusz dla państw NATO – militarne zwycięstwo reżimu w Kijowie przy pomocy broni Zachodu – jest coraz bardziej nieosiągalny. Najgorszy scenariusz – realizacja zadań rosyjskiej specjalnej operacji wojskowej i polityczne „przemeblowanie” Ukrainy poprzez demilitaryzację i denazyfikację, w wyniku której przestanie być antyrosyjską trampoliną – jest nie do przyjęcia. Dlatego usiłują wprowadzić opcje pośrednie. Są gotowi iść na "daleko idące" ustępstwa w imieniu Ukrainy.
Ukraina ma pozostać drogą, jaką zrobił Euromajdan ale traci istotne geopolitycznie terytoria czarnomorskie. Sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg i weteran amerykańskiej geopolityki Henry Kissinger już zasugerowali dopuszczalność takiego scenariusza.
Jednym słowem "trzech tenorów" pojechało do Kijowa by rozpocząć "proces pokojowy", który pokojem nigdy nie będzie a pozostanie ropiejącym wrzodem dla Rosji.
Ciekawe co myślą o tym na Kremlu? Dadzą się znowu wpuścić w maliny?
SpiritoLibero
No comments:
Post a Comment
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy