Andrzej Duda na granicy Gruzji z Osetią Płd. fot. Press release EUMM |
Była to polityka walki przeciwko Rosji, przynajmniej na poziomie retorycznym. Obecnie z podobnymi inicjatywami występuje najwyraźniej uznający się za jego ideowego następcę Andrzej Duda.
Wizyta bez znaczenia
Zapewnienia Andrzeja Dudy o wielkiej przyjaźni narodów polskiego i gruzińskiego są z pewnością miłą dla uszu obu społeczeństw kurtuazją. Może nawet szczególnie sympatycznie brzmią w Tbilisi, bo w Warszawie i innych polskich miastach nie wszyscy wiedzą, gdzie leży Gruzja, a już prawdziwą rzadkością jest, by mieli gruzińskich przyjaciół. Co najwyżej lubią, faktycznie dość smaczną, gruzińską kuchnię.
Nie wynika z tego jednak, by naród gruziński był jakoś wyjątkowo „bliskim” czy „wręcz braterskim” dla Polaków, którzy na pytanie o znanych im Gruzinów najczęściej zapewne wymieniliby Iosifa Stalina, niekoniecznie darzonego w Polsce szczególną estymą. Warto na to zwrócić uwagę, bo choć kurtuazja dyplomatyczna wymaga tego rodzaju sformułowań, to polski prezydent zdecydowanie przesłodził w nadawaniu tak ogromnej rangi relacjom obu społeczeństw.
Również sam fakt jego przyjazdu do Tbilisi w rocznicę deklaracji gruzińskiej niepodległości z 1918 roku wyglądał dość egzotycznie. Sympatyczni skądinąd Gruzini są bez wątpienia narodem, z którym warto utrzymywać dobre relacje, przede wszystkim te handlowe (napoje wyskokowe, ale też pewna marka wody mineralnej cieszą się sporą popularnością wśród naszych rodaków) czy wspierać rozwój turystyki (Kaukaz Południowy to jedno z najpiękniejszych miejsc na naszej planecie), jednak licząca nieco ponad 4 miliony mieszkańców poradziecka republika nie jest jakimś strategicznie istotnym dla Polski partnerem. Podobnie, jak – nie oszukujmy się tu – Warszawa nie jest jakimś szczególnie ważnym sojusznikiem dla Tbilisi, które ma o wiele istotniejszych rozmówców, zarówno wśród sąsiadów (Armenia, Azerbejdżan), jak i nieco dalej położonych krajów.
Powstaje zatem wrażenie, że wizyta Dudy z małżonką w tym dniu w tym uroczym kaukaskim kraju miała raczej wymiar turystyki politycznej, bądź stanowiła próbę podkreślenia znaczenia prezydenta, z którym niewiele głów państw znajduje czas na spotkanie. W sferze wizerunkowej, wewnętrznej pójście drogą Kaczyńskiego nie przysporzy Dudzie jakichś nowych zwolenników, bo w zasadzie mało kogo interesują wojaże kolejnych głów polskiego państwa.
Obeszło się bez spektaklu o „zamachu”
Właściwie jedynym widocznym celem całej wizyty było kolejne podkreślenie antyrosyjskiej postawy Warszawy, obrażanie Moskwy i pokrzykiwanie na Kreml z kaukaskiej stolicy. Brzmi to przecież bardziej efektownie niż te same okrzyki wydawane z Pałacu Namiestnikowskiego w Warszawie.
Duda odwiedził nawet rejony w pobliżu granicy z Osetią Południową, chcąc chyba pójść w ślady kabaretowej przejażdżki Lecha Kaczyńskiego z Micheilem Saakaszwilim na „linię frontu” w listopadzie 2008 roku, gdy rzekomo w kierunku polskiego prezydenta padły strzały ze strony „separatystów” lub „Rosjan”. Do Dudy nikt nie strzelał, bo widocznie taki teatrzyk nie jest już nikomu potrzebny, albo obecna prezydent Salome Zurabiszwili nie gustuje w tego rodzaju przedstawieniach.
Przejażdżka dała jednak Dudzie możliwość ponarzekania na tragiczny rzekomo los mieszkańców tych terenów. Szkoda, że polski prezydent zapomniał o losie poddawanych czystkom etnicznym mieszkańców Osetii Południowej. Szkoda, że milczy o stosach ciał cywilnych ofiar ostrzału Cchinwali z sierpnia 2008 roku. A może po prostu o tym nie wie, bo przecież to ja byłem wówczas jedynym Polakiem przebywającym po osetyjskiej stronie frontu; dziennikarze mediów głównego nurtu nie skorzystali z takiej możliwości.
„Agresor” i rozszerzenie NATO
Andrzej Duda w pierwszej kolejności zdecydował się w Gruzji wypowiedzieć kilka nowych wyłącznie w sensie stylistycznym sformułowań; treść jest ta sama, niezmienna od lat. Po pierwsze, według niego, Rosja nie jest „normalnym państwem”, lecz „agresorem”. W tym miejscu warto odesłać polskiego prezydenta lub – jeśli nie czuje się sam wystarczająco biegły w języku angielskim – jego doradców, do lektury kilku prac wybitnych uczonych świata akademickiego krajów anglosaskich, by przekonać się o tym, że nikt poważny nie stwierdza jednoznacznie, że Rosja rozpoczęła konflikt w 2008 roku. Większość skłania się ku tezie, że cała awanturę zainicjował przebywający w dość dziwnym stanie ówczesny gruziński prezydent Saakaszwili, być może zagrzewany do boju przez niektóre kręgi w Waszyngtonie.
Skoro Rosja ma być jednak „agresorem”, to znaczy, że należy przyjąć Gruzję do NATO, o czym powtarzał kilkukrotnie Duda podczas swej wizyty. To nic, że taka decyzja byłaby ewidentnym złamaniem zobowiązań istniejących na linii Sojusz Północnoatlantycki – Rosja. Nie ma też znaczenia, że taka decyzja spowodowałaby niechybny wzrost ryzyka kolejnego konfliktu. Z Rosją trzeba walczyć nie tylko do ostatniego Ukraińca, ale też do ostatniego Gruzina. I taki krok Andrzej Duda zaproponował gruzińskim „przyjaciołom”, co świadczy o tym, że nie życzy im najlepiej.
Niby przywykliśmy, ale wszystko to jest wyjątkowo przykre, szczególnie na tle dość ważnego spotkania Dudy z tureckim prezydentem Recepem Erdoganem kilka dni wcześniej. Wtedy wydawało się, że polski prezydent zaczyna w realistyczny sposób pojmować interesy własnego kraju, starając się rozmawiać z istotnym w Europie i na Bliskim Wschodzie graczem. Wizytą w Gruzji Duda przywrócił nas jednak do szarej, coraz bardziej beznadziejnej normalności polskiej polityki zagranicznej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy