|
Talibowie na pierwszej konferencji prasowej po wkroczeniu do Kabulu. Fot. printscreen YT |
Paniczna reakcja środków masowego przekazu na wydarzenia w Afganistanie skupia się oczywiście na poszczególnych ludzkich tragediach, ale to tylko wykrzywia obraz, który narodził się w wyniku kilkunastoletniej amerykańskiej okupacji, a jego naprawdę warto zrozumieć.„Są w Ojczyźnie rachunki krzywd, obca dłoń ich też nie przekreśli”
Rozpaczliwy ton medialnych relacji zupełnie zaciemnia nam sytuację i nie pozwala zadać pytania – jak w ogóle Amerykanie i ich sojusznicy znaleźli się w Afganistanie? Otóż znaleźli się tam w wyniku agresji na obce państwo, na drugim końcu świata.
Niby oczywiste, ale można odnieść wrażenie, iż niektórzy naprawdę uwierzyli w eufemizmy o „misji stabilizacyjnej”. Punktem wyjścia do dzisiejszych wydarzeń jest jednak właśnie to: Afganistan był kilkanaście lat pod okupacją innego państwa.
Cóż, „misja” się nie udała. Afgańscy bojownicy pod przywództwem Talibów nieustannie prowadzili przez te lata nierówną walkę w górach, ginęli setkami, jeśli nie tysiącami, w kolejnych bitwach ze znakomicie uzbrojoną US Army. Im dłużej to trwało, tym opór jednak nie gasł, a tylko coraz bardziej uświadamiał Amerykanom, że nie są w stanie tego narodu ujarzmić. W końcu w Waszyngtonie ktoś policzył, że dalsze wydawanie miliardów na okupację Afganistanu się już nie bilansuje i należy to zakończyć.
Dlaczego to Talibowie zostali awangardą walki o wolność? Bawiąc się nieco dialektyką, powiedzmy sobie: bo widocznie musieli. Nie miejsce tu na szczegółową analizę skomplikowanej i niejednolitej etnicznie struktury Afganistanu, natomiast ich nieugięta walka posłużyła wytworzeniu mitu, w którym to oni byli awangardą walczącą o wolność swojego kraju.
Ci zaś, którzy z wojskami okupacyjnymi zawierali porozumienia, historycznie rzecz ujmując, zostali uznani za kolaborantów i tak też są teraz traktowani, a wraz z nimi cała agenda, którą próbowali na własny grunt importować, czyli to co uchodzi w świecie za „zachodnie wartości”. Na dzień dzisiejszy to rzecz zupełnie drugorzędna – jak długo społeczność Afganistanu nie poczuje się wolna w decydowaniu o własnej tożsamości, tak długo będzie podejrzliwie spoglądać na narzucony styl życia i trzymać się własnych tradycji. Nie podobają się komuś one? Mogą, ale to nie talibowie przyjechali do USA narzucać szariat, tylko dokładnie na odwrót.
Polskie mięso armatnie
Od czasu naszej akcesji do NATO żyliśmy w butnym przekonaniu, że oto teraz należymy już do najpotężniejszego sojuszu na świecie i nic nam nie grozi. O tak, teraz to my zostaliśmy awangardą Zachodu i sobie na to konto pożyjemy. Polski żołnierz, historycznie kojarzony z walką o wolność w każdym zakątku świata, nagle stał się sojusznikiem agresorów. Chodziliśmy do kina na „Operację Samum” czy na „Karbalę” i cieszyliśmy się z dołączenia do obozu zwycięzców. Tymczasem czar właśnie pryska na naszych oczach. Jest coś naprawdę symbolicznego w tych obrazkach. Odziani w szaty i chusty talibowie przepędzają uzbrojonych po zęby zawodowych żołnierzy razem z ich nowoczesną elektroniką. Stary dobry kałasznikow, czy nawet granatnik domowej roboty, okazują się być skuteczniejsze od sterowanej półautomatycznie broni rakietowej. Stany Zjednoczone Ameryki, których armia obecna jest na każdym kontynencie i każdym oceanie tego świata, zwijają się do domu, pokornie godząc się z własną porażką. Tu się właśnie napisała historia. Jak teraz inaczej ocenić choćby jedną polską kroplę krwi ulaną w Afganistanie, inaczej niż jako „bezsensowną”? My oczywiście uwielbiamy się tym chełpić i trochę tak się socjalizujemy na militarnych klęskach, które mają być wszakże „moralnymi zwycięstwami”, ale co można powiedzieć o tej konkretnej wojnie i naszym udziale w niej?
Jak sensownym sojusznikiem jest dla nas Waszyngton, skoro nie dał sobie rady z brodatymi pasterzami? I wreszcie, czy warto było zdewastować polską „miękką siłę” w trzecim świecie, by dołączyć do upokorzonego właśnie w Afganistanie NATO? Odpowiedzi same się cisną na usta. Obrazu polskiej pozycji w tym sojuszu dopełnia zresztą sytuacja, w której Warszawa nawet nie jest w stanie pomóc własnym agentom i współpracownikom w Afganistanie, bo są dużo niżsi rangą niż kolaboranci innych okupantów. Tutaj kończy się imperium
Gdyby w Kabulu właśnie padał śnieg, a temperatura biła rekordy zimna, to obrazki do złudzenia przypominałyby te ze Stalingradu. Ludzie rozpaczliwie czepiający się podwozia samolotu, koczujący przy obwarowanym wejściu na lotnisko, chaos i wzajemne tratowanie się przez uciekinierów. Doprawdy trudno o bardziej dającą do myślenia wizualizację porażki Amerykanów. Dużo u nas teraz werbalnego współczucia wobec kolejnych ofiar, ale przez lata byliśmy ślepi i głusi, gdy naród afgański mordowany był w imię interesów USA. Tamci wcale nie cierpieli mniej, za to było ich dużo więcej. Tempo, w jakim oficjalna armia afgańska, której przecież prano mózgi przez kilkanaście lat, przeszła na stronę talibów, lub przychylnie spoglądała na ich poczynania, pokazuje także to, że Amerykanie utracili już zdolność do osiągania własnych celów obcymi rękami, co przez lata ich charakteryzowało i chyba w ogóle należy do definicji sprawnego mocarstwa. Cała ta wyliczanka hasełek, od „praw człowieka” zaczynając, a na „demokracji” kończąc, okazała się nic nie warta dla spragnionych suwerenności bojowników Afganistanu. Kiedyś Pentagon potrafił wzniecać powstania i przewroty, ale ostatni udany miał miejsce ponad siedem lat temu na Ukrainie, bo nawet odsunięcie od władzy Evo Moralesa w Boliwii okazało się czasowe. Wenezuela, Kuba, Białoruś – same klęski.
To już drugie, a jakby się ktoś uparł, doliczając do tego koronę brytyjską, trzecie imperium, które przegrywa swoją pozycję w Afganistanie. W sumie niewielki, górzysty i urokliwy kraj, gdzieś na uboczu Azji, doprowadza do ruiny potężne mocarstwo. Bardzo często mówimy o tym, że koszty analogicznej operacji przerosły w swoim czasie możliwości Związku Radzieckiego, doprowadzając pośrednio do jego upadku i trudno nie odnieść wrażenia, że podobnie może się teraz stać ze Stanami Zjednoczonymi. Niewątpliwie okręt Ameryka idzie na dno, ale Polska wcale nie musi tonąć razem z nim. Zadbajmy o to.
Tomasz Jankowski
No comments:
Post a Comment
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy