Bogumiła Żongołłowicz i jej najnowsza książka. Fot. J. Żongołłowicz |
Muszę przyznać, że dawno z takim zainteresowaniem nie czytałem żadnego tekstu. Książka dobrze skomponowana, napisana bardzo ładnym językiem, ilustrowana i opatrzona przypisami, nie tylko odwołującymi się do źródeł, ale zawierającymi niejednokrotnie także komentarze wzbogacające sam tekst. To nie tylko biografia pretekstowa w najlepszym tego słowa znaczeniu, ale opracowanie istotnie wzbogacające naszą wiedzę o życiu inteligenckiej części emigracji, w tym wypadku głównie australijskiej, chociaż odnotowującej też kontakty z Francją, Monachium i Londynem. To także utrwalony na kartach książki fragment życia młodego pokolenia z okresu II wojny światowej, szukającego swojego miejsca w środowiskach powojennej emigracji.
Autorce udało się, bez zbędnego zaangażowania emocjonalnego, oddać klimat życia emigracyjnego dziennikarza z literackimi ambicjami, borykającego się nie tylko z właściwymi dla tego środowiska zróżnicowanymi ocenami dotyczącymi nie tylko życia zawodowego. Bogumiła Żongołłowicz barwnie opowiada o człowieku wcale nie posiadającym barwnego życiorysu, pokazuje prywatne życie i twórczość „najlepszego poety wśród kucharzy”, czy też „najlepszego kucharza wśród poetów”. Odnotowuje oceny współczesnych (często krytyczne), odnoszące się do poszczególnych utworów, nie unika też samodzielnego osądu, możliwego przecież do dokonania z perspektywy kilku dziesięcioleci. Na kartach książki przewijają się postaci znane ze starej emigracji, czytelnik wprowadzony zostaje w swary, kruche przyjaźnie, bezinteresowną zawiść, zazdrość, krótko mówiąc także w atmosferę lokalnego piekiełka emigracyjnego...
Przygotowanie książki wymagało od Autorki wykonania ogromnej kwerendy źródłowej, a przede wszystkim zapoznania się z całą twórczością tytułowego bohatera. Prześledzenie tylko tytułów bogatej spuścizny Andrzeja Chciuka, ujętej w zestawieniu bibliograficznym na końcu książki, daje wyobrażenie, przed jakim zadaniem stanęła Autorka jego biografii. Owo zestawienie, to również fantastyczna dokumentacja dorobku dziennikarsko-literackiego Chciuka, która w przyszłości może służyć badaczom emigracji australijskiej.
Prof. dr hab. Kazimierz Karolczak
Bogumiła Żongołłowicz,
Andrzej Chciuk. Pisarz z antypodów
Wyd. Oficyna Wydawnicza Kucharski, rok 2021
318 str.
Fragment rozdziału
„Australia… Australia…”
Podróż ,,Skaubrynem” trwała czterdzieści osiem dni. Wyżywienie na statku było podłe, na okrągło śledzie, kakao i wędzona baranina, „albowiem Syryjczyk Mahoud, delegat IRO [...] dorabiał sobie na emigrantach”. W trzy dni po opuszczeniu Bremy zabrakło mleka dla dzieci. Choroba morska rozłożyła prawie wszystkich z tysiąca dwustu pasażerów. Tylko nieliczni czuli się dobrze.
Pierwszym portem, do którego zawinęli w Australii, był
Fremantle. Trzy lata wcześniej przypłynął tu Antoni Chciuk, który przeniósł się
do Thevenard, gdzie podjął pracę w wytwórni gipsu jako kierowca ciężarówki.
Andrzej z żoną i dziećmi zszedł ze statku 13 listopada 1951 roku w Melbourne.
Miasto radośnie świętowało tego dnia setną rocznicę powstania stanu Wiktora.
Nazajutrz rano Chciukowie zamieszkali w pensjonacie
Zygmunta Hofmana przy 35 Raglan Street w dzielnicy St. Kilda, gdzie poza
pokojem, za który płacili siedem funtów tygodniowo, wszystko było wspólne:
kuchnia, lodówki, łazienka, toaleta i Hills Hoist – obrotowy wieszak do
suszenia bielizny w ogrodzie. Siedem funtów wynosiła w tym czasie kobieca
tygodniówka. Nie stać ich było na tak wysokie komorne, więc gdy tylko zwolnił
się mniejszy pokój, za to z wnęką i za dwa funty i kilka pensów na tydzień,
zaraz się do niego przenieśli. O wynajęciu mieszkania nie było mowy. Mieli
dzieci i byli katolikami, a w miejscowej prasie ukazywały się ogłoszenia z
wyraźnym zastrzeżeniem: no children i only for Protestants.
W St. Kilda
City Council zaproponowano Chciukowi pracę w spalarni śmieci. Nie miał wyboru.
Brał, co oferowano, pieniądze bowiem były mu potrzebne bardziej niż
kiedykolwiek. Zaczynał przecież z rodziną nowe życie w obcym kraju. Przez trzy
miesiące ,,brodząc po kolana w śmierdzącej masie śmieci” spychał grabiami
odpadki w otwory pieców. Były już z grubsza przebrane przez magistrackich
pracowników, którzy opróżniali pojemniki wystawiane przed domy, ale i tak
natrafiał ,,na przeoczone flaszki, części garderoby, czy nawet srebrne sztućce
i łyżeczki”, które przynosiły mu dodatkowy dochód.
Barbara miała szansę zarobić więcej. We Francji, gdzie
nauczyła się kroju i szycia, nie wolno jej było jako emigrantce podjąć
oficjalnie żadnej pracy. W Australii zażądała od swojego pracodawcy w firmie
,,Leroy” pensji mężczyzny – jedenastu funtów na tydzień.
Była piękna, podobała się wielu mężczyznom. Korpulentny
Andrzej miał dużo osobistego uroku, szarmanckości i romantyzmu, ale nie pasował
do swej wybranki losu. Już w Paryżu wspominali o rozejściu się, ale
postanowili, że ,,wyemigrują do Australii, przekreślą rozdźwięki i zaczną nowe
życie, dla dzieci."
Wkrótce po przyjeździe do Australii okazało się, że
jednak nie są dla siebie. Barbara chciała jak najszybciej stanąć na nogi.
Tymczasem Andrzej do życiowo zaradnych nie należał. Za pierwsze zarobione
pieniądze kupił żonie piękną suknię zupełnie zapominając o komornym i jedzeniu
na cały tydzień. Tym, co go naprawdę interesowało, było pisanie.
Jeszcze przed Bożym Narodzeniem nawiązał kontakt z
księdzem Konradem E. Trzeciakiem, redaktorem ,,Tygodnika Katolickiego" wydawanym w obozie dla emigrantów w Bathurst w Nowej Południowej Walii i
Ludwikiem Tabaczyńskim, właścicielem tygodnika ,,Echo z Perth". W Melbourne,
gdzie mieszkało dziesięć tysięcy Polaków, nie było wówczas żadnego polskiego
pisma nie licząc ,,Żywego Dziennika" prowadzonego przez Związek Polaków w
Wiktorii.
Nagle pisanie przestało być ważne. Barbara oświadczyła,
że chce separacji. Andrzejowi zawalił się świat. Zakochany i chorobliwie
zazdrosny nie umiał znaleźć sobie miejsca. Nie wiedział też co zrobić z Hanią i
Jackiem. W czerwcu 1952 roku umieścił oboje w Domu Dziecka w Essendon
prowadzonym przez siostry zmartwychwstanki. „Pierwsze urodziny, jakie siostry
urządzały tam dzieciom, przypadły [...] Hani. Jeszcze nie miała dwu lat.
Siedziała na prezydialnym fotelu, w nowej różowej sukience [...] uszytej przez
Basię. Siostry porozwieszały lampiony i girlandy, wszystkie dzieci miały na
głowie kolorowe czapeczki, Hania zaś koronę; śpiewały jej nieskładnie i z
przejęciem: Happy birthday to you, happy
birthday to Hania, a mała usiłowała sama krajać tort.
Z pensjonatu Hofmana przeniósł się do Guesthouse Enfield,
również w dzielnicy St. Kilda, ale bliżej stacji kolejowej. „Był złamany i
oszołomiony, toteż reszta spraw w życiu przestała go interesować, znajomych
unikał [...]. Tym bardziej, że nie znający jeszcze kraju, nie mający jeszcze
życia jako tako zorganizowanego, nie czytający australijskich gazet i
niesłuchający radia, Polacy wyżywali się w plotkach”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy