Andrzej Sochacki opowiada o swoich podróżach... (fot. Leszek Wątróbski) |
-Jesteś jednym z najbardziej
ciekawych podróżników na świecie. Podróżujesz wyłącznie za własne, zarobione na
ten cel, pieniądze. Od roku 1973 mieszkasz w USA. Genetycznie i z zamiłowania
jesteś wagabundą – z wykształcenia magistrem agro-mechanizacji - z pasją
dziennikarską…
-Jestem od wielu już lat na
emeryturze. Urodziłem się w Warszawie, w roku 1943, na Targówku. Jestem polskim
i amerykańskim obywatelem. We wszystkich swoich podróżach spędziłem ponad 20
lat, gromadząc w swoim bagażu blisko 500 tys. km oraz 167 zwiedzonych krajów świata
na 6 kontynentach. Korzystałem z bardzo różnych środków komunikacji: samochodu,
samolotu, jachtu, pociągu, autobusu, helikoptera czy motoru. Zawsze
podróżowałem z polską fantazją i orłem na piersi rozsławiając swoją Ojczyznę.
Nie wyobrażam sobie, że może być inaczej.
-Dlaczego wyjechałeś z
Polski?
-Były dwa powody. Pierwszy, bo chciałem zobaczyć jak ten świat
naprawdę wygląda. I drugi: bo siedzi we mnie coś, że obok podróżowania, chcę
coś zrobić extra dobrego dla siebie oraz dla kraju.
Urodziłem się w
zamożnej rodzinie. Mogłem np. dusić ojca, aby sfinansował mi podróż. Nie
pozwalała mi jednak na to ambicja. Przyjąłem więc własną filozofię – podróżuję
tyle, ile sam zarobię i jak długo starczy mi pieniędzy. Podróżowałem więc i
pracowałem. Postanowiłem wyjechać z kraju i uczciwie pracować, a potem
zwiedzać, ale – powtarzam: wyłącznie za swoje.
-Jak wyglądały Twoje pierwsze dni w USA?
-Chciałem wyjechać z Polski i zobaczyć czy dam sobie radę sam w obcym miejscu. Dlatego przyjechałem do USA w ciemno, bez znajomości angielskiego, z kilkoma setkami dolarów w kieszeni (w szkole średniej, w kraju, uczyłem się francuskiego). Wiedziałem tylko, że w USA jest Nowy Jork, Greenpoint i są też Polacy.
Na starcie nie miałem tam żadnej bazy, żadnego wsparcia w rodzinie. Zaproszenie, na które przybyłem do USA było naciągane. Dostałem je od „nieznanego wujka”, którego dane osobowe zdobyła dla mnie agencja z jakiegoś ... nagrobka. Ciągle jeszcze, z dużym niedowierzaniem, że jestem już w zupełnie innym świecie, wziąłem taksówkę z lotniska i wysiadłem na Greenpoincie – w polskiej dzielnicy. Zostawiłem bagaż w punkcie informacyjnym Centrum Polsko-Słowiańskim przy Manhattan Ave i pierwszy raz w życiu spacerowałem beztrosko po amerykańskich ulicach. W razie niepowodzenia miałem przecież w kieszeni bilet powrotny do kraju i trochę kasy. I tak się zaczęło.-Postanowiłeś
więc zarobić na polskiego i pojechać nim dookoła świata... jako Polak...
-Kiedy
uzbierałem już odpowiednią sumę, to skontaktowałem się z bratem w Polsce. Za
jego pośrednictwem kupiłem Fiata 1500 kombi w warszawskiej FSO na Żeraniu. A
mój kolega z młodych lat był tam kierownikiem działu technicznego.
Fiat nowy kosztował wówczas 1600 USD. Ja zapłaciłem 2600 USD. Dopłaciłem za wzmocnienie układu hamulcowego i dodatkowo wielu innych udogodnień na planowaną trasę dookoła świata.
Poszedłem
następnie do polskiego konsulatu w Nowym Jorku. Chciałem ich prosić o
pozwolenie na odebranie zakupionego samochodu przez brata i przesłanie go do
USA. Takie wówczas były przepisy. Zamiast pozwolenia, po które tam przyszedłem,
zabrano mi wtedy paszport, który odzyskałem dopiero po 18 latach.
-Imałeś się w
Nowym Jorku wielu prac. Byłeś też, przez blisko 3 lata, kierownikiem polskiej
sobotniej szkoły w Ozone Park...
-… w latach
1974-1976 – w południowo-zachodniej części Nowego Jorku, w dzielnicy Queens
położonej obok toru wyścigowego Aqueduct w South Ozone Park. Kiedy zaczynałem
tam pracę to miałem zaledwie 9 dzieci, a trzy lata później było już ich około
80. Uważam to za swój sukces.
-Potem zacząłeś
realizować swoje plany podróżnicze…
-Już samo
przygotowanie podróży wymagało dużego doświadczenia i wzmożonej uwagi. Dzięki
temu mogłem zapomnieć o codziennych problemach, które mnie prześladowały
wcześniej w pracy. I bez ubocznych stresów poświęcałem dużo uwagi na
zorganizowanie i realizację wyprawy, która bardzo mnie wzbogaciła, a po jej
zakończeniu także i innych. Przed wyjazdem nakreślałem sobie miejsca docelowe,
które chcę odwiedzić, robiąc ewentualne jej korekty w czasie jej trwania.
Pierwsza podróż
dookoła świata (1977-1979) utkwiła mi w pamięci najbardziej. W czasie jej
trwania odwiedzałem także środowiska polonijne. Interesowało mnie szczególnie
szkolnictwo polonijne. Byłem przecież wcześniej pedagogiem pracując jako
asystent na SGGW w Warszawie i przez kilka lat jako dyrektor polonijnej
sobotniej szkoły w Nowym Jorku. Miałem ze sobą pismo polecające od Alojzego
Mazewskiego – prezesa Związku Narodowego
Polskiego informujące, iż jako ambasador Polonii jadę w podróż dookoła świata.
I z tym glejtem byłem przyjmowany przez wszystkich prezesów w odwiedzanych
krajach. Gdybym wówczas, a były to czasy komuny, podróżował po świecie jako
Polak z kraju, to nie byłbym nigdzie przyjmowany. Dzięki temu mogłem spotykać
się z Polonią i robić dla niej odczyty, zaznajomiając ich z krajowymi nowinami.
W moich spotkaniach opowiadałem również życiu Polonii amerykańskiej i swoich
odbytych podróżach. I takich spotkań połączonych z pokazywaniem slajdów miałem
setki.
-W czasie tej
pierwszej podróży odwiedziłeś 35 krajów…
-... takich jak: Kanada, Meksyk, Ameryka Centralna, Wenezuela, Peru, Boliwia, Brazylia, Argentyna, Chile, Wyspy Pacyfiku, Singapur, Indie, Iran, Grecję, Włochy, Niemcy itd. Łącznie zrobiłem wówczas lądem ok. 72 tys. km. Poniesione koszty oszacowałem na 23 tys. USD. Była to wspaniała okazja do zapoznania się ze stanem kultury, języka i tradycji polskiej na świecie. Podróż tę odbyłem volkswagenem „garbusem”. Nie miałem też polskiego paszportu, który mi zabrano. Korzystałem z amerykańskiego dokumentu podróży reentry permit (tzw. biały paszport), dzięki któremu mogłem wyjechać z USA i wrócić w ramach jego ważności (maksymalnie 2 lata).
Pierwsza podróż
i każda kolejna nauczyły mnie zrozumienia dla ludzi prostych, większej
cierpliwości do nich czy łatwiejszego przebaczanie im za niedotrzymane słowa.
Nie wymagania wreszcie od nich tyle - ile od siebie samego. Uważam, że takie
właśnie podejście jest owocem dojrzałości.
-Drugą podróż
odbyłeś samolotem…
-… czyli drogą
powietrzną. Tym razem świat obleciałem ze wschodu na zachód samolotami
komercjalnymi. Kupiłem w tym celu otwarty bilet lotniczy. Eskapadę z 16
lądowaniami, zrealizowałem w ciągu czterech i pół miesiąca zwiedzając 15
krajów. Wystartowałem i zakończyłem podróż w Los Angeles, USA w 1979 roku.
-Potem były
kolejne wyprawy…
-Odbyłem również wiele pomniejszych podróży, które mogłyby być marzeniem życia niejednego z nas: – wokół Stanów Zjednoczonych przez 32 stany przygraniczne i dwa kanadyjskie samochodem „Lincoln-Continental”; - dookoła Karaibów przez 17 wysp-krajów mieszanym transportem; - po Ameryce Środkowej i Południowej koleją i autobusem; - dookoła Skandynawii samochodem „Mercedes”; - po Alasce lub Hawajach mieszanym transportem; - czy dookoła Polski.
Ze złapaną rybą (fot. archiwum) |
Udało mi się też założyć w roku 1990 Klub „Centrum Wagabundy” w
Phoenix (stolica Arizony). Jego inauguracyjne spotkanie odbyło się
w maju 1991 roku. Nowy klub, poświęcony przez proboszcza polskiej parafii i
zarejestrowany został w Miejskiej Korporacji Phoenix jako „Foundation of the Vagabond Center”.
Mogli w nim spotykać się podróżnicy i przez 3 dni mieszkać i
korzystać z wiktu i opierunku gratis.
Na inauguracyjną imprezę zaprosiłem konsula RP z Los Angeles, prezesów polskich organizacji działających w Phoenix i około 100 innych gości. Byłem dumny , bo było to pierwsze po wojnie spotkania władz konsulatu RP z Arizońską Polonią.
-Jakie były cele działalności Twojego nowego Klubu?
-Było ich kilka. Do najważniejszych należało organizowanie spotkań z podróżnikami i artystami; udzielanie fachowych porad początkującym podróżnikom; prowadzenie sekcji dla młodzieży oraz organizowanie wycieczek, zabaw rozrywkowych i pikników. Klub pośredniczył taż przy zakupie biletów podróży po najkorzystniejszych cenach oraz wysyłał dzieci na kolonie letnie w kraju i za granicę.
-Jesteś teraz na wakacjach w Polsce...
-Staram się odwiedzać ojczyznę raz do roku. Pierwszy raz, po wyjeździe, odwiedziłem Polskę po 18 latach życia na emigracji – w roku 1991. Chcę teraz sprzedać dom i wyruszyć w transatlantycki rejs statkiem dookoła świata. Będzie to atlantycki cruiser, którym można podróżować przez rok zmieniając go 3 razy. Chciałbym też, aby moje podróże zostały wykorzystane w jakimś scenariuszu filmowym…
-Tego Ci więc życzę z całego serca i dziękuję za rozmowę.
rozmawiał Leszek Wątróbski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy