Życie ciągle dostarcza nam, każdemu człowiekowi wielu dowodów na kapitalne znaczenie przypadków - w naszym bycie. Czasem proste zdarzenie losowe, może zadecydować o przyszłości - o wszystkim. Nasze życie to nie przypadek, ale rządzą nim przypadki.
C.D. Podróży po świecie Antypodów - najmniejszy stan Australii – Victoria!
A po Victorii - do domu...
AMEN - Autobiografia Naukowa Ryszarda Opary. Odcinek 90.
Wspaniała była przejażdżka, poprzez plenery i pagórki, południowymi krańcami kontynentu z Adelajdy do Coonawarra (kolejna słynna winiarnia, gdzie...nieoczekiwanie, musiałem zatrzymać się na 2 noce), potem Mount Gambier do Nelson, Portland (miasta, trochę na uboczu...historii kolonizacji Antypodów).
Stamtąd najpiękniejsza widowiskowo: Great Ocean Drive (Wielka Droga Oceanu) - Warnnambool i Torqua 300km. Po drodze spotkaliśmy dwunastu apostołów: czyli słynne posągi skalne na brzegach oceanu a potem dalej... na wschód... do Edenu, a nie na „Wschód...od Edenu”- jak twierdzi znany serial.
Tam, na wschód od Edenu jest ocean- raczej niespokojny. Jest i droga tuż przy nim; stamtąd dobrze widać (poprzez skały) - bezkres, fale i żywioł – tej największej potęgi świata
Zatrzymywaliśmy się po drodze bardzo często...podziwiając tamtejsze widoki. Patrząc w nieskończoność... w dzień i nocami stawiałem sobie pytania: Cóż jest tak naprawdę bardziej błękitne: woda czy niebiosa? A cóż bardziej gwiaździste noc czy ocean?
Victoria - (nie licząc ACT) najmniejszy stan Australii, ciut mniejszy od Polski. Jego stolicą jest Melbourne bardzo interesujące, najbardziej chyba europejskie oraz kulturowo najbardziej rozwinięte miasto kraju. Jest również wielkim tyglem rozlicznych narodowości; choć oprócz anglosasów, najwięcej tam emigracji włoskiej i greckiej.
W Melbourne jest chyba najliczniejsza grupa Polonii australijskiej oraz także Polaków pochodzenia żydowskiego. Niektóre dzielnice są wprost zdominowane przez jakąś tam narodowość...
Od początku niezależnej państwowości Australii (rok 1901), zawsze była rywalizacja między Sydney i Melbourne - dotycząca „palmy” pierwszeństwa i ważności. Dlatego też ludzie, nie mogąc się dogadać, które z nich ma zostać stolicą nowego kraju, zdecydowali się na kompromis. Zbudowano nowe miasto; w tym własnie celu, gdzieś tam, dokładnie pośrodku - między dwoma rywalami. Aby nie było dłużej bezsensownych sporów. Nikt się bowiem jeszcze taki nie urodził...aby każdemu dogodzić. Nawet w Australii...
Canberra - stolica Australii. Fot. Wikimedia commons |
Tak powstała Canberra. Jedyne chyba miejsce na kontynencie, które mnie, osobiście raczej się nie podoba.
Nuda, administracja, biurokracja, pomniki, policja, garnitury, ambasady i w ogóle ziewanie przy pustym fortepianie. Byłem tam kilka razy (służbowo)...-ale tylko parę dni i zawsze wydawało mi się zbyt długo.
Tym razem również, za zgodą całej rodziny - nie zatrzymaliśmy się w ogóle w Canberze.
Przejechaliśmy, zatrzymując się tylko na światłach. Na całe szczęście nasza droga ewakuacji była otwarta i dobra. Prosto w stronę oceanu do Wollongong, miasto to znałem, jak własną kieszeń... Kiedyś tam właśnie zbudowałem 2 szpitale; musiałem też trochę się nalatać po zgodę...między urzędami, administracją miasta a przede wszystkim...lekarzami. Było miło i co wspominać; każdy zresztą witał mnie z wielkim uszanowaniem, czasem łezką w oku...
Jednak „tematem dnia” na ustach wszystkich, był stan zdrowia mojego starego znajomego i byłego adwersarza Paula Ramsey, który to w latach 90-tych przejął w całości moją firmę Alpha Healthcare; wszystkie moje szpitale, a potem na tej bazie, zbudował największą w Australii, grupę prywatnych szpitali- czyli spełnił w sumie, moje „niespełnione” marzenia.
Przejeżdżając parę dni wcześniej przez Melbourne dowiedziałem się że Paul jest bardzo ciężko chory – zostało to potwierdzone przez znajomych w Wollongong a więc zostałem w pewnym sensie przez nich przekonany i postanowiłem się z nim spotkać. Pojechałem sam, terenowym samochodem, zostawiając rodzinkę na plażach miasta.
Niestety nasze spotkanie, nie należało do najprzyjemniejszych... Paul przywitał mnie mile zaskoczony, uśmiechnął się na chwilę, potem bardzo szybko posmutniał; był słaby,
ledwo chodził; cały czas właściwie płakał, jakby prosił mnie o zrozumienie, zapomnienie, wybaczenie... Patrząc na to co się z nim stało, rozmyślając o priorytetach sensu życia, o nieuchronnosci przemijania, jakie naprawdę jest przeznaczenie czy też „wola Boska”- sam wpadłem niemal w depresję...co rzadko mi się to zdarza.
Jadąc z powrotem, przez całą drogę, zastanawiałem się nad tymi problemami. Przecież Paul całe życie ciężko i kreatywnie pracował... Właściwie z niczego, został miliarderem – a pod koniec życia był sam, pogrążony w smutku. Zmarł wkrótce potem w sumie jako niestary człowiek; miał 74 lata. Myślę, że w ostateczności, zabiła go samotność, depresja i demencja... To wszystko ciężkie, śmiertelne choroby.
Następne kilka dni były dla mnie pełne refleksji, siedziałem sam w tyłach autobusu, tyłem do kierunku jazdy naszego „Winibago”(przezwisko - Win i bach go...) - rozmyślając o sensie życia i tego wszystkiego co wokół.
Na szczęście... mieliśmy jeszcze wcześniej zaplanowaną wizytę, w przepięknej nadmorskiej rezydencji naszego dobrego przyjaciela – doktora Alfa Corena, który od lat mieszkał przy plaży w Kiama. Zawsze nas zapraszał – a my nigdy jakoś nie mieliśmy czasu. Teraz byliśmy całą rodziną, z sześciorgiem dzieci; i własnym noclegiem. Musiałem tylko choć na chwilę zapomnieć o Paulu i tym co było parę dni wcześniej...
Ale...parę butelek dobrego wina oraz wspomnienia naszej młodości, diametralnie zmieniły mój nastrój przynajmniej na czas delektacji, aczkolwiek już wtedy...ponieważ wszyscy jakoś zauważali mój smutek, zgodnie razem, postanowiliśmy wracać do domu...Mieliśmy chyba dosyć wycieczki. I tak się też stało...
Ominęliśmy Sydney, (o którym pisałem już wiele), kołem przez cuda Blue Mountains (Góry Błękitne) – a stamtąd przez Newcastle (miasto przemysłu i stali), bez zatrzymanki – do pięknego Port Macquarie. Potem tylko „skok w bok” – 150 kilometrów do Tamworth, gdzie akurat się odbywał festiwal muzyki „Country”, który zawsze chciałem zobaczyć...ale w sumie... byłem tym, nieco rozczarowany. Zbyt dużo propagandy, udawania, komercjalizmu a za mało prawdziwej sztuki ludowej.
No cóż tak w życiu bywa czasem...człowiek przez lata o czymś marzy a kiedy to się wreszcie stanie – jest nic – albo może tylko wielkie rozczarowanie.
Być może też smutki ostatnich dni nastroiły mnie jakoś negatywnie, minorowo a ta muzyka i wszystko w Tamworth - było w całkowicie innych nieznanych mi tonacjach i rytmach..
Zresztą coraz bardziej wszyscy tęskniliśmy za domem; a więc ruszyliśmy w pośpiechu do Coffs Harbour, Grafton, Lismore, Byron Bay - no i powrót... do Queensland - Gold Coast.
Ponad cztery miesiące: 42,486 km – niezapomnianych na całe życie - wrażeń.
Mimo tego pod koniec podróży jakoś intuicyjnie, spieszyło się nam wszystkim – w pielesze domowe... Na całe szczęście cała wycieczka, wszystko odbyło się bez żadnych nieprzyjemności, ani wypadku. Dopiero, na samym finiszu, tuż przed końcem podróży, wydarzyła się nam...niesamowita wprost historia. Przejeżdżaliśmy akurat bardzo krętymi i wąskimi ulicami, małego miasteczka w górach Tamborine.
Była słoneczna sobota, tłumy ludzi na ulicach, lokalnych i przyjezdnych a przyczyną tych tłoków był świąteczny targ a prócz tego jakiś „folk-festival”. Nie było nawet gdzie stanąć a więc zdecydowaliśmy gremialnie... nawet się tam, wogóle nie zatrzymywać... Zresztą, stamtąd, droga prosta w dół, prowadziła już do naszego domu.
W pewnym momencie wyjrzałem przez tylną szybę autobusu i ze zgrozą w myśli, zauważyłem brak przyczepy z naszym terenowym samochodem. A przecież... była tam, przed wjazdem do miasteczka.
Zamarłem zgrozą, tak jak wszyscy w autobusie, po potwierdzeniu tego braku z tyłu.
Kierowca zatrzymał się, widziałem przerażenie i bladość w jego oczach. Wszystkim cisnęło się do głowy dramatyczne pytanie: jak to się mogło stać.? Z największą zgrozą, zobaczyłem własną wyobraźnią naszą przyczepę wraz z terenowym samochodem - walącą w olbrzymim... niekontrolowanym pędzie, gdzieś tam w tłumy ludzi miasteczka. Pełen najgorszych obaw, kazałem kierowcy zawrócić. Nie był w stanie tego zrobić, ręce mu się trzęsły, myślałem...za moment zemdleje. Po 10 minutach, przemógł się. Przejechaliśmy wolno ze 2 kilometry. Nic...żadnych śladów zguby.
Nagle... z największą ulgą, w sercu...z auważyłem naszą przyczepę z autem, w szczerym polu;
kilkaset metrów od drogi. Wszyscy pobiegliśmy tam pędem. Okazało się, że nic, nikomu, niczemu się nie stało.
Tylko wtedy... nasz kierowca, po prostu zasłabł. Siedział blady w polu... przez kilka godzin.
Patrząc na autobus i przyczepę – bez jednego słowa. Chyba największy kamień w moim życiu, spadł mi z serca. Strach było sobie nawet wprost wyobrazić, następstwa tej nieprzewidzianej katastrofy, gdyby przyczepa oderwała się i wpadła w tłumy ludzi w mieście.
Nasz kierowca, tego dnia nie był już zdolny do niczego, szczególnie do dalszej jazdy.
Ja razem z rodziną, zdjęliśmy nasze auto i pojechaliśmy sami do domu.
Kierowca przenocował sam w autobusie, wrócił następnego ranka i najpierw poszedł zrobić sobie EKG... serca, które zresztą kazałem mu zrobić, u znajomego lekarza... Było OK.
Od tego zdarzenia...kierowca bardzo się zmienił. Przestał pracować w swoim zawodzie, teraz o ile wiem, jezdzi wszędzie... rowerem.
Było to naprawdę wprost niesłychane zakończenie - naszej wspaniałej podróży po Australii.
Ale także, jeszcze jeden, kolejny dowód na kapitalne znaczenie przypadków w życiu. Życie ciągle dostarcza nam, każdemu człowiekowi wielu dowodów na to.
Czasem tego, po prostu nie zauważamy. Czasem proste, czyste zdarzenie losowe, może zadecydować o przyszłości i o wszystkim.
Alternatywnie, może przejść do historii niezauważone.
Tak czy inaczej, nasze życie to nie przypadek, ale rządzą nim przypadki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy