Kilka dni temu Onet opublikował tekst „Stańmy się w końcu Zachodem”. Jednym z autorów jest Witold Jurasz, którego opinie na temat polskiej polityki zagranicznej, są często godne uwagi i zastanowienia. I to mnie pewnie skłoniło do przeczytania tego tekstu, który warto jest poznać choćby dlatego, że podobne pragnienia, w kwestii bardziej zdecydowanego naśladowania Zachodu, wyraża chyba sporo mieszkańców naszego kraju. Możemy się tam dowiedzieć co tych ludzi do tego skłania i czego oczekują po tym, już nie tylko zbliżeniu, ale zespoleniu się z Zachodem.
Sama forma publikacji Onetu najbardziej przypomina dawny pamflet polityczny, który, używając przerysowanych środków wyrazu i takiejże argumentacji, chce zwiększyć ilość zwolenników jakiejś opcji i jednocześnie postawić jej przeciwników w możliwie najgorszym świetle. Najczęściej jednak nie spełnia to oczekiwań autorów, gdyż przekonuje tylko już przekonanych, a odrzuca tych umiarkowanych i wahających się, gdyż oni mogą zwrócić uwagę tylko na racjonalną argumentację, a nie przesadę i wylewanie emocji.
Domyślnym twierdzeniem jest tu oczywiście to, że ludźmi Zachodu, póki co, nie jesteśmy i dopiero musimy nimi się stać. Ale co to właściwie dziś znaczy być tym człowiekiem Zachodu? Czy nie jest nim Amerykanin – Donald Trump, Brytyjczyk – Boris Johnson, Włoch – Matteo Salvini, Francuzka – Marine Le Pen, czy Hiszpan – Santiago Abascal? Nie są to przecież jacyś marginalni politycy. Kilku z nich sięgnęło po władzę w swoich krajach. Inni zaś reprezentują siły mające wielkie poparcie i realne szanse na tejże władzy zdobycie. Jednak oni, z jakichś dziwnych względów, mają Zachodu nie reprezentować. Czy naprawdę, tylko takie osoby jak Frans Timmermans, Vera Juorowa, czy Donald Tusk, lepiej od nich wiedzą i rozumieją czym jest Zachód?
Bo kolejnym domyślnym twierdzeniem, jest takie, że tym Zachodem ma być tylko liberalna lewica z tą swoją całą ideologiczną agendą, czyli genderyzmem, prawami LGBT, walką o klimat i planetę, prawami mniejszości, zwierząt itd. Kto chce niechaj przyjmuje twierdzenia, że to wszystko nie jest ideologia, a pierwszorzędna nauka, wykoncypowana na najlepszych zachodnich uniwersytetach. Ja sam pamiętam czasy tzw. socjalizmu naukowego i mam tego dość do dzisiaj. Oczywiście, wyznawcy tych różnych dogmatów są przeświadczeni, że wszyscy, na całym świecie, powinni iść za nimi i działać tak aby, jak najszybciej, zrealizować to co im się przedstawia jako jedynie słuszne.
I wszystko dobrze szło z narzucaniem tej nowej agendy, przynajmniej do czasu, gdy nikt nie kwestionował pozycji USA na świecie. Ostatnio jednak jest z tym źle i coraz gorzej. Weźmy, na początek tzw. konwencję stambulską, która jest wyrazem zachodniej wykładni genderyzmu. Została uchwalona w roku 2012, w czasach, gdy prawie nikt jeszcze pozycji Zachodu nie ośmielał się podważać, a ogromna większość członków Rady Europy to były albo kraje wchodzące w skład UE, albo do niej aspirujące. To pewnie dlatego, jako pierwsza podpisała i ratyfikowała tę konwencję Turcja, mocno starająca się wtedy by wejść do UE. Upłynęło jednak 8 lat i dziś Turcja jest już zupełnie innym krajem i też jako pierwsza wypowiedziała konwencję stambulską. Okazuje się, że nawet członkowie organizacji wprost kierowanej przez Zachód, jak Rada Europy, nie chcą akceptować jej pomysłów i ostentacyjnie je odrzucają. Dziś można powiedzieć, że to co głosi Zachód nie jest już atrakcyjne, to przestało być przyjmowane przez innych.
Obecny kryzys związany z Covidem jeszcze to tylko pogłębił, gdyż ukazał słabość Zachodu w obliczu pandemii. Kraje zaliczane się do tego kręgu poniosły największe straty w ofiarach śmiertelnych i ich służba zdrowia okazała się, w większości, bezradna, zaś gospodarka mało odporna i zależna od chińskich dostaw. Dziś może nie rzuca się to już tak bardzo w oczy, jak na początku pandemii, gdy służby tych państw zwyczajnie walczyły miedzy sobą o dostawy chińskich środków ochronnych. To wszyscy wiedzieli i to była kompromitacja Zachodu.
Podobnie źle jest dziś z główną chyba ideą Zachodu, czyli promowaniem praw LGBT na całym świecie. Ta rewolucja przestała się posuwać, a to znaczy, zgodnie z rewolucyjną dialektyką, że zaczęła się cofać. Taki wymowny przykład dotyczący też Polski. Pewną świecką tradycją już się stało, że gdzieś na przełomie maja i czerwca, przedstawiciele ambasad obcych krajów ogłaszają w Polsce list otwarty wzywający do poszanowania praw osób LGBT. Największy zasięg, jeśli chodzi o sygnatariuszy, ten list uzyskał w 2019 roku, kiedy to podpisało go 53 przedstawicieli, reprezentujących także 46 krajów.
Od tego roku już było tylko gorzej. W 2020 roku taki list uzyskał 50 podpisów i 43 popierające państwa, czyli mniej o trzy. Ostatni zaś list, ten z 17 maja tego roku, zawiera już tylko 48 podpisów, zaś na liście krajów wymieniono tylko 37 pozycji. Widzimy zatem, że w ciągu tylko dwóch lat, liczba państw to popierających zmniejszyła się o prawie 20 proc. Jeszcze bardziej wymownym się staje, gdy wskażemy, jakie to kraje, które podpisały list w roku 2019, nie zrobiły tego w tym roku. To tak ważne kraje jak: Indie, Japonia, Meksyk i Republika Południowej Afryki. Czyli skompromitowany i słaby Zachód jest opuszczany przez swoich dotychczasowych najważniejszych sojuszników.
Jeszcze w 2019 roku, list podpisali reprezentanci 46 krajów mających razem 2 miliardy 752 miliony mieszkańców, a w 2021 roku już tylko 37 krajów liczących zaledwie 1 miliard 25 milionów. Jeśli chodzi o liczbę mieszkańców krajów popierających, to tu mamy spadek ponad dwu i półkrotny tylko w ciągu dwóch lat. To jaka jest dalsza perspektywa? A przecież Zachód ma wielkie ambicje, i one obejmują cały świat, który ma naśladować jego pomysły i idee. Tylko, że w takim kontekście ten miliard popierający jeszcze prawa LGBT, to jest zaledwie 13 proc światowej populacji. Jak by nie patrzeć, to jest mało. To jest, po prostu, margines. Są to też wszystko, za wyjątkiem trzech krajów Ameryki Południowej, kraje samego Zachodu i kilka aspirujących tam, i liczących na ostatni rzut jakichś dotacji, krajów bałkańskich. Zresztą z Serbią, której ambasador podpisał ten list, wyszedł skandal dyplomatyczny, gdyż serbski MSZ twierdzi, że zrobił on to nie konsultując się ze swoimi władzami i został, z tego powodu, odwołany. Zaś te kraje Ameryki Łacińskiej to stojąca stale na skraju bankructwa Argentyna, oraz takie czempiony praw człowieka jak Wenezuela i Ekwador z prezydentem Leninem Moreno. Spośród całej Azji i Afryki jest tylko jeden kraj, także znany ze specyficznego stosowania praw człowieka, czyli Izrael.
Widać, że system polityczny, gospodarczy oraz bezpieczeństwa zbiorowego państw Zachodu, który został stworzony zaraz po wojnie, przeżywa kryzys. W kryzysie są nie tylko instytucje ponadpaństwowe, ale też utrwalone wtedy systemy rządów tych państw się rozpadają. Spójrzmy ma Niemcy. Przez dziesięciolecia były rządzone przez dwie partie, które regularnie zmieniały się u władzy, a dziś jest prawie pewne, że po bliskich wyborach nawet formuła wielkiej koalicji tych partii nie wystarczy tam do stworzenia rządu. To się nieodwołalnie kończy, a na dodatek odchodzi też Merkel, która rządziła Niemcami i pośrednio Unią przez ostatnie 16 lat. Jej jakiś następca, kimkolwiek by nie był, nie będzie miał nawet cienia jej autorytetu, co z pewnością też zaważy na funkcjonowaniu całej Unii. We Francji czuć wojną domową, którą to diagnozę, postawioną przez wojskowych, podziela zdecydowana większość społeczeństwa. W innych ważnych krajach Zachodu też nie jest wiele lepiej, a może nawet gorzej.
Nie tylko w sferze politycznej, gospodarczej, czy militarnej, pozycja i oddziaływanie Zachodu dramatycznie się kurczą. Tak jest także, czego należało oczekiwać, w sferze idei i kultury, które stanowiły kiedyś postawę miękkiej siły Zachodu. Dziś jest już inaczej. Nawet w Polsce, mało kto zwrócił uwagę na ostatnie rozdanie Oscarów w Ameryce.
Zachód się cofa. Spójrzmy na Afganistan. Po trwającej tam 20 lat wojnie jest on opuszczany przez USA. I nie chodzi tylko o to, że będzie to odbierane jako porażka, a główne znaczenie będzie miał paraliżujący wpływ tego zdarzenia na potencjalnych sojuszników Zachodu, gdziekolwiek indziej. Skoro ci w Afganistanie, co zdali się na Amerykę, zostali, po dwudziestu latach, porzuceni na łaskę, a raczej pewną niełaskę, Talibów, to dlaczego nie może to spotkać każdego innego i w jakimkolwiek innym miejscu. To już co najmniej drugi raz, po Wietnamie, kiedy USA porzuciły swoich sojuszników, dogadując się za ich plecami, z wrogami. To fatalna sprawa i zdolność pozyskiwania przez nie sojuszników została w ten sposób skrajnie ograniczona.
Może, zamiast dążyć do tego „stania się Zachodem”, bardziej wypada się dziś zastanowić z jakiego powodu Zachód tak szybko traci swoją pozycję w świecie. Mało kto już za nim idzie, popiera jego pomysły i prawie nie ma już tych, co chcą się przyłączyć. Czy, wobec tego wszystkiego, naprawdę warto dziś stać się Zachodem? Wielki angielski historiozof i badacz cywilizacji, Arnold Toynbee, już dawno temu opisał taką fazę rozwoju, w której jest obecnie Zachód. Nazwał to „trupem w zbroi”. Takie określenie w miarę dobrze opisuje dziś stan, w jakim znajdują się Stany Zjednoczone, gdyż Unia Europejska to byłby raczej „trup bez zbroi”. Ani z jednym, ani z drugim nie warto się zbyt mocno wiązać, ani, tym bardziej, dążyć do zespolenia.
Stanisław Lewicki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy