Fot.Pixabay |
Jako członkini przeklętego bractwa symetrystów od dawna głoszę, że gdyby monorządy PiS miały zostać zastąpione przez monorządy PO w stylu tych z lat 2007-2015, to nie warto się kłopotać. PiS powróci w chwale po jednej kadencji, albo i szybciej. Ewentualna koalicja opozycji musi wyciągnąć wnioski z ostatnich lat, lepiej słuchać wyborców, szanować się między sobą, opracowywać wspólną politykę metodą konsensusu. Kiedy jednak patrzę na jej liderów w roku 2021 – nie mam zbyt wielkich nadziei.
Banalność Tuska
Nie bez zawstydzenia przyznaję, że znalazłam się w gronie naiwnych, którzy uwierzyli w pozytywną moc „powrotu Tuska”. Może niekoniecznie oczekiwałam białego konia, ale liczyłam na to, że nowy-stary szef PO, po latach oglądania Polski z perspektywy Brukseli, widzenia jej w kontekście europejskim i światowym, zyskał – no właśnie – perspektywę. I wypowiedzi Tuska na polskie tematy wygłaszane z Brukseli takie właśnie były: spokojne, zdystansowane, umieszczające nasze problemy w szerszym kontekście.
Atoli jak tylko jego noga stanęła twardo na polskiej ziemi, z rzeczy europejskich został mu jedynie garnitur. Od inauguracyjnego wystąpienia na Radzie Krajowej, która metodami pozastatutowymi powierzyła mu władzę, Tusk popadł w paradygmat opozycji totalnej, prezentując infantylnie manichejską wizję, że walka z PiS to starcie dobra ze złem.
Opozycja od sześciu lat opowiada wyłącznie o złu, jakie czyni PiS – a PiS od sześciu lat bez trudu wygrywa wybory. Szaleństwo to wielokrotne powtarzanie tej samej czynności z nadzieją na inny efekt – jak trafnie głosi nietrafnie przypisywana Einsteinowi maksyma. Donald Tusk najwyraźniej nie odrobił tej lekcji.
Cieniactwo Trzaskowskiego
Umiejętność wyjścia poza ten paradygmat, gotowość do mówienia o błędach poprzednich rządów, także własnej formacji, oraz zauważenia pozytywnych stron obecnej władzy były – w moim przekonaniu – przyczyną, dla której Rafał Trzaskowski o mało co nie został prezydentem RP.
Polacy nie dzielą się wyłącznie na żelazny PiS i zażarty anty-PiS – jest spora grupa wyborców, którzy nie są zachwyceni wszechwładzą Nowogrodzkiej, oczekują pewnej równowagi, ale w mordobiciu nie chcą brać udziału. Do nich Trzaskowski przemówił na tyle skutecznie, że teraz, kiedy inflacja i niekontrolowana pandemia sprawia, że zaufanie do władzy spada – były kandydat PO jest od wielu tygodni na czele rankingu zaufania, wyprzedzając prezydenta i premiera.
Z drugiej strony – Donald Tusk utrzymuje się w czołówce rankingów nieufności: zdobywa tu 50 procent, wyprzedzają go tylko Kaczyński i Ziobro. Wydawało się zatem zupełnie normalnym, kiedy w czerwcu Trzaskowski ogłosił, że będzie walczył z Tuskiem o przywództwo w Platformie. Atoli kiedy Donald tupnął, niedoszły prezydent położył uszy po sobie i wrócił karnie do szeregu, skupiając się na nierządzeniu Warszawą i organizowaniu kolejnych eventów, który nazw nikt nie pamięta. Słowem – pozamiatane.
Poza Tuskiem i Trzaskowskim tak naprawdę w Platformie nie ma polityków, są jedynie partyjne rekwizyty wystawiane w rozmaitych przedstawieniach z gatunku „gadające głowy”. Zdarzają się jednak w PO pewne, powiedzmy, indywidualności. Należy do nich były marszałek Sejmu, były minister spraw zagranicznych i obrony, obecnie europoseł Radosław Sikorski.
Cóż z tego – skoro zamiast polemizować z Tuskiem na temat skuteczności jego koncepcji bezprogramowej opozycji, Sikorski karci tych, którzy programu się domagają: „Część mediów, zamiast pokazywać skalę katastrofy, pyta z pretensjami – a jaki jest pozytywny program opozycji. Kiedy płonie dom, najpierw trzeba się zająć ugaszeniem ognia, a dopiero potem myśleć o remoncie – o tym, na jakie kolory pomalujemy ściany i jakie kwiaty ustawimy na parapecie”. Metody walki ze śmiertelną zarazą to „kwiatki na parapecie”, a sposób na powstrzymanie „drożyzny”, o której Platforma wrzeszczy na każdym kroku, to „kolor ścian”? Kto przy zdrowych zmysłach powierzyłby władzę nad krajem w kryzysie ludziom myślącym w tych kategoriach?
Pożarcie Hołowni
Przez dłuższy czas uważałam Szymona Hołownię za pewną nadzieję na zmianę sceny politycznej III RP. Co prawda zawsze podejrzewałam, że nie ma żadnych poglądów – miał za to niezły słuch społeczny i umiejętność czytania sondaży ze zrozumieniem. Cały koncept wypisania się z wojny duopolu PiS-PO i mówienia rozsądnym głosem do zwykłych obywateli, którzy mają dość słuchania jak jest źle, a w zamian chcieliby usłyszeć, co zrobić, żeby było lepiej – wydawał mi się bardzo sensowny.
Atoli nie wytrzymał próby czasu. Powrót Tuska i odwrócenie tendencji w sondażach wepchnęło Hołownię w beznadziejną próbę ścigania się na antypisizm z szefem PO, który jest tej kategorii niezrównanym mistrzem. „Konwencja gospodarcza” Polski 2050 z początku grudnia mogłaby równie dobrze być wydarzeniem platformerskim. Hołownia najpierw przez 10 minut mówił wyłącznie o PiSie, a potem głównie o PiSie, przeplatając to standardowym zestawem populistycznych haseł: obniżymy podatki, podniesiemy wydatki, weźmiemy na to z oszczędności na Funduszu Kościelnym, IPN i Pałacu Saskim. Trudno uznać to za poważny program gospodarczy.
Kaczyzm Czarzastego
Włodzimierz Czarzasty ma wielką zasługę: wprowadził lewicę do parlamentu po 4-letniej przerwie. Nikt mu tego nie odbierze. Ale teraz zaczyna niszczyć swoje dzieło – i to bardziej z przyczyn osobowościowych, niż politycznych. Jego arogancja zabiła ducha porozumienia w formacji, którą tak udatnie stworzył. Brnął przed siebie jak lodołamacz, zawieszając i wyrzucając wszystkich niepodporządkowanych, mrożąc jakąkolwiek dyskusję. Argumenty, jakich używał, prąc brew własnej partii do równoprawnego połączenia z Wiosną – „dałem słowo” – wskazują na, delikatnie mówiąc, narcystyczne zaburzenie osobowości.
Jego osobiste słowo nie jest ważniejsze od opinii trzydziestu tysięcy członków formacji z 20-letnią historią. Kongres zjednoczeniowy okazał się ponurym pokazem siły: Czarzasty uniemożliwił partyjnej opozycji zdobycie mandatów, zawieszając ją w prawach członka partii, a jego jedyny kontrkandydat został wyprowadzony z sali przez ochronę. Szarża Czarzastego doprowadziła do pierwszego rozłamu na lewicy – 5 członków lewicowego klubu parlamentarnego, w tym cała reprezentacja senacka, odeszła z partii, zakładając koło PPS. I obawiam się, że na tym rozłamy się nie skończą.
Jakkolwiek da się zrozumieć motywy rozłamowców – zwłaszcza Andrzeja Rozenka, którego Czarzasty po prostu nie wpuścił do frakcji, co oznaczało, zgodnie z dziwacznym statutem Nowej Lewicy, że wkrótce będzie bezpartyjny – to ich plany budzą niepokój. Przynajmniej u tych, którzy po lewej stornie mają zarówno serce jak i mózg.
Rozenek powiedział to wprost: zapytany, czy chodzi o to, żeby startować z list PO, odrzekł: „Rozsądni przywódcy, w tym Donald Tusk, rozumieją, że aby wygrać z PiS-em, trzeba mieć lewicę na pokładzie. I wiedzą, że Czarzasty nie gwarantuje niczego, przede wszystkim jakiejkolwiek lojalności po ewentualnym zwycięstwie”.
Lojalność rzeczywiście nie jest mocną stroną Czarzastego, ale sugerowanie, że lewica w przyszłym Sejmie wejdzie w koalicję z PiS i pozwoli mu zachować władzę, to jednak krok za daleko. A nadmiar lojalności – zwłaszcza wobec Donalda Tuska, który raczej nie jest znany z szanowania partnerów – może oznaczać uległość, która oznacza zdradę lewicowych wartości. Tyleż w sferze gospodarczej, co obyczajowej: PO nie porzuciła swojej neoliberalnej tożsamości, a Donald Tusk, czyniący w Płońsku matczyny znak krzyża nad chlebem, jest słabym gwarantem praw kobiet, osób LGBTQ+ czy świeckości państwa.
Bezduszność uogólniona
I wreszcie: olbrzymim rozczarowaniem jest dla mnie postawa całej opozycji wobec nieludzkiego traktowania uchodźców na wschodniej granicy. Po kilku gestach człowieczeństwa – niekoniecznie szczęśliwie sformułowanych, żeby wspomnieć tylko sprint posła Sterczewskiego – głosy wzywające do humanitaryzmu wobec zdesperowanych ludzi na granicy praktycznie zamilkły. Wymachując maczugą „Łukaszenki działającego na zlecenie Putina” władza zagnała wszystkich swoich przeciwników do szeregu obrońców granicy. Tymczasem mówimy o kilku, może kilkunastu tysiącach uchodźców, którzy są już u granic Europy i w większości nie mają dokąd wracać.
Europa potrzebuje rąk do pracy, a 450 milionów Europejczyków nie zmieni swojej tożsamości pod wpływem kilkunastu tysięcy imigrantów z irackiego Kurdystanu. Europa – w tym Polska, która przyczyniła się do upadku państwa irackiego w pierwszej dekadzie XXI wieku – ma moralny obowiązek przyjąć tych ludzi, zaoferować im pracę i spokojne życie, zamiast pozwolić im zamarzać na granicy w strumieniach brudnej wody wystrzeliwanych z armatek. Jak to możliwe, że na opozycji nie ma nikogo, kto miałby odwagę to powiedzieć?
Agnieszka Wołk-Łaniewska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy