Amerykanie planowali zrzucić na Polskę deszcz bomb atomowych. Zniszczone miały być największe miasta na terytorium Polski. Według odtajnionych w USA dokumentów z Polski w razie konfiktu zostałoby radioaktywne gruzowisko - pisze w tygodniku "Przegląd" Andrzej Szymański.
Kilkadziesiąt z nich znajdowało się w Polsce. Według nich największe miasta w Polsce miały być zbombardowane. Taki Dęblin otrzymał by 3 ,,bombki" w imię ich ,,demokracji". Jak wynika z zachowanych dokumentów, Amerykanie doskonale zdawali sobie sprawę z katastrofalnych skutków ataku dla ludnoǝci cywilnej. Armia USA stawiała jednak wyłącznie na militarną skuteczność i uznawała, że "efekty uboczne naszego ataku mogą stać się co najwyżej przedmiotem akademickiej debaty”. W myśl strategii wojennej USA, aby zdobyć przewagę nad Związkiem Radzieckim, można było skazać na zagładę miliony niewinnych ludzi.
"Kuklński uratował nas przed wojną atomową" – zazwyczaj
takim zdaniem rozpoczyna się każdy artykuł poświęcony pracy na rzecz amerykańskiego
wywiadu pułkownika Wojska Polskiego Ryszarda Kuklińskiego. W jednym z wywiadów
prasowych historyk sprzyjający obecnej władzy i jej polityce historycznej,
prof. Wojciech Roszkowski, przekonywał: "Kukliński bronił terytorium
Polski przed konsekwencjami ofensywy sił Układu Warszawskiego, która mogła
spowodować atomową odpowiedz NATO. Bomby spadły by na terytorium naszego kraju.
Z tego punktu widzenia ostrzeżenie Amerykanów, że Związek Radziecki
przygotowuje zbrojną interwencję w Polsce, było wypełnieniem zadania, za które odpowiadał.
Kukliński zdradził Sowietów, ale na pewno nie zdradził polskiej racji stanu.
Literalnie rzecz biorąc, zrobił to, co do niego należało".
Nie czas i miejsce, aby szczegółowo komentować słowa prof.
Roszkowskiego. Każdy polityk i wojskowy rozumiejący realia, które rządzą
stosunkami międzynarodowymi, doskonale wie, że działanie na rzecz wywiadu obcego
państwa przynosi korzyści jedynie temu państwu. Nie inaczej wyglądało to
podczas zimnej wojny. Dostępne dokumenty wprost wskazują, że w wyniku konfiktu
między Wschodem a Zachodem – bez względu na to, kto by go zaczął – w Polskę
wycelowane były amerykaơskie rakiety.
Innymi słowy, jeśli coś Kukliński uratował, to na pewno nie
Polskę. Raczej podał ją na tacy przeciwnikom, wskazując miejsca zgrupowania
polskich wojsk i przypieczętowując tym samym ich los w wypadku ewentualnego
konfiktu.
Dowództwo Lotnictwa Strategicznego (Strategic Air Command)
powołano w marcu 1946 r. Amerykańskie władze cywilne i wojskowe już od dawna
zdawały sobie sprawę, że wynik przyszłych konfliktów będzie decydował się w
przestworzach. Jak w XIX w. dominacja na morzach uczyniła z Wielkiej Brytanii
imperium kolonialne, tak w drugiej połowie XX w. Stany Zjednoczone miały osiągnąĸ
globalną supremację dzięki nowoczesnemu lotnictwu.
W typowej dla siebie manierze dziennikarze i politycy
przekonywali wątpiących o dobroczynnym wpływie samolotów. "Droga do
światowego pokoju wiedzie przez przestworza", zapewniała prasa. Dopiero w
mniej ofcjalnych wypowiedziach przyznawano, że "siły powietrzne będą
przede wszystkim amerykańską bronią".
O ile w czasie II wojny światowej lotnictwo współdzieliło
chwałę amerykańskiego oręża z marynarką i piechotą, o tyle po udanych próbach
bomby atomowej w połowie lipca 1945 r. rozpoczęło niepodzielne rządy. Zniszczenie
Hiroszimy i trzy dni póżniej Nagasaki udowodniło destrukcyjną siłę nowej broni
przenoszonej drogą powietrzną. Chociaż zatem zakończenie wojny przyniosło
redukcję sił lotniczych o dwie trzecie, to już w 1946 r. wdrożono program
rozwoju tego rodzaju wojsk ze szczególnym uwzględnieniem bombowców zdolnych do
przenoszenia bomby atomowej. Nad poprawną realizacją tego zadania miało zaś
czuwać Dowưdztwo Lotnictwa Strategicznego.
Na czele nowej jednostki stanął gen. Thomas SarsȪeld Power.
Lotnictwo wojskowe było całym życiem tego syna irlandzkich imigrantów. Za główny cel Dowưdztwo Lotnictwa
Strategicznego postawiło sobie redukcję czasu, jaki był potrzebny do zbrojnej
odpowiedzi na potencjalny atak radziecki. W pierwszej kolejności planowano
zatem likwidację jednostek wojskowych przeciwnika, przede wszystkim jego sił
nuklearnych i taktycznych. Na tym jednak nie poprzestawano. W ślad za
zniszczeniem celów militarnych miały nastąpić ataki na centra polityczne i przemysłowe
wroga, a więc jego największe i najludniejsze miasta. Do realizacji tego zadania
w 1959 r. dowództwo miało do dyspozycji ponad 12 tys. głowic nuklearnych. Cztery
lata wcześniej liczba ta była niemal pięciokrotnie niższa. Z kolei w 1961 r.
USA posiadały już ponad 22 tys. głowic. Trwały prace nad superbombą o sile 60
Mt, która mogła zapewnić "znaczące rezultaty" w ZSRR. Bomba zrzucona
na Hiroszimę była 70 razy słabsza od najmniejszej bomby w arsenale USA pod
koniec lat 50. XX w.
Użycie takiego arsenału musiało się wiązaĸ z olbrzymimi
zniszczeniami, również śmiercią ogromnej liczby cywilów. Jak można było
przeczytać w dokumencie: "Wszystkie następstwa ataku nuklearnego poddano
drobiazgowej analizie. Chociaż więc wzięto pod uwagę wystąpienie skutków
tektonicznych i opadów radioaktywnych, które mogą dotrzeć także na obszar sił
sojuszniczych i narodów, to wygraniepodniebnej konfrontacji jest celem
nadrzędnym. Jeśli starcie nie zakoơczy się sukcesem, konsekwencje dla naszych
sojuszników i tak będą o wiele gorsze niż prognozowane efekty skażenia
nuklearnego w strefach peryferyjnych. Należy wziąć pod uwagę, że skala naszego
ataku będzie tak wielka, że efekty radiacyjne i pożary poprzedzą radioaktywny
opad na wielu obszarach. Co więcej, nie można zignorować faktu ataku atomowego
na sojusznicze siły i narody przez Związek Radziecki. W takich okolicznoǝciach
wszelkie efekty uboczne naszego ataku mogą stać się co najwyżej przedmiotem
akademickiej debaty".
Gdyby równoległy atak na wskazane cele nie doprowadził do
ostatecznego zniszczenia wroga, USA planowały realizację drugiego etapu wojny,
czyli "systematyczną destrukcję" potencjału ZSRR. W samej Moskwie
wyznaczono 180 miejsc do likwidacji, m.in. fabrykę penicyliny. Biorąc pod uwagę
trudności z trafieniem w konkretny cel, dopuszczano zbombardowanie okolicznych
budynkưw i osiedli, co miało zwiększyć prawdopodobieństwo sukcesu. Z tym jednak
nie byłoby problemów, skoro moc zrzuconych bomb co najmniej kilkakrotnie
przekraczałaby wymagane minimum.
Analiza powyższego dokumentu, a także pozostałych
wytworzonych w okresie zimnej wojny, wyrażnie pokazuje, że w amerykaơskiej doktrynie
wojennej broń atomową traktowano jako remedium na wszelkiego rodzaju
zagrożenia. Było to o tyle niepokojące, że w kolejnych latach postępował proces
przejmowania kontroli nad powiększającym się arsenałem nuklearnym od władzy
cywilnej przez wojskowych.
W rezultacie w memorandum z wrzeǝnia 1964 r. McGeorge Bundy,
doradca ds. bezpieczeństwa narodowego w administracji Johna F. Kennedy’ego i
Lyndona B. Johnsona, nalegał na zmianę obowiązujących wytycznych, gdyż te
pozwalały generałom na podejmowanie decyzji o ataku atomowym nawet bez
konsultacji z prezydentem. Co prawda, zgoda dotyczyła jedynie wrogich celów militarnych,
lecz nie zmieniało to faktu, że możliwość wywołania globalnego konfliktu nuklearnego
pozostawała w rękach dowódców pokroju wspomnianego już gen. Powera.
W póżniejszych latach nuklearne plany zmieniano jeszcze
kilkakrotnie. Chociaż w Białym Domu i Pentagonie powoli zaczęto wycofywaĸ się z
pierwotnej koncepcji automatycznej odpowiedzi nuklearnej bez względu na straty
w ludności cywilnej – wrogiej i sojuszniczej – w dalszym ciągu dominowało
przekonanie o koniecznoǝci zapewnienia sobie strategicznej przewagi. Tym bardziej
że bez względu na to, kto zasiadał w Białym Domu, obawa przed wyprzedzającym
atakiem ze strony ZSRR spędzała sen z powiek amerykańskim przywódcom.
Myśl, że radzieckie rakiety dosięgną amerykaơskich miast,
szczególnie dokuczała Ronaldowi Reaganowi. O ile Nixon prowadził politykę opartą
na równowadze sił, o tyle Reagan dążył do zdobycia nad ZSRR strategicznej przewagi.
Nic zatem dziwnego, że podczas jego dwóch kadencji opracowano różnorodne
scenariusze, uwzględniające zarówno środki taktyczne, jak i nuklearne. Prezydent
Reagan nie ukrywał, że podczas jego rządów Stany Zjednoczone będą dążyły do
zwiększenia przewagi nuklearnej nad ZSRR. Zapowiedział zatem program
Ewolucja amerykańskiej doktryny atomowej gwiezdnych wojen,
który miał otoczyć USA tarczą antyrakietową, oraz zaktywizował partnerów z
NATO. Odtąd w system bezpoǝredniej odpowiedzi została włączona Europa Zachodnia,
pozwalając Stanom Zjednoczonym na szachowanie całego bloku socjalistycznego. I
tutaj wracamy do postaci płk. Kukliơskiego. Od początku zimnej wojny polskie
miasta znajdowały się na liǝcie celưw przeznaczonych do szybkiego zniszczenia.
Informacje przekazane przez polskiego szpiega pozwoliły Amerykanom ją uaktualnić
i uzupełnić. W świetle ujawnionych dokumentưw twierdzenia o uratowaniu Polski
można włożyć między bajki.
Niebezpieczeństwo zagłady nuklearnej wisiało nad światem
przez cały okres zimnej wojny. Odtajnione akta dowodzą, że ani Związek Radziecki,
ani Stany Zjednoczone nie przejmowały się zbytnio potencjalnymi stratami wśród
ludności cywilnej. Liczyło się zwycięstwo nad ideologicznym wrogiem. Bez
względu na rezultat konfrontacji z Polski pozostałyby co najwyżej radioaktywne
gruzy.
Tekst ukazał się w tygodniku "Przegląd".
oprac. Zbigniew Wrzodak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy