Panorama of the Cape Town city centre. Fot. Wikipedia |
AMEN - Autobiografia Naukowa Ryszarda Opary. Odcinek 83.
Afryka; czarny kontynent – cd.
South Africa To naprawdę przepiękny kraj. Taka w pewnym sensie miniatura Australii. Jest kilka razy mniejsza. (może 5 razy). Ale ma wszystko – dwa oceany Atlantycki i Indyjski – rozdzielone Przylądkiem Dobrej Nadziei. Wspaniały klimat, żyzne ziemie, dżungle, parki, bogactwo zwierząt i roślinności - wszelkie bogactwa natury.
Brakuje tylko zgody, pomiędzy ludźmi, którzy ten kraj stworzyli...Tymi "drugimi", przybyszmi, którzy swoimi ideami i ciężką pracą doprowadzili kraj do możliwej doskonałości a tymi, którzy byli tam pierwsi; ale będąc właścicielami ziemi - nie zrobili wiele. Nic. Potem - w imię źle rozumianej sprawiedliwości dziejowej - kraj zniszczyli. Robią to skutecznie, nadal do dziś. Niewątpliwie ci pierwsi, rodowici, których jest dużo więcej, mają wiele racji, oni byli też tam siłą roboczą ale bez tych drugich, bez ich inwencji i rozumu, kraj byłby dzisiaj taki jak reszta Afryki.
Kwestia własności oraz pierwszeństwa, ważności i priorytetów jest co najmniej dyskusyjna. Liczą się skutki końcowe, postęp i osiągnięcia w rezultacie wielu lat ciężkiej pracy, kreatywności.
Ja osobiście ciągle żyję nadzieją, że kiedyś wszyscy ludzie tego świata, jakoś dogadają się ze sobą... dla dobra wszystkich, dla dobra przyszłości ludzkości... Wiem, że to mrzonki, ale... przeznaczenie czasu nam, kiedyś to pokaże.
Nasza pierwsza wizyta w Cape Town (SA), była dziełem czystego przypadku. Pewnego dnia jako jeszcze prezes Alpha Healthcare, byłem zaproszony na bal/aukcje charytatywną w Sydney. Główną nagrodą była: Wycieczka na safari do Kruger National Park oraz jako część wygranej -„deal” -licencja na odstrzał lwa, co było również oficjalnie, na papierze rządowym zatwierdzone.
Nigdy nie byłem myśliwym i nigdy w życiu nie zabiłem żadnego zwierzątka a tym bardziej lwa - ta główna nagroda przypadła jednak mnie w udziale, po licytacji za kwotę $ 15,000. Przedtem wypiłem kilka kieliszków wspaniałego szampana, w towarzystwie przeuroczych pań... a więc... Moje pieniądze miały pójść dla biednych z Afryki, więc... mimo wszystko - nie żałowałem. Wycieczka była wspaniała a zaczęła się od Sun City, który jest blisko Kruger. To takie Las Vegas, Południowej Afryki. Miasto sztuczności: pozłacane, kasyna, pokazy, rewie, hotele, restauracje i sklepy wszelakie – werwet wokół 24 godzin i paranoja rozrywki ale całkowicie nie w moim stylu.
Kiedy przyszła pora na skorzystanie z licencji – polowanie na lwa, dostałem wspaniały sztucer „Holland-Holland” z lunetą, specjalnie na tę okazje wsadzono mnie z obstawą do jakiegoś pancernego samochodu, który zawiózł mnie na sawannę. Była też tam i „baszta”, z której to miałem strzelać. Z przeciwnej strony szła „naganka”, złożona z wielkiej grupy Murzynów, próbowała podprowadzić zwierzę pod moje stanowisko do odstrzału. Był przepiękny, jesienny słoneczny poranek.
Na odpowiedni sygnał, ujrzałem przez lunetę wspaniałego lwa, zwierzę, prężące się w słońcu, na skale – do ataku...którego naganka kierowała w stronę mojej baszty....
Pomyślałem sobie. Piękny okaz, prawdziwy król zwierząt. Nie mogę go przecież tak zabić. Dam mu żyć. I tak już zapłaciłem...przecież za to wszystko. Strzeliłem więc w niebo, parę razy – zadowolony z kilku dziur, które tam zapewne uczyniłem, ku chwale istnienia..
Po kilkunastu minutach zwiedzania okolic, przyleciało do mnie kilku tubylców, jeden z nich z dobrze udawaną radością krzyczał:
„Panie doktor Opara, cóż za wspaniałe oko i strzał. Trafił Pan tego lwa prosto w serce”...Po chwili dodał:
„Za dodatkowe $10,000... wyprawimy specjalnie dla Pana skórę bestii, którą Pan tak celnie trafił.”
A ja przecież...strzeliłem w niebo, darowałem zwierzęciu życie...Wiedziałem, że moje tłumaczenie..., że ja w
ogóle nawet nie celowałem do zwierzęcia... bez sensu spali na panewce Holland-Holland.
Zacząłem udawać wielką, niespodziewaną radość - byłem przecież wśród wśród oszustów. Oni z tego żyli. Zgodziłem się na kupno skóry lwa, którego podobno zastrzeliłem, chociaż nigdy do niego nie strzelałem. Wiedziałem, że to jedyne rozsądne wyjście z honorem. Pomimo tego, że wiedziałem, że ten„mój” lew, dawno już nie żył.
Zastrzelił go n napewno ktoś inny, zanim ja - do niego celowałem. Skórę mam w domu do dziś - jako dowód cudów natury i ludzkiego daru przekonywania.
South Africa to też kraj produkcji wina. Po mojej „lwiej przygodzie”, wybraliśmy się na dość długą wycieczkę, aby opijać moje myśliwskie sukcesy a jednocześnie „czekać” na wyprawę skóry i papiery konieczne do wywozu. Nasz autobus, jechał „szlakiem winnic” z Durban – do Cape Town. Było co oglądać i czym się cieszyć. Trunki południowo-afrykańskie z uwagi na wiele rzeczy: słońce, wspaniałości gleb, pagórkowatość oraz klimat – należą, moim zdaniem do najlepszych na świecie. Oczywiście drugie miejsce po Australii.
Jedzenie wszędzie, zwłaszcza mięso jagnięce i kozie sery, było znakomite. Hotele też – czyste, zadbane. Durban, miasto nad oceanem Indyjskim ma dużą, przeważającą populację Hindusów, którzy opanowali tam handel. Cape Town (Kapsztad) to prawdziwe, centrum kultury białych „Africans”, potomków europejskich, głównie holenderskich kolonizatorów tej części kontynentu. Bardzo ciekawi, kulturalni, wykształceni i pragmatyczni ludzie.
Stworzyli oazę dobrobytu dla Afryki, mogliby rozwijać potencjał kontynentu, ale... Świat jakoś nie potrafi tolerować ewolucji postępu, harmonii. Dziwnym zbiegiem okoliczności stworzono tam też apartheid, który był przecież normalnym następstwem rozwoju stosunków międzyludzkich. W latach świetności Południowej Afryki, na znakomitym poziomie rozwijała się tam medycyna.
To tam właśnie, w Szpitalu Cape Town (Groote Schuur Hospital), Dr Christiaan Barnard w 1967r przeprowadził pierwszą na świecie operację przeszczepu serca. Wtedy ja zaczynałem medycynę i Dr Barnard pozostał moim idolem na wiele lat. Podczas mojego pierwszego pobytu w CapeTown, musiałem odwiedzić salę operacyjną, która stała się legendą światowej medycyny. Nie było tam może nic nadzwyczajnego, ale dla mnie moment niezapomniany z historii.
Przez następne kilka dni chodziłem po Kapsztadzie, jakoś dziwnie smutny. Góra Stołowa, formacje natury skalnej: tzw. „12 Apostołów”; „Devils Peak” (Szczyt diabłów) – wszystko rzeczywiście bardzo ciekawe, niespotykane...
Tak samo jak parki/cuda natury czy też wspaniała Dzielnica Nadbrzeżna – ale ja rozmyślałem o Barnardzie,
który jak się dowiedziałem...był umierający... Coż to za przedziwne, Boskie losy natury, które nawet z giganta robią Nic, a potem może tylko prochy...
Podróżując po Afryce Południowej, koniecznie trzeba zobaczyć Przylądek Dobrej Nadziei, który jest na południowym cepelku CapeTown a potem Przylądek Igielny, który jest najbardziej wysuniętym na południe skrawku Afryki i to tam łączą się dwa olbrzymy – Ocean Atlantycki i Indyjski.
Prądy i energie, które tam funkcjonuję oraz nieustannie się ścierają, są niesamowite. Dawniej nazywano tę arenę walki żywiołów przylądkiem burz – ale kiedy odkryto tędy drogę morską do Indii – zmieniono nazwę na Dobrą Nadzieję.
Ostatnim razem, kilka lat temu kiedy byłem w Południowej Afryce – zdecydowałem, że to był mój ostatni pobyt tam. W Cape Town jest coraz bardziej niebezpieczne. Całkowicie, „do góry nogami”- odwróciły się losy białej mniejszości. Powoli, powtarza się historia dramatów Rodezji (Zimbabwe).
Nigdy nie byłem zwolennikiem segregacji rasowej (szczególnie w formie apartheidu), ale czekając na lotnisku
na samolot do Londynu, zadawałem sobie pytanie: Gdzie byłaby dzisiaj Afryka Południowa, gdyby nie kolonizacja białych „Afrikans”. Przykłady widać dobrze w całej pozostałej części „Czarnego Lądu”...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy