6 stycznia 2021 na Capitolu. Fot. Twitter |
Tak naprawdę nie wiemy przecież czy faktycznie doszło do spontanicznej akcji zwolenników Trumpa, czy może ktoś to w jakiś sposób zaplanował i ze szczegółami przygotował. Istnieje co najmniej kilka wątpliwości co do istoty wydarzeń. Czy spolegliwość policji była wyłącznie efektem niechęci do brutalnego rozprawienia się z demonstrującymi? A może w resorcie siłowym trudno o lojalność wobec nadchodzącej administracji Bidena?
Groźny symbol
Sam szturm na Kapitol nie wywołał zresztą jakiegoś bezpośredniego trwałego efektu. Budynek został szybko odzyskany, a prezydentura Joe Bidena formalnie zatwierdzona.
Co więcej, nawet z niektórych Republikanów zeszło powietrze, gdy dotarło do nich, że sami aktywiści GOP nie bardzo wierzą już w praworządność państwa. Interwencja zakończyła się więc „sukcesem”, choć okupionym ofiarami śmiertelnymi. Łatwo sobie wyobrazić co byśmy na ten temat usłyszeli, gdyby stało się to np. w Rosji.
Ale i to sobie trudno wyobrazić. Ludzie włamujący się do Dumy i okupujący biura państwowych notabli? To chyba w każdym poważnym kraju jest nie do pomyślenia. Rangę tego wydarzenia nadaje właśnie to, że miało ono miejsce w strategicznym dla systemu politycznego budynku. To scena jak z Pałacu Zimowego albo z Bastylii. Właściwie tak wyglądają udane rebelie, że tłum zajmuje najważniejszą lub jedną z ważniejszych dla ustroju budowli. I z tego względu te sceny będą nam towarzyszyć jeszcze długo.
Mylenie skutku z przyczyną
Reakcja amerykańskiego establishmentu i wtórujących mu m.in. w Polsce klakierów, jest jednak czymś w rodzaju coming-outu. Oto publicyści i komentatorzy dają dowód na to, że nie rozumieją zupełnie tego, co się właśnie dzieje w Ameryce. Atakowany jest Trump i jego osobiste cechy, tak jakby był on przyczyną, a nie skutkiem całego zajścia. Nadmierna personalizacja zjawiska zawsze świadczy o tym, że badacz nie jest w stanie go zrozumieć.
A rozłam w amerykańskim społeczeństwie nie jest efektem indywidualnych zachcianek odchodzącego prezydenta USA, a coraz bardziej bolesnego problemu „za krótkiej kołdry”, z którym zmaga się Waszyngton i który to problem będzie tylko narastać.
Masowe przenoszenie przemysłu do Chin przynosiło Ameryce ogromne zyski, które można było redystrybuować w kraju, dzięki czemu skutki tej polityki nie były odczuwalne. Ale co teraz, gdy Chińczycy nie potrzebują już amerykańskiej koncesji na wysokoprzetworzoną produkcję?
Amerykański kapitał popada w ruinę, a tracąca na tym w pierwszej kolejności biała klasa robotnicza domaga się jego powrotu do macierzy, wierząc że wystarczy na nowo produkować w USA i „będzie jak dawniej”. Demokraci z kolei nie mają odwagi powiedzieć ludziom, że sprawa jest przegrana, bo produkować owszem można, ale kto ten produkt kupi?
To oczywiście malutki wycinek rzeczywistości, ale wyraźnie widać, że amerykańska scena polityczna w swojej tradycyjnej konstrukcji, nie jest już w stanie dać przekonującej odpowiedzi, jaką dawała przez niemal całą swoją historię. Podział Demokraci-Republikanie świetnie się sprawdza, gdy można rozgrywać emocje elektoratu podług utartych schematów, ale przestaje ludziom wystarczać w momencie tąpnięcia pozycji USA na świecie, w czymś co czasami nazywamy „międzynarodowym podziałem dóbr”.
Ani się nie uspokoi, ani nie będzie już lepiej
Buntujący się przeciwko Donaldowi Trumpowi politycy Partii Republikańskiej zdecydowanie przeceniają własną sprawczość. To nie jest problem, który można sztucznie w społeczeństwie wywołać, a potem z radością ogłosić jego wygaszenie i nakazać wyborcom powrót do domu. No właśnie – „powrót do domu”. Ostatecznie zrobił to urzędujący prezydent, ale czy nie nadwątlił w ten sposób własnego autorytetu u demonstrujących?
Z pewnością i taka konstatacja się u nich pojawi. Ryzykowali zdrowie i życie tylko po to, by ich idol w kluczowym momencie się od nich odwrócił? Jeżeli Partia Republikańska i/lub Donald Trump otwarcie się od tych ludzi odetną, to stracą lwią część własnego elektoratu.
I tego by chyba chcieli Demokraci, by móc zaprowadzić nowoczesny „oświecony absolutyzm” w stylu Emmanuela Macrona.
Zostaliby w takim układzie hegemonem amerykańskiej sceny politycznej i dzięki zapewnieniu sobie spokoju wewnątrz kraju, spróbowaliby uratować pozycję „policjanta świata”, która to pozycja zapewniała Stanom Zjednoczonym ogromne dochody z uprawianego na każdym kontynencie łupiectwa.
Kto jednak będzie teraz na poważnie traktował rytualne wezwania do „poszanowania woli ludu” przy okazji kolejnych „kolorowych rewolucji”, po tym gdy „Majdan” zawitał do samego Waszyngtonu? USA straciły właśnie potężny argument w międzynarodowych przetargach – wizerunek modelowej demokracji.
Rozwiązanie preferowane przez administrację Bidena byłoby zresztą i tak rozwiązaniem na krótką metę. Natura nie znosi próżni, więc prawicowi wyborcy rozczarowani Republikanami mogliby szybko wyłonić z siebie nowych liderów i nowe formacje. Pewnie niezdolne do przejęcia władzy, ale na pewno do trwałego zniszczenia dwupartyjnego systemu politycznego.
Nie należy też ignorować możliwości wybuchu nowej wojny domowej w USA. Skoro tłum jest w stanie zająć parlament, to niby dlaczego nie miałby chwycić za broń? Wszakże ma jej pod dostatkiem...
Tomasz Jankowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy