AMEN - Autobiorafia Naukowa Ryszarda Opary. Odcinek 94
PROZA ŻYCIA
Po wielkościach tego świata, kilka przykładów „małości i pospolitości” - naszej podwórkowej -
„Polskiej” rzeczywistości... Spotkałem także wiele osób, na swojej drodze życia (głównie w Naszym Kraju), którzy niestety, nie najlepiej zapisali się w mojej pamięci.
Zdaję sobie sprawę, że cały dzisiejszy świat jest pełen zła i skrajnych uczuć zazdrości, nienawiści - może nawet trzeba się z tym pogodzić, ale... kiedy spotykają cię wielkie przykrości, ze strony osób, które darzyłeś wielkim uczuciem i zaufaniem – czasem trudno, nawet może niemożliwością jest takie rzeczy zrozumieć.
W Polskiej dawnej tradycji, podobno funkcjonował zwyczaj..., że osobie, która znajdowała się na „łożu śmierci”, rodzina, przyjaciele, opiekunowie wyciągali poduszkę spod głowy...(a nawet przykrywali tą poduszką głowę) – tak, żeby umierający przestał oddychać...i dłużej się nie męczył. Robili to podobno właśnie najbliżsi – rodzina...
Mnie trudno zrozumieć...i pogodzić się z takim postepowaniem... być może dlatego, że naturę mam lekarza i zawsze w swoim życiu, walczyłem o jak najdłuższe życie dla swoich pacjentów... Trudno mi też zrozumieć logikę, motywację takiego postępowania... Tradycje i zwyczaje stanowią jednak ponoć obraz wielowiekowych mądrości Narodu... A więc, gdzie w tym jest sens, logika i prawda...
A może jednak..., zgodnie z powiedzeniem Gordona Gekko (nie Polaka), ze słynnego filmu „Wall Street” :
„If you want to have a real friend – get a dog” – (Jeśli chesz mieć prawdziwego przyjaciela – weź sobie psa) – jakoś bardziej pasuje do „Polskiej” mentalności, szczególnie w czasach obecnych. Może przykra prawda; warto się nad tym dobrze zastanowić.
Przyjeżdżając do Polski z emigracji, niewątpliwie popełniłem jeden zasadniczy błąd. Pokazałem swoim braciom, znajomym i „przyjaciołom” – że mam dużo pieniędzy, spory majątek i stać mnie na właściwie wszystko. Zbudowałem kilka pięknych domów, jeździłem dobrymi samochodami – razem z kierowcą i ochroną; chodziłem w eleganckich ubraniach, do eleganckich restauracji itd.
Znajomych wszędzie zapraszałem, wszystko im fundowałem. I nie dlatego, żeby komukolwiek zaimponować. To było spełnienie moich dziecinnych marzeń...Chciałem być milionerem, i udało mi się; stać mnie było na taki styl życia; tak właśnie robiłem. Nie przypuszczałem, że to wszystko może być powodem zawiści, zazdrości... No i że... wszyscy wokół, będą próbować wykorzystać tę znajomość ze mną – dla własnych celów. Aby mnie oszukać i wykorzystać.
Wiem...to brzmi naiwnością i głupotą z mojej strony. Niestety taki właśnie byłem i niestety chyba nadal jestem.
W rezultacie końcowym: moi najbliżsi, zaufani, rodzina i „przyjaciele”, w ostatnim etapie mojego życia w Polsce... próbowali wyciągnąć poduszkę spod mojej głowy...i próbowali mnie unicestwić... Tak aby zatrzymać mój oddech. Zgodnie z „Polską tradycją”. Wszyscy myśleli, że jestem w stanie śmierci klinicznej. Na moje szczęście – nie udało IM się zrobić skutecznej „Eutanazji” Ryszarda Opary. Na szczęście w ostatnim momencie, zrozumiałem „tradycje polskości”, całkowicie przejrzałem na oczy i wyjechałem z kraju.
Żyję obecnie skromnie, ale w dobrych warunkach; bez stresów, codziennie spaceruję, właściwie się odżywiam; oddycham, piję wodę; ćwiczę yogę i oddychanie - cieszę się znakomitym zdrowiem! Patrzę na niedawną przeszłość i własną świetność - z filozoficznym uśmiechem.
Ale tak dla równowagi, podam dwa przykłady, które tkwią w mojej pamięci; jak rana cięta czy też postrzałowa, która zawsze pozostawia po sobie bliznę... Zmieniam nazwiska, aby nie być posądzany o próbę zemsty; „rewanżu zza świata” - nie chcę im szkodzić... Już im dawno wybaczyłem ale może warto przytoczyć kilka słów wspomnienia, aby poznać naturę Polaków.
Nie chcę też się żalić ani oczekiwać współczucia - to już bez znaczenia. Zresztą...
Wnioski pozostawiam interpretacji i domysłom czytelników.
„Maria Kowalska” – Historia jednej znajomości...
Kiedy w latach 1993-4, wracałem etapami do Polski, wiele rzeczy było dla mnie nowych, trudnych do zrozumienia. Nasz kraj przechodził wtedy przez totalne zmiany, i nie tylko... w sferze życia politycznego czy gospodarczego. Wszystko właściwie było jakby na etapie przejściowym i... tak naprawdę niewiele osób wiedziało – co i jak będzie dalej. Kto będzie rządził, decydował... Jakie prawa będą konsekwencją "Transformacji Ustrojowej".
Wszystko było jedną wielką improwizacją...
Trudnych spraw i nierozwiązywalnych problemów było sporo; każdego dnia.
Przywiozłem ze sobą sporo pieniędzy, ale na tamtym rynku, w tym zakresie też były... wielkie niewiadome. Moim dodatkowym problemem był fakt, że zdecydowałem pomóc swemu bratu, który prowadził zakład krawiecki – ale kompletnie sie na tym nie znałem... No i wyszło to w sumie nie najlepiej...pisałem już o tym w szczegółach.
Niemniej jednak, jedna rzecz dla mnie była pewna i oczywista... Musiałem znaleźć parę osób, którzy żyjąc w „polskiej” rzeczywistości - jakoś pomogłyby mnie się tutaj odnaleźć, no i pomóc - w działaniach biznesowych. Oczywiście, już wtedy, znałem sporo ludzi, z górnej, najwyższej „półki politycznej” – ale żaden z nich, w sumie oprócz „dobrej” (najczęściej głupiej) rady, nie mógł wiele zaproponować. Musiałem poznać „ludzi do roboty”, średniego kalibru administratorów, którzy potrafili funkcjonować w realiach ówczesnej rzeczywistości. Szukałem.
W 1994 r., poznałem Marię Kowalską (MK), która była szefową sekretariatu Prezesa, ogólnopolskiej organizacji i sprawowała się tam świetnie, znała się doskonale na administracji i przepisach prawa, ale...miała dwoje małych, czasem chorowitych dzieci, często więc musiała się nimi zajmować...było to... kosztem interesów pracodawcy. Była w sumie zbyt mało „dyspozycyjna” czasowo dla Prezesa organizacji. On chciał znaleźć osobę - niezależną rodzinnie; kobietę - asystentkę, która mógłaby pracować po godzinach – czasem w weekendy; na wyjazdach w teren; kogoś bardziej zaangażowanego w różne sprawy organizacji.
Dodatkowym dla mnie atutem Pani MK, było to, że znała się dobrze na krawiectwie, jej mąż prowadził mały zakład, ona projektowała stroje – a więc w tamtych czasach... była w pewnym sensie idealną osobą dla mnie... Była też młoda, atrakcyjna, pogodna – miała wiele atutów kobiecości. Pan Prezes był jednak honorowym mężczyzną, chciał dla MK, znaleźć dobrą pracę a może nawet też zatrzymać ją na pół etatu. Złożył mi propozycję odnośnie Pani MK – no i dogadaliśmy się od razu.
Pierwsze lata współpracy z MK, były rzeczywiście bardzo dobre, pożyteczne i owocne. Szybko też staliśmy się dość bliskimi przyjaciółmi – a kiedy jeszcze "przyszły na świat" nasze adpotowane dzieci – MK przeprowadziła się po prostu do naszego domu – razem z swoim mężem i rodziną - i tak w ciągu niedługiego czasu, staliśmy się w penym sensie jedną wielką rodziną. (Na terenie naszej rezydencji stał całkowicie wyposażony osobny budynek, w którym MK zamieszkała).
Po kilku latach Pani MK, została moją „prawą ręką”, główną asystentką, często reprezentowała mnie w różnych sprawach administracyjnych, w Sądzie, Banku; była członkiem zarządu a nawet Prezesem niektórych naszych spółek. Nie mogłem wszystkiego robić przecież jednosobowo a Pani MK – była zawsze do dyspozycji; miałem do niej absolutne zaufanie. Dawałem jej pełnomocnictwa do reprezentacji niektórych naszych firm...
W pewnym sensie, stała się osobą, dla mnie niezastapioną.
Oczywiście MK również bardzo dobrze zarabiała, dostała w prezencie parę samochodów – a tak przy okazji pomogłem jej w wielu sprawach finansowo: wykup jej mieszkania; zakup działki i domu po naszych zmarłych dziadkach... Kiedy zaś córka i syn Pani MK... dorosły – dostały też ode mnie, każde z nich – w prezencie mieszkanie.
Pani MK – prawie zawsze mieszkała w jednym z naszych domów – za darmo, opiekując się np. również naszymi nieruchomościami, kiedy mieszkalismy w Australii, gdzie zresztą na nasz koszt – odwiedziła nas parę razy... ze swoimi dziećmi...
Wszystko było dobrze, bez żadnego zarzutu... dopóki... nie przegraliśmy pierwszej sprawy - w Sądzie Okręgowym z Pekao SA. Byliśmy wtedy od kilku lat w Warszawie; stosunki pomiędzy nami zaczęły się stopniowo ochładzać, głównie, a może dlatego, że... nie stać już mnie było - na dużą pensję dla Pani MK.
MK nie mieszkała z nami w jednej z naszych rezydencji, kupiła własny dom (oczywiście, za nasze pieniądze). Jeździła też naszym samochodem. Zmianę w naszych relacjach, traktowałem jednak jako normalny rezultat, konsekwencję wyraźnego osłabienia naszej pozycji finansowej; w związku z czym MK musiała, jakoś sama zacząć dbać o siebie. Pomimo tego, nadal jednak miałem do MK - olbrzymie zaufanie; będąc w 100% pewien,
że potem co ja/my zrobiliśmy dla niej w życiu – zawsze będziemy mogli na nią liczyć...
Niestety, znowu bardzo się pomyliłem. Pani MK, przez ostanie kilka lat zrobiła wiele rzeczy na naszą niekorzyść, próbując (z powodzeniem) wyrwać – ukraść, jak najwięcej dla siebie z naszego jeszcze pozostałego w zasięgu rodziny majątku. Nie będę opisywać wszystkiego. Podam jeden przykład:
Pani MK, podszywając się jako Prezes Spółki XYZ, która była właścicielem naszej rezydencji w Piasecznie; jako Prezes sprzedała 100% udziałów tej spółki – swojemu bliskiemu znajomemu - za kwotę równą wysokości kapitału zakładowego spółki – czyli...za 5,000 zł. Dom był w przeszłości wyceniany na 15 milionów zł; wprawdzie była na nim hipoteka – ale...podobno nieważna. Rezydencja, była wynajmowana za kwotę ok 20,000 zł miesięcznie – okres najmu 10 lat. Dodatkowo, zgodnie z umową najmu, my rodzina Oparów, mieliśmy prawo mieszkać (zajmować jedno piętro ok 250 m2) - bez żadnych kosztów. (Łatwo więc chyba obliczyć wartość tej nieruchomości dla nas - dla mojej rodziny). Dla wyjaśnienia: w dniu sprzedaży udziałów spółki XYZ - MK nie była już, Prezesem tej spółki (byłem nim ja).
Pani MK została odwołana kilka miesięcy wcześniej, ale... ”celowo” złożyła w KRS wadliwy wniosek o zmianę stanowiska Prezesa (niewłaściwa opłata wniosku) – w związku z czym KRS odrzucił wniosek, a Pani MK – absolutnie mnie ani mojej żony - o tym nie powiadomiła.
Na zakończenie tej historii; kiedy Sąd- KRS, jakoś wyjątkowo szybko, bez naszej wiedzy, zarejestrował sprzedaż udziałów spółki XYZ oraz nowego Prezesa (znajomego Pani MK) – zostaliśmy całą rodziną wyrzuceni na ulicę. Tak po prostu - na ulicę. A przy okazji wszystkie nasze cenniejsze ruchomości, pozostałe w domu - ukradziono. Natomiast rzeczy osobiste wywioziono nam "łaskawie" – do brudnego, cieknącego magazynu – w Iwicznej, koło Piaseczna. Tak, żeby pokazać "dobrą wolę" w działaniu... wyrzucania z domu.
Oczywiście natychmiast złożyliśmy doniesienie do Prokuratury: o popełnienie kilku przestępsw przez Panią MK – i jej znajomego (kradzież domu, ruchomości) oraz wniosek do Sądu odnośnie „Stanu Posiadania” itd – ale...ale... Znajomy Pani MK, zna też wszystkich odpowiednich ludzi i prokuratorów – a więc wszystkie nasze wnioski do Prokuratury zostały odrzucone, bez większego uzasadnienia a sprawę w Sądzie też przegraliśmy.
Tak też właśnie - rzeczy bez jakiejkolwiek logiki, z pozoru niemożliwe - stały się zgodnie z Prawem - możliwe.
Jako ciekawostkę podaję, że: od tego czasu zresztą, udziały spółki XYZ – zostały sprzedane już kilka razy – innym podmiotom gospodarczym, choć tym samym lub powiązanym osobom - i za każdym razem za 5,000 zł! Tak że w sumie... nie ma ani winnych, ani odpowiedzialnych. Daleko i długo... trzeba by ich było szukać. Wszystko zrobione w określonym celu - tak i po to, aby nie było odpowiedzialnych i nie wiadomo kogo skarżyć.
Takie jest w Polsce Prawo i Wymiar Sprawiedliwości.
Moje własne doświadczenia ostatnich 20 lat życia w Kraju - przekonały mnie całkowicie co do jednego: Sędziowie i Prokuratorzy pracuję tylko po to aby zgodnie z „Prawem” uzasadniać wyroki, dla tych - tylko i wyłącznie dla "znajomych" czyli tych - co za te wyroki dobrze zapłacą.
Taka jest też "Małość i Pospolitość" - ludzi w Rzeczy Pospolitej.
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy