Zdecyduje lewica
Tu warto dodać o nim kilka słów, budzących w Polsce zresztą przerażenie. Melenchon jest właściwie jeszcze bardziej sceptyczny wobec NATO i Unii Europejskiej niż Marine Le-Pen. Oto Krytyka Polityczna, piórem Jakuba Majmurka wezwała wręcz (kogo?) do głosowania od razu na Macrona, bo perspektywa rozpadu amerykańskiej struktury imperialistycznej na kontynencie jest dla polskich „lewicowych intelektualistów” jeszcze straszniejsza niż neoliberalne, drakońskie reformy Macrona.
Wśród kandydatów lewicowych Melenchon w ogóle okazał się jedynym zdobywającym poparcie większe niż błąd statystyczny, bo niecałe 22%, ale symboliczne jest też to, że z tej „czerwonej” piątki na drugim miejscu znalazł się komunista Fabien Roussel, a nie np. Anne Hidalgo z odchodzącej już chyba do przeszłości partii socjalistycznej. Pozostała dwójka, Arthaud i Poutou nie dostała nawet jednego procenta zaufania Francuzów. Nie jest więc tak, że skrajność Melenchona mu zaszkodziła. Wręcz przeciwnie. Ponieważ jest wyrazisty i odróżnia się swoim programem od głównych rywali, okazał się być atrakcyjnym wyborem dla wielu obywateli republiki. Właściwie zabrakło mu pół miliona głosów, by znaleźć się w drugiej turze. To jego wyborcy będą więc decydować za dwa tygodnie.
I właśnie. Nie sam Melenchon, ale jego wyborcy. On sam w wieczór wyborczy zalecił im, by nie głosowali przede wszystkim na Le-Pen. Nie poparł wprost urzędującego prezydenta i raczej tego nie zrobi, ale trudno inaczej rozumieć jego deklarację niż „skoro tak, to jednak Macron”. Tyle, że wg wszelkich badań poparcia przed drugą turą, lider Francji Nieujarzmionej wcale nie jest dysponentem swoich głosów. Około połowa jego wyborców może poprzeć kandydatkę narodowej prawicy, co wyraźnie pokazuje, że zawierzyli oni w Melenchona raczej epizodycznie, a niżeli byliby jego karnymi żołnierzami.
To o ten elektorat stoczą najcięższy bój Le-Pen i Macron. Obecnemu prezydentowi, patrząc na wyniki pierwszej tury, do 50% brakuje niewiele. Sumując poparcie jego, Pecresse, Jadota. Hidalgo i Lassale’a mamy już 40%. Marine Le-Pen może sobie dopisać wyborców Zemmoura i Dupont-Aignana co daje niecałe 33%. Wśród pozostałych 27% większość wyborców to wyborcy radykalnej lewicy, stąd prosty wniosek że są kluczem do wygranej w II turze.
Czy Francuzi wiedzą, że ich kochamy?
Miłość Polaków do Francji to jeden z nadal niewystarczająco opisanych fenomenów socjologicznych. Napoleon Bonaparte, rewolucja lipcowa, sojusz antyhitlerowski. Wiele z naszych czynów podejmowanych było pod wpływem wydarzeń nad Sekwaną. Często zresztą we Francji o tym nikt nie wiedział. Poza tym, że zjawisko jest ciekawe, to jednak budzi naszą wściekłość, gdy odkrywamy iż wzajemność jest znikoma.
A w chwili obecnej jeszcze bardziej denerwuje oszołomionych propagandą Polaków fakt, iż ogromna część Francuzów w ogóle nie podziela wizji konfliktu na Ukrainie, która u nas jest jedyną tolerowaną. Przeciwnie, nawet Macron, przecież wcale w tej kwestii nieradykalny, podtrzymuje swoje zdanie o „śmierci mózgowej NATO”, Marine Le-Pen w ogóle nie chce uczestniczyć w wojskowych strukturach sojuszu i widzi w Rosji „potencjalnego sojusznika”, a Melenchon uważa, iż NATO jest instrumentem okupacji Francji. Z trójki głównych kandydatów we wczorajszych wyborach, praktycznie żaden nie mieści się w wąskiej i ciasnej debacie publicznej między Odrą, a Bugiem.
Komentatorzy, nawet ci którzy coś o Francji wiedzą, potrafią najwyżej lamentować o „miłości Francuzów do Rosji”. Słowo „miłość” jest tu też o tyle kluczowe, że stosunek polskich elit do Francji to nic innego jak „nieszczęśliwe zakochanie” tylko na poziomie międzypaństwowym. Dla nas wygląda to tak, jakbyśmy wystawali pod oknem Marianny, a ona złośliwie woli Iwana. Pokutuje w Polsce rozumowanie polityki zagranicznej jako siły wypadkowej sympatii i antypatii. O niezdefiniowaną „przyjaźń” opieramy swoje kalkulacje geopolityczne. Historia pokazała nam już jak bardzo bywa to niebezpieczne, ale cóż z tego.
Więcej niż wybory
Francuski ustrój polityczny, zresztą podobny do rosyjskiego, czyni ze stanowiska Prezydenta Republiki postać kluczową i względnie niezależną od innych gałęzi władzy. Może się obyć bez parlamentu, ale parlament bez niego już nie. Zresztą większościowy system kwalifikacji kandydatów i tak premiuje obóz prezydencki. To nie jest ani urząd reprezentacyjny jak w RFN czy element struktury państwa jak w USA, ale ktoś od kogo wychodzi cała pionowa organizacja państwa.
Analogia sporu Macron vs. Le-Pen ze sporem polskim ma charakter tylko socjologiczny, tzn. mamy do czynienia z konfliktem prowincji z centrum. Warstwy pracujące, zamieszkujące mniejsze ośrodki i słabiej wykształcone popierają Kaczyńskiego/Le-Pen, a uprzywilejowani, beneficjenci systemu ekonomicznego z wielkich miast optują za Tuskiem/Macronem. To stąd i u nas tak prosty podział establishmentu. Na tym jednak koniec.
Emmanuel Macron reprezentuje bowiem prąd, znany z historii jako „oświecony absolutyzm”, czyli chęć ujęcia wszelkiej nowoczesności w niepodzielną strukturę władzy. Chciałby zresztą jego eksportu do całej Europy czy po prostu Unii Europejskiej i tym samym obranie kursu na neoliberalne Imperium Europejskie. Kwestią dyskusyjną jest to, czy miałoby ono wyemancypować się spod wpływów USA, ale Macron często dawał sygnały, że to również jest element jego programu. Marine Le-Pen to zaś kandydatka wyzwolenia spod tej biurokratycznej neoliberalnej struktury jaką jest Unia Europejska. Gospodaruje ona coraz powszechniejsze poczucie utraty suwerenności i również chciałaby takiego narodowego odrodzenia na kontynencie. Nie pozostawia wątpliwości co do tego, że zbyt duże wpływy USA to dla niej jedna z najpoważniejszych przeszkód.
Jakby się to więc nie skończyło, dla polskich elit problem się będzie tylko pogłębiał. Nad Wisłą brak stronnictwa, które byłoby w stanie wyobrazić sobie rzeczywistość bez parasola Waszyngtonu.
"Lach Anonm"
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy