Aleksander Lukaszenka został po raz 6 wybrany prezydentaem Białorusi |
Aleksander Grigoriewicz Łukaszenka po raz szósty został wybrany na prezydenta Białorusi. I zanosi się, że nie jest to jego ostatnie polityczne zwycięstwo, bowiem jedyną siłą, której mógłby ulec (i to wyłącznie dobrowolnie i na własnych warunkach) – jest… nuda.
Droga środka
Był czas, gdy zupełnie na poważnie zastanawiano się, czy Łukaszenka nie mógłby zostać także prezydentem Rosji w czasach, gdy ta cierpiała od jelcynowskiej smuty i czernuchy. Taki i tylko taki awans – na przywódcę odnowionego choć po części ZSSR wydawał się godny lidera, o którym można śmiało powiedzieć, że zbudował współczesną Białoruś. I choć dziś o tamtych marzeniach nie ma już oczywiście mowy, a Baćka nie ma już gdzie awansować – to i tak jego 26-letnie rządy białoruskiego pozostają nie tylko ewenementem na skalę europejską, ale i wyrzutem sumienia dla całego obszaru post-komunistycznego, stanowiąc żywy dowód, że można było inaczej niż w Polsce czy Rumunii– czyli bez wyprzedaży majątku narodowego, zamykania fabryk i całych gałęzi przemysłu, lawinowego bezrobocia, skokowego wzrostu kosztów życia i wreszcie całkowitego uzależnienia od ośrodków zewnętrznych, przy zadowalaniu się pozycją rezerwuaru taniej siły roboczej i niskiej złożoności produkcją czy raczej składactwem półprzemysłowym. Jednocześnie zaś można też inaczej niż na Ukrainie (a w latach 90-tych okresowo także w Rosji) – płacąc ludziom na czas pensje, dając stałe, godne zatrudnienie, budując mieszkania, dbając o infrastrukturę (i czystość), oferując tanie, wyjątkowo dobrej jakości leki, a przy tym nie pasąc żadnych oligarchów i trzymając ciężką ręką aparat urzędniczy. Białoruś Łukaszenki szła i idzie nadal drogą środka, budując w ten sposób niemal z niczego własną tożsamość, świadomość, narodową dumę i godność jednego z najspokojniejszych, a zarazem najbardziej otwartych i pogodnych narodów Europy i świata. I to jest właśnie całe wyjaśnienie czemu A. Łukaszenka znowu wygrał: bo Białorusini nadal chcą iść swoją drogą środka przez pewną teraźniejszość do pewnej przyszłości.
Korzystnie to odróżnia naszych północno-wschodnich sąsiadów choćby od wspólnych pobratymców, Ukraińców – którzy (fakt, że znajdując się w znacznie gorszej sytuacji społeczno-gospodarczej) dali się złapać na lep tanich obietnic w rodzaju „a w Polsce mają fajniejsze pralki, zróbmy, żeby było jak w Polsce!” (co sam słyszałem na własne uszy w 2013/14 roku na kijowskim Euromajdanie) – i dopuścili, by dla mirażu takiej „polskiej przyszłości” stracić resztki kontroli nad własnym krajem. Białorusini okazali się więc znacznie mądrzejsi i dojrzalsi doskonale jak widać wiedząc, że obietnice polonizacji, a jeszcze lepiej westernizacji ich kraju – skończą się… ukrainizacją, rozpadem i rozkradzeniem państwa, jego ziemi, gospodarki, majątku. Białoruś zagłosowała przeciw powtórzeniu na jej podwórku scenariusza ukraińskiego i słusznie, bo przecież także Polaków oszukano okrutnie w bardzo podobny sposób, opowiadając u progu lat 90-tych, że i u nas „będzie jak na Zachodzie”, tylko nie dodając, że chodzi o zachodnie noclegownie dla ubogich i bezdomnych.
Nie znają świata poza Baćką
Faktem jest oczywiście, że pomimo tej zdecydowanej decyzji białoruskiej większości – znaleźli się i tacy, którzy próbowali wyjść na ulice i przenieść jednak w tamtejsze warunki choć trochę praktyki Majdanu. Czy jednak na pewno także i ducha znanego sprzed 6 lat z Kijowa? Media w Polsce nie miały wątpliwości, że tak – oto na Białorusi wybucha kolejna chwalebna Kolorowa Rewolucja, reżim Łukaszenki trzęsie się w posadach i tylko czekać, kiedy tęskniące za demokracją obywatelskie społeczeństwo białoruskie w karnych kolumnach pomaszeruje na Zachód. Tymczasem jednak okazało się, że nie ma żadnych karnych kolumn, tylko mocno chaotyczne i zdezorientowane grupki nie umiejące nawet zebrać się w jeden spójny pochód i mające problem z ustawieniem podstawowej choćby barykady. Białoruski OMON nie miał najmniejszych nawet problemów z podzieleniem i rozproszeniem niemrawo się zbierających i trzeba przyznać, że zrobił to z ogromną sprawnością, za to bez brutalności cechującej choćby francuską żandarmerię bijącą wściekle słynne Żółte Kamizelki.
Po tym zaś wszystkim okazało się, że znacznej części protestujących w ogóle nie chodzi ani o „demokrację”, ani o „kapitalizm i prywatyzację”, ani nawet o „wolność słowa” i całą resztę tego całego majdaniarskiego pakietu obowiązkowego. Po prostu, część młodych ludzi jest już najzwyczajniej na świecie znudzona ciągle tym samym prezydentem, który objął urząd, kiedy rodzice większości z nich byli jeszcze młodzi, a sami zniecierpliwieni nie byli nawet w planach. Jak na paliwo Kolorowej Rewolucji – opatrzenie się wąsatego przywódcy, to jednak zdecydowanie za mało.
Odejść niepokonanym
Białoruskie wybory obserwowałem tym razem, niestety, z Wysp Brytyjskich, siedząc już na walizkach i z biletem do Mińska w dłoni. Wylot w ostatniej chwili zablokowało mi częściowe przywrócenie restrykcji COVID-owych w tym fakt, że dziwnym trafem, jeśli chodzi o ograniczenie podróżowania – dotyczy ono wszystkich tych krajów, które Wielka Brytania chciałaby najbardziej odizolować, w tym oczywiście Białorusi. Z konieczności więc w przerwach na obserwowanie sytuacji w Mińsku – przeglądałem zachodnie reakcje na tamtejsze wydarzenia, stwierdzając pewną ich rytualność i wyjątkowo niską tym razem pasję. Oczywiście, powtarzano wszystkie fakenewsy autorstwa tak zwanej białoruskiej opozycji, jednak show był znacznie mniejszy niż choćby 5 lat temu. Wrażenie rezygnacji i głębokiego przekonania, że tym razem nie warto się wygłupiać – było wręcz powszechne. Czy więc zachodnie stolice oszczędziły na sponsorowaniu tej parodii Euromajdanu, czy stosowne granty rozpłynęły się po drodze w kieszeniach wygodnie żyjących na Zachodzie panów „białoruskich demokratów” – tak siak wiedziano, że cała afera z wyborami na Białorusi, to tylko wiele hałasu o nic.
Oczywiście, by żenujący ten wątek jakoś zamknąć – pojawiły się i zwyczajowe głosy, że „to początek końca reżimu”, a to że „to już ostatnie takie wybory” itp. I cały dowcip polega na tym, że tym razem powtarzający te komunały mogą mieć niechcący rację, choć inną niż im się zdaje. Nawet bowiem nuda wyborców nie przemogła woli prezydenta Łukaszenki, z nią jednak może wygrać… jego własne znudzenie. Białoruski przywódca sam, bez żadnych nacisków (bo niby czyich…) i z własnej woli zapowiedział wszak reformę konstytucyjną państwa, idącą zapewne w kierunku wzmocnienia parlamentaryzmu kosztem uprawnień prezydenckich. Można się spodziewać, że projekt taki zostanie poddany pod referendum, znów… wygrane przez sprytnego Baćkę. Bo cóż wtedy powie nawet ta żałosna opozycja – że na złość chce, żeby Łukaszenka swej władzy nie uszczuplał?
Aleksander Grigoriewicz wygra więc jeszcze co najmniej raz – jeśli tylko zechce. I odejdzie też wtedy, kiedy będzie chciał. Nie niepokojony, niepokonany, prosto w swe niemające sobie równych miejsce w historii Białorusi.
Konrad Rękas
NEon24 / Sputnik Polska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy