Wierzący w mity oderwani od rzeczywistości, także historycznej, wyznawcy straceńczej wersji historii Polski, w której to wizji spłynięcie krwią jest tym cenniejsze im więcej tej krwi spłynie oraz wyrachowani oportuniści, zawsze wiedzący w jaką rurę dąć zarażają kolejne pokolenia młodzieży swoim destrukcyjnym przekazem, że szczytem patriotyzmu jest szczyt klęski, zniszczenie wszystkiego wokół i gigantyczne straty w ludziach.
Krwawa, tragiczna strona powstania wydaje się być w ich ustach trzeciorzędnym epizodem wobec radosnej piosenki na ustach, zaspokojonego (chwilowo) pragnienia wolności i pokazania światu polskiego bohaterstwa oraz ciągłego podkreślania, że był to największy zryw podziemny w czasie II wojny. Szkoda, że nie dopowiedzą tego, co powinno być dopowiedziane obowiązkowo – że był to zryw największy, ale i największa klęska, doprawdy na skalę romantycznych złudzeń wykolejonej wersji polskości realizującej się przez ofiarę krwi. Że plan akcji „Burza” był świadectwem kompletnego oderwania od rzeczywistości polskich elit londyńskich i krajowych, które wymyśliły sobie, bez jakichkolwiek podstaw, naiwny plan, który spowodował nie tylko bezsensowne straty w samodzielnej walce z Niemcami, ale podawał na tacy ujawnionych żołnierzy służbom ZSRR, nie dopuszczającym do istnienia wrogiej sobie siły na zapleczu frontu. Że Warszawa miała być z planu wyłączona, ale ostatecznie stało się inaczej. Że na Pradze można było wygasić powstanie i uchronić dzielnicę i jej ludność przed zagładą aż do przybycia Armii Czerwonej, a w lewobrzeżnej Warszawie tego nie zrobiono. Że Bór-Komorowski niezrażony dziejącą się wokół niego masakrą stolicy i jej ludności miał czelność wydać rozkaz wywołania powstania w Krakowie, gdyż powstanie w Warszawie rzekomo dało potężny atut w rozgrywkach politycznych. Otóż, nie dało. Przeciwnie, było gwoździem do trumny polityki polskiej kierowanej z Londynu. Kwintesencją polskiej nieodpowiedzialności i lekkomyślności w szafowaniu krwią ludzką i wystawianiu na zniszczenie dorobku niezliczonej ilości pokoleń. Wbrew apologetom powstanie było więc przede wszystkim klęską polityczną, wobec której ogromne straty jakie spowodowało są tylko i aż dodatkowym oskarżeniem beznadziejnych polityków i nie mniej beznadziejnych wojskowych. Po klęsce rząd londyński przestał być podmiotem – dla aliantów zachodnich podmiotem pozostał już tylko Mikołajczyk i ci, którzy z nim poszli. Ostatni rząd londyński w czasie wojny – Tomasza Arciszewskiego, nie był już podmiotem ani przez chwilę – wegetował jedynie do momentu formalnego odebrania mu uznania. Że wreszcie ów fatalny wódz Bór-Komorowski nie tylko nie strzelił sobie w łeb na obficie zbroczonych krwią gruzach Warszawy, nie tylko nie ukrył się przed polskim wzrokiem pogardy i potępienia po wojnie, ale jeszcze w sposób wykraczający poza granice dobrego smaku wypiął pierś po order Virtuti Militari – za klęskę. To, że znaleźli się tacy, co uznali, że należy mu się honor za bezprzykładną klęskę, to jedno. To, że to odznaczenie przyjął świadczy już tylko o poziomie moralnym i deficycie honoru tego człowieka.
Tego wszystkiego nie usłyszymy dzisiaj, bo to rzekomo „sowiecka” albo „komunistyczna” propaganda. Historia jest nauczycielką życia pod warunkiem, że nauka z niej płynąca przekazywana jest rzetelnie następnym pokoleniom. W przypadku powstania warszawskiego tak nie jest. Przekazuje się mit, w którym przewagę ma uśmiech i radość oraz krótkotrwała satysfakcja.
Fałszywa alternatywa
Dziś p. Ołdakowski, dyrektor Muzeum Powstania mówi o tym, że alternatywą dla powstania byłaby współpraca z Niemcami, broniąc tym samym powstania. Jest to dychotomia fałszywa. Owszem, w ostatnich latach pojawili się, rzekomo prawicowi, orędownicy sojuszu Polski z Niemcami, jednak ich wysiłki można podsumować tylko w jeden sposób – są to konstrukcje tworzone ex post, całkowicie oderwane od rzeczywistości 1944 r. Niemcom nie udało się wówczas stworzyć polskiego legionu, a jedynymi kolaborantami o nazwiskach cokolwiek znaczących, działającymi w próżni, przy powszechnym potępieniu, bez poparcia i przyszłości byli Jan Emil Skiwski, Feliks Burdecki i ich czasopismo „Przełom”. Jakiekolwiek inne rozważania o współpracy z Niemcami w 1944 r. należą do kategorii historycznych fantazji tworzonych przez ludzi żyjących w XXI wieku. Zatem po co p. dyrektor o tym mówi? To coś jak rzekomy spór Piłsudski-Weygand, pomysł pozwalający skierować dyskusję na nieistotne lub fałszywe tory, byle uniknąć dyskusji zasadniczej, czyli w wypadku powstania, argumentu, że po prostu nie należało go robić, a w najgorszym wypadku, jak najszybciej je wygasić. Czy nadejście Armii Czerwonej do nie zniszczonej lewobrzeżnej Warszawy zmieniłoby sytuację sprawy polskiej? Z pewnością, i to na jej korzyść, co nie oznacza przejęcia władzy przez „Londyn”, ale co najmniej skomplikowanie sytuacji PKWN. W końcu zdobycie Pragi, czy później Krakowa, nie oznaczało ani eksterminacji czy wywiezienia wszystkich AK-owców (przeciwnie, represje dotknęły stosunkowo niewielu), ani przedstawicieli polskich elit. Także pojawiający się od czasu do czasu żenujący argument o powstrzymaniu ofensywy Armii Czerwonej, jako skutku powstania, a w efekcie niemożności zdobycia przez ZSRR więcej terenów Niemiec niż do Łaby, również nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością. Wystarczy powiedzieć, że Armia Czerwona miała jeszcze trzy i pół miesiąca (październik – połowa stycznia) na ofensywę, która z pewnością dałaby większe zdobycze terytorialne, ale jakoś tego nie zrobiła. Trzy i pół miesiące w zawieszeniu jako skutek powstania? Bądźmy poważni.
Prawdy, bajki i chciejstwo
W PRL po 1956 r. pojawiła się istna lawina publikacji poświęconych powstaniu. Była to konsekwencja Października i polityki M. Moczara, której celem było pojednanie polskich kombatantów, upodmiotowienie byłych AK-owców i danie im głosu w debacie publicznej. Kłóci się to w sposób rażący z obecnie uprawianą propagandą, która twierdzi, że w PRL milczano o powstaniu, odsądzano od czci i wiary jego przywódców itd. Echa tej propagandy słychać w wypowiedzi p. Ołdakowskiego, który twierdzi, że „w czasach PRL można było mówić o powstańcach warszawskich, ale nie o powstaniu. – Ci powstańcy, którzy przeżyli, żyli w kulturze, w której nie pozwalano im opowiadać, opowiadali zatem sami sobie. Nie mieli dostępu do mediów ale mieli dostęp do harcerzy”. Jest to nieprawda. Dość obiektywnie pisał o sytuacji w PRL Marek Skolimowski w rocznicowym tekście w „Rzeczpospolitej”, wskazując na filmy i dziesiątki dobrych publikacji jakie wydano po 1956. Warto przypomnieć, że tragizm powstania pokazano już w słynnych „Zakazanych piosenkach” (1946/47 – dwie wersje filmu). Potem był znakomity „Kanał”, porażający film „Kamienne niebo” bez patosu pokazujący tragizm ludności cywilnej podczas powstania, a potem rewelacyjny serial „Kolumbowie”, którego odcinki 3 i 4 pokazują w sposób niezwykle autentyczny dramat Warszawy. Nie można tez zapominać o filmach „Godzina W”, którego akcja toczy się przed ową godziną, „Urodziny młodego warszawiaka” i „Dzień czwarty” (o walce i śmierci Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. To wszystko powstało w PRL! Poszukując materiałów do innego artykułu przeglądałem bibliografię polskiej prasy krajowej z 1974. Przy okazji zwróciłem uwagę na kilkadziesiąt tekstów poświęconych wówczas 30-leciu powstania. Liczne zdjęcia, rozmowy z znanymi i mniej znanymi uczestnikami. To wszystko działo się w PRL wbrew fantazjom współczesnej propagandy. Ale cóż, skoro filarami intelektualnymi obecnej ekipy rządzącej są tacy ludzie jak Ryszard Terlecki. Zapewne nie zmienił poglądów od czasu swego tekstu z 2012 r. o powstaniach. Wiele mówi on o mentalności nie tylko p. Terleckiego, ale całego nurtu politycznego, który on reprezentuje. Spójrzmy (wytł. moje): „jest taki sen, gdzieś z lat siedemdziesiątych, który świetnie zapamiętałem. Jadę odkrytą ciężarówką, wokół mnie ludzie z bronią, powiewa polska flaga. Wiem, że wybuchło powstanie. Boże, jaki byłem szczęśliwy. Ale zbudziłem się za wcześnie. Powstanie śniło się Piłsudskiemu i jego towarzyszom z PPS-u, gdy nasłuchiwali wiadomości z Rosji. Mniejsza o szanse, już sam wybuch był zwycięstwem. (…) A powstania przeciwko sowieckim kolaborantom, którzy zarządzali PRL-em? W Poznaniu w czerwcu 1956 r. przez objęte zamieszkami ulice rozeszła się pogłoska, że broniony gmach UB to ostatni bastion komunizmu, bo powstanie objęło już cały kraj. Marzenie okazało się nieprawdą, ale młodzi robotnicy i studenci po raz pierwszy w życiu smakowali wolności. W Poznaniu po raz ostatni polscy powstańcy walczyli z bronią w ręku, zabraną milicjantom i żołnierzom. W grudniu 1970 r. stoczniowcy i portowcy nie mieli już broni, ginęli od kul rodaków na obcej służbie. Wydawało się, że to koniec epoki powstań. Dziesięć lat później, latem 1980 r., zaczęło się ostatnie polskie powstanie: wielka narodowa insurekcja, w której bronią nie były już browningi ani steny, ale okupacyjne strajki”. Na koniec Terlecki prorokuje – w 2012 – powstanie przeciwko Tuskowi i hydrze zdrady podnoszącej znowu głowę w Warszawie… Komentarz zbyteczny.
Nadzieja
W tym roku obejrzałem rocznicowo film Jana Komasy „Miasto 44”. Prawdziwą wartość filmu poznaje się przy okazji kolejnych powrotów do niego. To odbiór przy kolejnym razie ma największą wartość. Przyznaję, że film ten podobał mi się od samego początku. Za jedyny jego minus i to niewielki, nie wpływający na ocenę merytoryczną, uważałem niektóre fragmenty ścieżki dźwiękowej i sceny w zwolnionym tempie. Film wciąż wciąga i robi ogromne wrażenie. Mówi wszystko o powstaniu samą swoją stroną wizualną. Negatywne komentarze padające w filmie są tylko dodatkiem do obrazu, który przytłacza prawdą o tej bezprzykładnej hekatombie polskiej krwi. Nie wyobrażam sobie, aby ktokolwiek – młody, czy stary – mógł po obejrzeniu tego filmu pozostać apologetą tego powstania i w ogóle, tej metody działania politycznego i militarnego. Film w sposób wybitny pokazuje krótkotrwałą nadzieję, odarcie i śmierć tej nadziei w beznadziejnej walce do całkowitego wyniszczenia. Jeżeli chodzi o polską filmografię po 1989 poświęconą tematyce wojennej, stoi obok „Wołynia” Wojciecha Smarzowskiego i razem z tym obrazem zdecydowanie wyróżnia się pośród propagandowego chłamu o wyklętych, czy o Piłsudskim lub filmów, w których programowo panuje relatywizm. A jeśli chodzi o filmy zagraniczne, to śmiało stawiam „Miasto 44” (z „Wołyniem”) obok „Idź i patrz” Elema Klimowa. Film Komasy daje też nadzieję na przyszłość – młodzież w końcu masowo na niego prowadzano. Wierzę w jej intelekt i w to, że odebrała ten film właściwie, jako przestrogę przed polityczną nieodpowiedzialnością i zwykłą głupotą. Oby tak było, a wówczas tacy panowie jak Terlecki nie doczekają się spełnienia snów o kolejnej rzezi Polaków.
Adam Śmiech
No comments:
Post a Comment
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy