AMEN - Autobiografia Ryszarda Opary. Odcinek 87.
Ciąg dalszy naszej podróży życia - wokół "świata Australii"...
Z wielkim smutkiem i żalem rozstaliśmy się z Oceanem i jego skarbami wokół Wielkiej Rafy Koralowej. Nie mogliśmy tam jednak zostać na zawsze. Dosłownie i w przenośni. Trzeba była zobaczyć skrajności inności. Suche, pustynne krainy, w centrum kontynentu – gdzie woda była prawdziwym rarytasem...
Następny cel/etap podróży to Three Ways. Miejsce w środku Australii, z którego można zawsze odjechać - w trzy strony świata - kontynentu: na południe do Adelajdy (ok. 2,500 km) lub na północ - do Darwin 1,500km. Można też wrócić nad Pacyfik. Tylko droga na zachód była raczej zamknięta pustynią. Chociaż oczywiście przejezdna dla śmiałków...
Koniecznością było zatrzymać się w Three Ways Pub; i tam w upałach i suszy Centralnej Australii, spróbować smaku i napić się zimnego piwa. Z miejscowego browaru...Świat zupełnie innych ludzi, perspektyw i rozjazdów. Na ścianach, zamiast obrazów wisiały zagubione resztki przedmiotów - np. tablice rejestracyjne samochodów, tych które dokonały żywota na okolicznych bezdrożach, próbując dojechać do celu..
Obok były eksponaty odzieży skrajnie zniszczonej; zabrudzonej czasem, kurzem i ludzkością; między innymi...np majtek i wszelakiej bielizny męsko-damskiej. Trudno nawet było zgadnąć po kolorach i wonnościach... czy te eksponaty i galanteria... była wyprana czy raczej nie, przed powieszeniem na scianie.
Zapach w Pubie „Trzech Dróg”, był bowiem uderzajaco nieszczególny...ale także unikalny, a język tam stosowany, w głośnych, nieskrępowanych rozmowach był też całkowicie brudny - niecenzuralny. Atmosfera podziemnego księżyca. Nie byliśmy tam zbyt długo ze względu na przyzwoitość i dzieci. Zwłaszcza, że noc nadchodziła szybko, a gwiazdy na bezchmurnym niebie błyskały - jak na choince świątecznej.
Rano, decyzją większości, w której 2 głosy miał tata (czyli ja) - zdycydowaliśmy pojechać na południe. Wszyscy bowiem chcieli dotknąć i obejrzeć z bliska jedną z największych, najbardziej znanych atrakcji Australii – górę Ayers Rock (aborygeńska nazwa Uluru).
Największy na świecie monolit skalny - w centrum Australii – dobrze znany z pocztówek.
Przejechaliśmy wieczorem, w koralach koloru tęczy i zachodu słońca. Nad górą, filoletowa chmura kapała jakby lekką mrzawką.
Czerwona skała promieniała i barwy zmieniała; błyszcząc wokół jak cokół - wyglądała niesamowicie. Jak w starym kinie wyobraźni impresjonistów –ale bez ucha Van Gogha.
Po przyjeździe u podnóża góry – wypiliśmy parę kieliszków szampana, zgodnie z tradycją tych białych. Wcześnie rano o wschodzie, byliśmy gotowi wspinaczkę. To trzeba naprawdę zobaczyć.
Nie można wprost opisać wrażeń i wyjątkowości miejsca. Sama góra jest niewysoka, około 850 metrów n.p.m. i płaskowyżu wokół, ale...groźna: czasami łagodna w uniesieniach a czasami niemal pionowo stroma. W tych miejscach są liny i łańcuchy zabezpieczające wspinaczkę. Trzeba się ich trzymać. Przeżyliśmy chwile grozy, kiedy nagle nasz mały Rysio, zaczął się popisywać i...wariować, udawać ptaka, orła. Na prawdę mało brakowało aby spadł w przepaść. Na szczęście przytomność jego ojca - uratowała nas od tragedii.
Do dziś ten moment pamiętam, kiedy patrzę na swojego, pełnego życia synka; zamyślonego albo rozbawionego - odruchowo ściskam ręce, a czasem i łezka pojawi się w oku...w odpowiedzi na pytanie: Co by było - gdyby...? Niestety, wiele osób (ponoć setka?), spadło z Uluru w przepaść i zginęło.
Obiecnie o ile wiem, trzeba mieć specjalne zezwolenie wejścia na górę. I można to zrobić tylko z wyszkolonym przewodnikiem. Prócz tego obecnie - Uluru jest własnością i miejscem kultów Aborygenów, które zostało oficjalnie przekazane im w administrację przez Rząd Federacji. A więc trzeba mieć dodatkowe zezwolenie...
Ja byłem na szczycie, w życiu wiele razy...Natomiast równie ciekawa jest wycieczka wokół Uluru. Wprawdzie to spacer, po górach i dolinach ok. 20 km ale naprawdę wart zachodu, no i wschodu. Tylko trzeba się wybrać wcześnie rano o wschodzie a zakończyć wieczorem przed zachodem słońca.
Chodzenie nocą, podobno jest bardzo niebezpieczne. Wszędzie widać pełno duchów aborygeńskich przodków, które niezbyt przyjaźnie odnoszą się do białych kolonizatorów – a często zdarzają się też psy dingo, które lubią ludzkie mięso. Tak czy inaczej, dni i noce - są nad Uluru (Ayers Rock) - niepowtarzalnie, niesamowite. A dla nas wszystkich – niezapomniane. Trzymaliśmy się wszyscy razem – na wszelki wypadek.
Następnym etapem podróży, z powrotem na północ było Alice Springs. Miasto w samym centrum Australii, jedno z pierwszych, zbudowanych jako centrum kolonizacji kontynentu w połowie XIXw. Byliśmy tam kilka dni (przy okazji moich urodzin) - w słynnym, historycznym Rock Bar. Zrobiono nam grilla ze wszystkich egzotycznych gadów, ptaków i ssaków: krokodyla, strusia, kangura, bawołu itd. Razem z czerwonym winem, przeszło bezboleśnie. Dzieciaki, ponieważ nie piły - nie mogły spać. W ogóle nie czuły zmęczenia a jednocześnie, jakoś bardzo przeżywały scenerię Centrum Australii.
W Rock Bar był i grał lokalny zespół muzyki „Country”, który grał, podpity od rana, dokąd trzymał się na nogach. W Alice wszyscy...robią co chcą i kiedy chcą. Tylko Burmistrz, podobno czymkolwiek się przejmuje, bo zależy mu na reelekcji. Kolejny przykład, zupełnie innego świata. Zresztą każde miejsce, miasto czy osada – w centrum kontynentu Australii - to zupełnie inny świat. Choć na pierwszy rzut oka wszystko wydaje się takie same.
Nigdy nie zapomnę, dojeżdżając do...jakiegoś tam „Pango-Pango”; osady, był napis: „population 2” - czyli liczba stałych mieszkańców osady Pango-Pango...parzysta – wynosiła w sumie... całe 2-ie sztuki.
Po drodze do Darwin, odwiedziliśmy mnóstwo interesujących miejsc. Najciekawsze to Katherine, gdzie przepływa malowniczy, przedpotopowy wąwóz „Katherine Gorge”. Tam zaczyna się między innymi „Kakadu National Park” – jeden z najpiękniejszych rezerwatów przyrody naszego świata.
Wycieczka statkiem, po tropikalnej prehistorii, wśród obfitości rozmaitych gadów, płazów i ryb... no i oczywiście wężów czy ogromnych, niezdarnych na lądzie ale błyskawicznych w wodzie...krokodyli - to też nieprawdopodobne przeżycia. Dreszcze i ciarki ocierają się o siebie jak woda i ogień wrażeń. Koloryt, soczystość przyrody wyglądającej zawsze, jak po upalnej ulewie - nieopisywalna. Trzeba być poetą natury i mieć natchnienie "Boskiej Kreacji".
Dodatkowo...Tam zawsze parno. Ale my wszystkie Opary – dawaliśmy sobie jakoś z tym radę... Ale to, co się działo pod ciemnym lustrem wody ogromnych wąwozów...pozostawało w sferze wyobraźni.
Wszędzie tablice/napisy: „Please be carefull - Extreme danger: Crocodiles”- „Proszę bądź ostrożny, olbrzymie niebezpieczeństwo: krokodyle”. Prawdę mówiąc, w miejscach gdzie były napisy nigdy nie widziałem żadnego gada. Dopiero jak zaczęto wabić krokodyle kawałkami zakrwawionego mięsa... nagle pojawiało się ich wokół wiele. Poza tym - dobrze się ukrywały... w swoim, własnym świecie. A może one lubią ciszę i samotność; może po prostu nie chciały nic, nikomu dawać - na pokaz.
Mataranka – to niewielka osada, licząca około 200 stałych mieszkańców, którzy są tam od zawsze. Przyjechali, zobaczyli, spodobało im się i...zostali. Miejscowość jest znana z kilku powodów, głównie z gorących źródeł termalnych (gejzerów). Tworzą one dość tajemnicze, naturalne baseny, ukryte w cieniu gęstych, wysokich gajów palmowych. Kolejny cudowny raj tropiku. Złożony z wody i przyrody.
Pamiętam jak poszedłem tam pierwszy raz, nie znając miejscowych zwyczajów ani intymności, czyli... szczegółów życia egzotycznych populacji. Dojście do basenów gezjerowych, było przez szerokie, pofałdowane piaszczyste wydmy. Aby nie brudzić przeźroczysto czystych wód źródlanych, postanowiłem wpierw... wytrzepać swoje adidasy z piasku. Wokół była śpiewająca cisza, spokoju natury – a ja, nagle...zacząłem walić butami.
W tym momencie z konarów drzew, zerwało się mrowie...parę tysięcy nietoperzy. Spały one tam sobie upojnie, beztrosko otulone w liście palmowe. Aż tu nagle jakiś dureń z miasta, (to byłem ja) - niespodziewanie zaczął budzić ciszę; hałasować. Wszedł butami, w błogość popołudniowej sjesty nietoperzy. Zburzył ptakom-ssakom...harmonię czasu dnia i natury.
Ptaki-myszy...zaczęły więc latać bezmyślnie... w tę i nazad – no i wokół palmowych niedogodności.
Po kilku minutach, nie wiedząc so się stało, wprost oszalały, oślepiło ich bowiem słońce, jasność dnia. Zaczęły srać, rzygać na intruza. Nigdy w życiu, tyle gówna i złości, od takiej ilosci, nie zleciało na mnie... z żadnej góry. A przecież ja... chciałem dobrze. Chciałem zachować czystość, nie wchodzić brudnymi butami w nieskalaną piachem, źródlaną wodę...
Finał mojego niestosownego zachowania był żałosny...Musiałem dosłownie wyrzucić całe moje ubranie. Nie było tego wiele, ale już... nie do odzyskania. Smród czuję do dziś.
To jeden z drastycznych przykładów, jak nie należy się zachowywać, kiedy się jest z wizytą u matki natury.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy