Na polskim rynku wydawniczym ukazała się kolejna antologia polskiej fantastyki, złożona z oryginalnych, pisanych na zamówienie opowieści. Wśrod siedemnastu premierowych opowiadań polskich autorów science fiction, jest tekst pisarza z Melbourne - Jana Maszczyszyna. Tematem przewodnim jest Czerwona Planeta - Mars, widoczna dobrze na naszym niebie. Planeta przyciągająca uwagę astronomów i artystów od wieków. Maszczyszyn w swym opowiadaniu pt. „Szlachcic na Marsie” daje vernowską stylizowaną wizję Czerwonej Planety.
Ciekawostką jest fakt, że utwory do antologii zyskały oprawę muzyczną. Kompozytor i muzyk Przemysław Rudź skomponował siedemnaście utworów instrumentalnych i nagrał płytę "The Martian Anthology" - jej premiera zbiegnie się z premierą antologii. Jesienią muzyka ukaże się na pięknie wydanym podwójnym winylowym albumie. Książka jest dostępna z płytą CD i osobno.
Opowiadania poprzedza przedmowa Wojtka Sedeńki, w której opisuje historię Marsa w literaturze fantastycznej w Polsce i na świecie.
Oto fragment przedmowy:
Jeśli poprzednia moja antologia z 2016 roku – Przedmurze – zajmowała się fantastyką socjologiczną, to niniejszy tom bierze na warsztat planetę Mars, jej widok na nocnym niebie od zarania dziejów inspirował ludzi.
Mars, czwarta planeta Układu Słonecznego, obiegająca Słońce po orbicie leżącej pomiędzy Ziemią a pasem planetoid. Nazwa pochodzi od rzymskiego boga wojny – Marsa, z tej racji, że jej wyraźnie widoczna na ziemskim niebie rdza” “wo-czerwona barwa nasuwała skojarzenia z wojną. Mars posiada największy wulkan w Układzie Słonecznym – Olympus Mons (21229 metrów ponad średnią powierzchnię planety) i największy kanion – Valles Marineris (5 tysięcy kilometrów długości, głębokość do 11 kilometrów). Olbrzymi płaskowyż na półkuli północnej – Vastitas Borealis – zajmuje 40% powierzchni. Obrót Marsa wokół własnej osi – 24 godziny i 37 minut. Rok trwa 1,88 roku ziemskiego. Bardzo rzadka atmosfera składa się głównie z dwutlenku węgla. Średnia temperatura to minus 63 stopnie Celsjusza. Mariner 4 dokonał przelotu blisko Marsa w 1965 roku, przesyłając mnóstwo zdjęć powierzchni. Od tamtej pory w pobliżu Marsa i na jego powierzchni pojawiło się sporo sond ziemskich. Obecnie na” “orbicie znajduje się ich osiem, a na powierzchni dwa aktywne łaziki: Curiosity, Perseverance i lądownik InSight, a także sporo nieaktywnych już z poprzednich misji. Mars posiada dwa księżyce o nieregularnym kształcie: Fobos i Deimos. Mars jest bardzo dobrze widoczny na naszym niebie i zawsze stanowił jeden z najważniejszych obiektów do obserwacji. Wraz z coraz lepszymi lunetami i teleskopami, w XIX wieku pojawiać się zaczęły różne teorie na temat życia na Marsie. W 1858 roku Angelo Secchi dostrzegł na Marsie duże struktury i jako pierwszy użył słowa „kanał”. A niecałe dwadzieścia lat później, w czasie opozycji Marsa i Ziemi w 1877 roku włoski astronom Giovanni Schiaparelli dostrzegł na” “Marsie szereg linii prostych i też użył słowa „canale”. Jego obserwacje potwierdziło kilku innych astronomów. To spowodowało, że zaczęto uważać dostrzeżone linie – Percival Lowell rysował wspaniałe mapy Marsa – za sztuczne obiekty stworzone przez istoty inteligentne. Niestety, precyzja instrumentów końca XIX wieku nie pozwalała zweryfikować tych hipotez. Ówczesne obserwacje ujawniły istnienie czap lodowych na biegunach, a także zmiany kolorystyki powierzchni, co tłumaczono wegetacją, a tym samym planowym działaniem cywilizacji marsjańskiej. Ale już na początku XX wieku, m.in. dzięki obserwacjom przez 83 cm teleskop Antoniadiego w 1909 roku, teorie te obalono, uznając kanały na Marsie za złudzenie optyczne. Późniejsze odkrycia dotyczące atmosfery Marsa, wreszcie przelot Marinera 4 w pobliżu czer” “świata – rozpalały wyobraźnię czytelników. Kiedy dwa lata temu zacząłem rozmawiać o niniejszej antologii z pisarzami, niektórzy od razu przyklasnęli tematowi, inni wyrażali wątpliwości. Przecież to planeta, o której wiemy już bardzo wiele, te opowiadania będą takie same – historie misji, zakładania stacji, kolonii, wreszcie terraformowania planety. Byłem przekonany, że Mars to znacznie obszerniejszy temat, choćby ze względu na literacką spuściznę. Zwróciłem się do około trzydziestu autorów i autorek o napisanie opowiadania z Marsem w tle. Wielu wzdragało się przed podjęciem wyzwania, uważając, że temat jest mocno ograny. Ale prowadziliśmy rozmowy i w sumie prawie wszyscy oponenci pomysłu opowiadania nadesłali.
(...)
MUZYKA Ta antologia ma dodatkową oprawę – muzyczną. Podobnego projektu w polskiej fantastyce jeszcze nie było. Otóż Przemysław Rudź, astronom, popularyzator nauki i kompozytor muzyki elektronicznej w jednym, zauroczony opowiadaniami z moich wcześniejszych antologii, zwłaszcza jubileuszowego wydania Wizji alternatywnych (2019) – na wieść, że szykuję kolejny zbiór zadeklarował, jak to on, jasno i wyraźnie – „a ja zilustruję książkę muzyką”.” “I tak powstała płyta „The Martian Anthology”, która ukazała się równolegle do książki. Muzyka wspaniała, nawiązująca do najlepszych osiągnięć „szkoły berlińskiej”. W tej chwili dostępna jest na nośniku CD, ale już jesienią ukaże się dwupłytowy album winylowy, w firmowanej przez Przemysława Rudzia i przeze mnie Antologii polskiej muzyki elektronicznej. Pozostawiam cię, drogi Czytelniku, z siedemnastoma polskimi pisarzami i mam nadzieję, że lektura opowiadań, z muzycznym podkładem w tle, przypadnie Wam do gustu.Wojtek Sedeńko
Specjalnie dla Czytelników Bmeranga Polskiego fragment opowiadania Jana Maszczyszyna "Szlachcic na Marsie". Publikacja dzięki uprzemości autora.Szlachcic na Marsie
Jan Maszczyszyn
Pistolet wypadł z mej dłoni. Zachwiałem się i niemal bym upadł, gdyby nie wspierające, wyciągnięte pośpiesznie ramię jednego z mych sekundantów, który w ostatniej chwili upadek mój powstrzymał. Widziałem go jak przez mgłę, jak krząta się i pomaga. Nic nie usłyszałem z mówionego w mym kierunku słowa. Pulsowanie krwi w skroni było ogłuszające. Coś tylko wymamrotałem i odnalazłem w sobie tyleż siły, aby go odepchnąć i sięgnąć po opuszczoną broń. Znów uzbrojony uniosłem ramię. Wycelowałem.
– Do krwi ostatniej! – ryknąłem w kierunku podchodzącego ze wściekłym grymasem padalca.
–Gdybym tylko lepiej trafił! – ryczał tamten. – Dalibóg, zamknąłbym panu tę pełną ohydztwa jadaczkę! – dodał, trącając silnym ciosem mą uzbrojoną rękę i obdarował ciosem, któren, jak później się okazało, narobił więcej szkody niż sama rolgułowa kula.Teraz już naprawdę straciłem przytomność.***
–Panie Joelu, panie Joelu! – ktoś mię szarpnął za obolałe ramię. I znów próbował mnie rozbudzić na szpitalnej pryczy zbliżając usta i wołając wprost do ucha. Roztworzyłem ciężkie powieki.Widziany obraz wolno się skrystalizował. Miałem przed sobą smagłego młodzieńca, wcale nie wyglądającego na sanitariusza lub tym bardziej doktora. Trzymał brudny notes i coś wytrwale w nim zapisywał. Wyglądał mi na nicponia lub innego złodziejaszka, a nie na kogoś zatrudnionego na stałe w lecznicy.
–Kim pan jesteś? – warknąłem doń oburzony.–Jeremiasz Duvall z „Trading Post” – zaprezentował się zuchwale.–Acha, marna dziennikarska hiena mnie dorwała! – wściekłem się. Sięgnąłem po dzwonek na służbę, którego żadnym sposobem nie potrafiłem odnaleźć ani na stoliku przy pryczy, ani na pościeli. Od razu zwietrzyłem czyja to sprawka. Teraz już od wzburzenia aż uniosłem się na łokciu i zażądałem wyjaśnień:– Kto tu pana wpuścił? Jaki hultaj o całej sprawie powiedział? – pytałem, podczas gdy on wzruszał ramionami.– Jak to, pan sam tak bezczelny się przypałętał?! A więc wiedz pan, że… – Tu się zadyszałem. – Pomiot pan jesteś wydany na świat bez odrobiny czci i rozumu! Przecież widzisz pan, żem wciąż obolały, że krwawię, że głowę mam obandażowaną! Empatii się domagam! Siostro?! – ryczałem.– Wiem, to wszystko już wiem, panie szanowny. Prawie pan nie oddycha, a przynajmniej rzadko unosi pan pierś. Wybaczy pan me słowa, ale doktór rozpowiedział pielęgniarzom, żeby wkrótce pościelić świeżo i to łóżko wyszykować dla pacjenta innego, bo chwile pańskie są policzone.
Na te słowa aż mi ręce opadły z bezsiły. W sercu jednak z radości zadudniło – mówiąc doprawdy obrazowo, bo serca tak naprawdę już nie miałem. Spojrzałem na młodzieńca z roztargnieniem. Jakże przypominał mnie samego lat dziesiąt temu.
–Ale twardziel chyba z pana i da radę opowiedzieć o sobie i Marsie? – głośno się zastanawiał wietrząc u mnie miłosierdzie.–A czy ten pański „Trading post” ma jakichkolwiek czytelników? Lubują się owi dobrodzieje w opowieści pamiętnikarskiej? – A gdy potwierdzająco skinął głową, twierdząc, że znajdzie się takowa rubryka, ja z niezmienną złością obelżywość tonu kontynuowałem:– Phi! Ma pan na myśli tych krwiopijców, waszych akcjonariuszy wietrzących w przerwach na knowania finansowe tanią rozrywkę? Mówi pan o gburach, którzy w pogoni za zyskiem uczynią wszystko ludziom biednym i pospolitym? – ciągle się burzyłem.
–Ależ spokojnie… Wszyscy oni pragną dotrzeć do prawdy, panie Brophy. Przecież pan kona. Krztusi się i kaszle. Oddech w panu coraz jest słabszy. Zemrze pan, to pewne. I nikt się o naszej Wojnie nie dowie.–Oddech zamiera? – spojrzałem na tors już niemal nieruchomy i cały obraz marsjańskich miesięcy stanął przede mną jak żywy.–Ot i jakaś stal we wzorach w pana skórze jest rozkrzewiona. Jakby pod jej powłoką inna rosła – raportował obserwujący mnie pilnie dziennikarzyna. – Od rolguły markiza chyba jest uszkodzona. Niech spojrzę… O, tu i tu – pokazał.–To być może też stygnąca pod skórnymi powłokami zaraza, taka od ukąszeń marsjańskich muszek perlitek – elaborował. – Bierze zimno górę ponad naturalnym ciepłem – prędko pokazywał pościel znów mokrą do szczętu. Powąchał. – Wybroczyna wcale krwi nie przypomina – toczył swe przypuszczenia. – Raczej smary jakoweś tu widzę. A może wnikowe kremy?–Jakiej prawdy pan chce dochodzić? – ja mu na to, bom przypuszczał, że za chwilę odkryje wszystko.
Tu młodzieniec spojrzał na mnie wzrokiem doprawdy błagalnym.–Prawdy o Marsie… Tylko o tę pytam.
1
Magiczne słowo: „Mars”.
Natychmiast stanęły mi przed oczyma wzruszające wspomnienia. Oto pisał do mnie nie dalej niż rok temu znajomy familii mojej, hrabia Oscar Peterfold. Błagał o przyjazd najprędszy, o pomoc i wsparcie.A ja?Przyznam szczerze… Wahałem się raczej zniechęcony, co do jego maniery wyższości intelektualnej niż do samej ekskursji.Nie sprawiał wrażenia istoty szlachetnej, a raczej osoby chciwej i wyrachowanej. Ot wymyślił sobie, jak to przy pomocy osoby sławnej majątku się dorobić. Na plecach słabszego się przewieźć i swojemu ego dać prawo wzrosnąć.
Wszakżenic to było dziwnego, brakowało wówczas na powierzchni czerwonej planetyobecności jakichkolwiek patrycjatów. Lud w trakcie kolonizacji zapanował pospolity. Oto już na wstępie historii podboju każdemu nowoprzybyłemu postawiano ultimatum. Albo zrzeknie się tytułów za promesę majątku w darowanych mu areałach ziemskich albo nogi na owym marsjańskim lądzie nie postawi. Zatem nie dziwnym się wyda, że wkrótce zakrólowało tam chamstwo i bezprawie, zaraz potem wielu się nie wyedukowanych zadeklarowało geniuszami i władcami obszarów przez mierniczych królewskich niezmierzonych.Po drugie…
Miałem ci dopiero w pamięci samotną wyprawę do bieguna księżycowego tak świeżą, że aż bolesną. Powróciłem do domu ledwie żyw od poturbowania, podduszony grzybiczą zarazą i zmarnowany od gorączki tak zwanego skafandra próżniowego. Nie w smak mi był jakiś odległy, zamglony i duszny od czerwonych pyłów Mars.Zresztą, zwykło się o nim mówić w kręgu mych przyjaciół niepochlebnie, że pospólstwo zebrał sobie na powierzchni godne swojej nazwy. Że z hulaków, wydrwigroszy i pospolitych hultai rządy sobie wyłonił. Że tytułami arystokracji ziemskiej wzgardza, bo nigdy własnych z braku uniwersytetów i dobrej szlachetnej krwi się nie dorobi.Dość już przez przyjaciół tymi szczegółami przestraszony, na listy pozostałem przez długi czas głuchy, gdy tymczasem dotarł do mnie przekaz kolejny w pudełku mosiężnym, pisany w niezwykłym pośpiechu z dołączonymi mapami, próbkami i fotografiami.
Uzasadniał imć hrabia swój cel wyprawy jako będący, co najmniej nie rozrywkowym.Załączony w przesyłce gruby notes zapisany równym pismem zawierał szczegółowo obmyślony plan wyprawy polarnej. Szlaki ewentualnej wędrówki wykreślone były na załączonych mapkach z drobiazgową wręcz dokładnością.Ktoś zadał sobie sporo trudu, by za pomocą narzędzi mało precyzyjnych: cyrkla, ołówka, dwóch ekierek, takie cudo wykreślić. Zawierał był bryk zawiłe rysunki, obrazy rozłożone na kartki lądowej połaci, jak również drobnym pismem opisany szczegół każdego terenu. A były to odnośniki mienia geograficznego, wywijasy nazw lokalnych, liczby oznaczające wysokości wzniesień, a nawet krótkie zestawienia wartości kąta padania światła słonecznego o wybranej porzemarsjańskiego roku.
Etapy dziennych wojaży zaznaczono pismem czerwonym, a długości przybliżonego czasu podróżnego niebieskim. Pan Peterfold nie szczędził również szczegółów natury personalnej, tyczących się poszczególnych osób biorących udział w wyprawie. Opisywał ich diety, zwyczaje, wagi i rozmiary. Byli to przewodnicy lokalni wywodzący się z dawnych tybetańskich lub patagońskich rodzin osiadłych, poganiacze psich zaprzęgów, myśliwi i traperzy zakładający sidła na marną marsjańską drobnicę. Niektórzy, jak ten znany obszarnik, jak mu tam – Energetyk, przewodzili najsławniejszymi i znanymi mi ze słyszenia cugami śnieżnymi. A znałem takich kilka; niezłym przykładem był ów cug „Morocuary” złożony z dwudziestu sześciu psich bestii marsjańskich idących na dwudziestu miast ośmiu komendach sterowych. I tym właśnie się hrabia chwalił.Hm…
Przebiegłem wszystko raz jeszcze wzrokiem.I zdecydowałem się.Pakowanie waliz, potem przelot na księżyc i zaokrętowanie na budowanej z ogromnym mozołem skalnej barce zajęły mi niecały tydzień. Tam w bibliotecznym zaciszu wpadły w me ręce stare atlasy Pierwszych Eksploratorów Marsa. Zajrzałem też znów do listów, ale innych, podróżniczych, odesłanych z zaginionych ekspedycji lub w furii potarganych. Odnalazłem strony, które z pośpiechu umknęły mej uwadze, a były to tabele i wykresy mineralogiczne. Widać hrabia był w tej konkretnej dziedzinie biegły nie lada, bo zachwycał się świeżo odkrytymi złożami korundu[1], topazu[2], czy ortoklazu[3].
Pisał też o czymś, co w pierwszej chwili wydało się faktem zadziwiającym, a co na początku wzbudziło mój niepokój i obawę o jego stan psychiczny. A było to zestawienie wszelkich poczynionych obserwacji sezonowej wędrówki skoczków marsjańskich, szczurów, tak zwanych nobilitowanych i wężownic. Bez powodu się tymi danymi zachwycał. Wielce się dziwiłem. Długo się zastanawiałem, aż uznałem, że z zapałem i gorączką pisał o wszelkich znakach naturalnej sezonowości i co by z tych znaków dla losów ekspedycji wyniknąć mogło. Dlaczegóż szlaki podróżne z tymi właśnie liniami mieszał? Jakież miałyby mieć znaczenie drogi wędrówki zwierząt w porach roztopu polarnych lodów? Wierzyłem, że każden z tych zapisków wyjaśnić potrafi.
Wkrótce zaintrygowany pewną myślą podjąłem się szczegółowego studiowania map i wytyczania tras zapasowych, bo odnosiłem wrażenie, że człek ten w przedziwny sposób się zapętlił. Oto ciągnął nas w nieznane roztopy, bagna i błota, by tam bez sensu nas wygubić, bo sporo odnalazłem błędów natury technicznej i logistycznej, jakby wykreślał trasy tybetański wieśniak, a nie z Bożej łaski arystokrata. Poza tym nieoznaczony na żadnych mapach przeklęty krater mnie frapował. Czyżby niemożliwym było wspięcie się na jego wewnętrzne stoki?Po kilku dniach już się zniecierpliwiłem oczekiwaniem na start przelotu międzyplanetarnego. Trwające całe doby odroczenia terminów nerwowo mnie wykończyły. A to nadchodziły wieści o spóźnieniach wystrzałowych, a to szły alarmy asteroidalne. Ileż to tysięcy mosiężno–skalnych statków wysłaliśmy w głąb tej bezdennej, czarnej studni układu planetarnego? Ileż zaginęło bez wieści, wcale nie docierając do zamierzonego celu? Jak wiele zakończyło żywot roztrzaskanych na skalnych zrębach lub po prostu zeszło z linii ekliptyki i tam w bezmiarze pustki zamarzło z braku jakiejkolwiek energii? Całe tomy tychże historii można było przeczytać w miłej księżycowej książnicy.Wreszcie wyruszyliśmy. Czekał mnie dwumiesięczny lot...Zasiadłem więc do listów po raz wtóry, chyba z nudów.Najdroższy mój Joelu
i dalej…
Mając w pamięci ojca Pańskiego Gustawa, któren w młodości bardzo mi się przysłużył
w rozstrzygnięciach mych pretensji terytorialnych, pragnę nie zapomnieć o jego równie
godnym synu…
Tu rozpisywał się w szczegółach o prowadzonych w różnym zakresie interesach,
inwestycjach mineralnych, kopalnictwie i grach giełdowych. O własnej chorej nodze,
podagrze, o wyłysieniu. Nie stronił też od wspomnień o przelotnych miłostkach,
o parszywym zachowaniu krewnych. Nie szczędził również opisu krwawych burd,
w których ponoć brał udział i z których udawało mu się wyjść z honorem. Kluczył
i mieszał, zanim pod koniec każdego z wykonanych odręcznie pism nie omieszkał
zawrzeć ponowionego zaproszenia. Uzasadniał mój wybór w sposób następujący:
Dowodził, żem rozsądny i odważny, żem zasłużony, bom utytułowany. Jednym słowem zprzekonaniem zaznaczał, że jako człek szczególny, bo strzelec wyborowyregimentu parowego i przykładny tropiciel jej królewskiej mości Emeraldy XX dozadań jego nadam się wybornie. Spostrzegał też moje rozliczne trofea; znałwszelkie ssacze i gadzie, wypchane gęby na ścianach przy komodzie w domu mymrodzinnym i nad kominkiem. Omawiał z ożywieniem poroża, jakby gościem mym bywałcodziennym. I podziwiał w słowach dyplomy uznania, szkół wszelakichzaświadczenia i wygrane w pomniejszych konkursach sprawnościowych srebrnepuchary. A najbardziej sobie cenił moje samotne zdobycie księżycowego bieguna wlekkim skafandrze, ledwo wytrzymującym promieniowanie kosmiczne i na konieckonta bankowe, których by się nie powstydził żaden arystokrata.To ostatnie bodaj czyniło mnie w jego oku partnerem w planowanej ekspedycjiwybornym. I ja go z tego błędu wyprowadzać nie śmiałem. A to z racji obiecanejmi sporej kwoty w marsjańskiej walucie plus korzyści biegnącej ze spodziewanegorozsławienia imienia.Prócz tej propagandy gwarantował w stosownej umowie udziaływ domniemanych zyskach z eksploatacji nieznanych kruszców. Nie przeczę, żemzdębiał spostrzegłszy niezłą sumkę na ostatnim kwicie. Kusiły też zapłacone bilety,wdzięczyły się rezerwacje w renomowanych księżycowych hotelach.
Na samej planecie wynajął już lokomotywę saniową i to nie byle jaką, bo dieslowskąfirmy „Morokuary”. Miał nas pociągnąć na potężnych płozach gigant, o półmetrowej średnicy komina i mocy sprężania rzędu dziewiątej belki.Ponownie spojrzałem na rozłożoną mapę.
Mars.
Hm…Przypomniałem sobie kilka ważnych szczegółów. Marsjański dzień jest bardzopodobny do ziemskiego. Długość doby różni się od ziemskiej. Jest aż otrzydzieści dziewięć minut dłuższa. Powierzchnia globu to niemalże trzydzieściprocent obszaru Ziemi, czyli tylko nieznacznie mniej niż suma całej powierzchnisuchego lądu naszej planety. Nachylenie osi Marsa jest podobne, czegorezultatem w obiegu wokółsłonecznym są dwukrotnie dłuższe pory roku.Na powierzchni da się żyć. Atmosfera[4], aczkolwiek mocno rozrzedzona, przypomina tęz terenów wysokogórskich. Jest zdrowa i pozbawiona przemysłowych polucji. Proporcjeskładających się nań gazów są zwierciadlanym odbiciem stosunków proporcjonalnychwystępujących na Ziemi.Co skłoniło ludzkość do przeniesienia się w tak odległe strony?
Pamiętam, że w tamtych latach niebezpiecznie rozgrzało się Słońce.
Flary strzelały na odległości setek milionów kilometrów. Topiły nieszczęsnegoMerkurego, a na nim nasze kopalniane kolonie. Sporadycznie docierały na Wenus,gdzie potrafiły rozgotować morze. Wreszcie uderzały w Afrykę, i tam wściekłegorąco zabijało na równiku, a wstrętny, odbity od czarnego lądu blask pędził zesobą wichry ponad zapaskudzoną dymem przemysłowym Europę, czyniąc nas na wpółślepcami w każde ponure popołudnie.Wtedy to miliony ludzi emigrowały na planetę chłodniejszą od wszystkich, o powietrzumoże niezbyt gęstym, za to jednak ponętnym, bo czystym. Wielkie oazy tamtychczasów, jak Acidalia Porte, Syrtis Quo, czy Hecates w większości powstawały wmisach gigantycznych kraterów. Wąwozy Valles Marineris, czy Surius Vallis zzagęszczonym powietrzem na dnie posiadały atmosfery zupełnie naturalne. Niczymsię tam nie różniły ciśnienia lokalne od tych ziemskich rejonów górzystych.Pomieszkując gdzie indziej, na gruntach wyżynnych i płaskich nowi osadnicypłacili za działki grosze. Jednocześnie nie odnajdowali powietrza wiele, aroślinności prawie wcale. Stąd życie prowadzili nędzne i najczęściej zewszystkich umierali.
***
Dotarłem wraz z kopalnianymi załogami do Marsa 38[5] lipca roku 1869. Pociskwpadł w atmosferyczne turbulencje przechodząc tuż nad majestatycznymiwierzchołkami wulkanów: Ascraeus, Pavonis, Arsia Mons. Ledwie świsnął bocznymiodrzutami ponad Salis Planum, a już zajęczał luźnymi blachami, gdy pochwyciłogo przyciąganie pociskodromu gdzieś nad Aonia Terra. Po chwili niemal całkowiciepozbawiony zgrzytów i niepokojących poskrzypiwań automatycznie poszedł nibyna postronku, ukierunkowany aż ku samej powierzchni liniami magnetycznego ciągu.Spoglądałem przez niewielki, okopcony bulaj z ostrzeżeniami nie zbliżania siędo gorącego, pancernego szkła. Obserwowałem w napięciu jak czerwony lądrozpościera się w nim w siatce skolektywizowanych areałów.Dopiero co roztwierał się marsjański poranek, a już Słońce się wznosiło i barwami gorącymiświat zalewało. Wszędzie wokół iskrzyła się drobnym lustrem woda, rosa szroniłaskały i lód nocny parował ze wzniesień, a pomiędzy iskrami kryształów wodnychprzeważała jaskrawa, obłędna czerwień. Krwistość gruntów, w której kompletnie sięzagubiłem. Jakby ktoś roztrwonił buraczane soki!Dotknęło mnie, że brakowało w glinie jakiejkolwiek wegetacji. Ugory ciągnęły sięna wszystkie strony, przechodziły w kamieniste pustynie i w gruzy, gruz wszędzie wokół.
Pojazd zakołysał się i zahuśtał. Zeszliśmy na najniższy pułap swobodnego opadu.Mknęliśmy na wydmuchudopalaczy magnetycznych tuż ponad szczytami zwietrzałychwzgórz i dopiero teraz spostrzegłem nieśmiało zaznaczone pasma skąpych wyspi specyficzne dla tej podbiegunowej krainy porosty.Zaraz potem z hukiem odrzutu wylądowaliśmy.(...)[1]Najtwardszy po diamencie minerał. Odmiany korundu to rubin i szafir.[2] Topaz – minerał z rodzaju krzemianów, z nazwy nawiązuje do sanskryckiego słowa topas,co oznacza ogień i znakomicie opisuje barwę minerału.[3] Ortoklaz – również należący do gromady krzemianów. Jest ważnym surowcem służącymdo produkcji szkła.[4] Atmosfera marsjańska jest bardzo cienka i rozrzedzona w porównaniu z ziemską. Składa się z 95 procent dwutlenku węgla, azotu i argonu. Uważa się, że w odległej o miliardy lat przeszłości była gęsta i zawierała więcej tlenu niż ziemska. I o takim alternatywnym Marsie pisze autor. Należy przyjąć, że w przypadku zmniejszonego ciążenia spora ilość gazu stale ucieka w przestrzeń kosmiczną, stąd jej gęstość winna być wartością niestabilną. Będą więc jak na Ziemi istniały rejony o zmniejszonym ciśnieniu atmosferycznym. Inne w górach, inne na nizinach, a jeszcze inne w depresjach jak na przykład Valles Marineris . Aby uświadomić sobie porównywalne rzędy tych wartości podam tylko, że obecne ciśnienie atmosferyczne na wierzchołku Olympus Mons wynosi zaledwie 30 Pa, podczas gdy aż 1155Pa przy dnie Hellas Planitia. Dla porównania ciśnienie atmosferyczne na poziomie morza na Ziemi wynosi przeciętnie 1013.25 hektopaskali. Czyli przeliczając te przy dnie Hellas Planita Marsa możemy się spodziewać jedynie odpowiednika dziecięciu hektopaskali. Za mało jak na potrzeby naszego układu oddechowego, zatem oddajmy się wodzom fantazji.[5] Rokmarsjański trwa blisko 687 dni, w związku z czym podzielony na dwanaście miesięcy posiadał w kalendarzowym miesiącu aż 57 dni. Z wyjątkiem miesiąca sierpnia i lipca – 58. I tak lądowałem na Marsie w roku 1869, gdy tymczasem na Ziemi nastąpił już oficjalnie rok 1918 – czyli 1820 znany jako oficjalna data początku kolonizacji – 49 razy dwa, czyli 1820 plus 98 i otrzymujemy odpowiadający mu rok ziemski. Startując w roku 1918 z Ziemi lądowałem w roku 1869 na Marsie. Oczywiście były to daty całkowicie umowne, ustanowione dopiero niedawnym oficjalnym dekretem – przypis bohatera powyższej historii.[6] Krzaki papadanu – marsjańska roślina fikcyjna owocująca w przeciągu długiego lata aż cztery razy. Formę krzaczastą spotyka się w okolicach podbiegunowych w czterech odmianach. Owoce przypominają maleńkie cierpkie w smaku kulki podobne do jagód, a rośliny rozległe kolonie ciągną się kilometrami.
___________________________MARS. ANTOLOGIA POLSKIEJ FANTASTYKI
Redakcja: Wojtek SedenkoKsięgarnia internetowa: Esef
No comments:
Post a Comment
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy