Stany Zjednoczone są u schyłku swojej świetności. Nic chyba nie jest w stanie uratować Ameryki. Jedynym rozwiązaniem kryzysu finansów państwa, długu który wielokrotnie przekracza możliwości spłaty – jest wojna ogólnoświatowa... oczywicie… poza USA.
AMEN
- Biografia Naukowa Ryszarda Opary – Odcinek
74
Ciąg dalszy moich myśli - rozważań na temat USA - Ameryki Północnej...
Być może technologia wojskowa/teleinformatyczna oraz rozmaite zbiegi okoliczności, wypromują USA z powrotem na pozycję lidera. A wiadomo, w sytuacji wojny światowej... wygrani dyktują warunki całej reszcie świata. Wtedy też kasacja wszelkich długów i zobowiązań jest kwestią zapisaną na kawałku papieru – porozumienia. Płacą zawsze przegrani.Problem jest jednak zasadniczy.W dzisiejszym świecie, wiele krajów dysponuje bronią i technologią globalnej masowej zagłady – a więc rezultat wojny światowej jest nieprzewidywalny. Wojny lokalne: na Bliskim Wschodzie, Afryce, Azji czy Ameryce Południowej, a nawet Ukrainie, oprócz materialnych zysków dla amerykańskiego przemysłu zbrojeniowego – nie przyniosły spodziewanych efektów dominacji światowych rynków energii and wymiernych korzyści geopolitycznych.
Amerykanie to chyba zrozumieli i powoli wycofują się z nieudanych ingerencji lokalnych.
Wieloletnie próby przeksztacenia-konwersji dolara – jako dominującej i jedynej waluty globalnej, też zakończyły się w sumie niepowodzeniem...i wprawdzie były rozmaite, przejściowe korzyści takiej polityki, ale ...ostatecznie „gwoździem do trumny” dolara amerykańskiego...była jego niestabilność i słabość finansowa oraz brak pokrycia
w wartości uniwersalnej, jakim mimo wszystko na naszym świecie, nadal pozostaje...złoto.
Całkowita wymiana waluty – USD – i w ten sposób likwidacja zadłużenia wewnętrznego/zewnętrznego USA - jest absolutnie nie do przyjęcia przez grupy zarządzające Federal Reserve Bank. ONI absolutnie wolą przedłużającą się i nieskończoną agonię – od zaaranżowanej eutanazji...
A więc...zaczynanie wszystkiego od nowa – nie jest opcją na dziś absolutnie rozważaną.
Pokojowe i gospodarcze rozwiązanie kryzysu ogólnoświatowego USA – jest właściwe już niemożliwe. Stoją na przeszkodzie Chiny. Ameryka nie ma z nimi, w najbliższej przyszłości żadnych szans.
Jedyną właściwie opcją/rozwiązaniem, które może uratować USA – jest, jak wspomniałem - wojna globalna. I to w sumie jest już nieuniknione. Pozostaje kwestią czasu...albo też przypadku, kiedy ktoś z liderów światowych, straci panowanie nad sobą – i przyciśnie guzik.
Być może jakąś przejściową nadzieją dla Ameryki (USA) na przetrwanie jest Kanada, która wbrew pozorom oraz rozmaitym ideologiom czy też poglądom, jest przyrodnim bratem i siostrą - USA.
Kanada: Drugie, co do wielkości państwo świata, (obszar 10 mln km2); słabo zaludnione – 35 mln ludności (mniej niż Polska); ma wszystkie bogactwa naturalne, olbrzymi drzemiący w sobie potencjał. Kraj w wielu aspektach podobny do Australii (wielkością, zaludnieniem) – podobne struktury terytorialne, państwowe, administracyjnie. Wspaniałe wybrzeża Atlantyku i Pacyfiku – nad którym leży moje ulubione miasto Kanady – Vancouver – z najpiękniejszą zatoką świata (Harbour).
Bardzo podobna, znakomita służba zdrowia oraz świadczenia socjalne. Jedynie klimat Kanady jest dla mnie trudny do akceptacji; szczególnie na północy kraju; w rejonach podbiegunowych. Ale podróżowanie samochodem przez Kanadę – to prawdziwa bajka – rodem z Disneyland.
Mógłbym bardzo wiele jeszcze pisać o tym kraju, ale ręka mi już zmarzła przy tych słowach, muszę więc wracać w rejony ciepłych realiów antypodów...
Tak czy inaczej... jestem pewien, że fuzja Ameryki Północnej, a przy okazji połączenia Kanady z USA; pragmatyczna aneksja Meksyku; jako źródła taniej siły roboczej – jest być może niemal koniecznością przyszłości. Jak i kiedy to się stanie, będzie zależeć tylko od wyobraźni politycznej liderów tych trzech krajów.
Meksyk: ubogi krewny, obu krajów północy; obarczony przeszłością historii Azteków i innych plemion indiańskich - czasów średniowiecza. Kolonizatorzy hiszpańscy, w XVI-XVII wieku pokonali twórców imperium ale potem prócz języka, muzyki i tańca (w pogoni za złotem), niewiele wnieśli dobrego w rozwój tego wspaniałego kraju.
Kraj dobrze zaludniony...ale w sumie... jego przyszłość w czasach dominacji pieniądza marnie wygląda. Owszem warto odwiedzić stare ślady imperium Azteków, głównie w Mexico City, warto zobaczyć ze względów turystycznych Acapulco; Cancun czy Tijuanę (na granicy z San Diego) – ale nie warto tam wracać...widać wszędzie brak nadziei i przyszłości w umysłach i mentalnosci Meksykańczyków.
Na koniec - krótka dygresja dotycząca Ameryki Północnej.
W latach młodości, moim ulubionym filmem był „Znikający punkt” (pierwszy film, który obejrzałem razem ze swoją przyszłą żoną w warszawskim Kinie „Atlantis” w 1973r.) Film przedstawia historię - dramat buntu młodości – przeciwko rzeczywistości. Bohater o polskim nazwisku „Kowalski”; jadąc przez Amerykę – walczy z tymi, którzy chcą zatrzymać jego marzenia o absolutnej wolności, rozbija swój samochód i kończy życie...na barierach - ustawionych na jego drodze przez bezduszną, umundurowaną... policję.
Po obejrzeniu tego filmu, w latach swojej buntowniczej młodości czasów PRL-u, postanowiłem, że kiedyś tak jak Kowalski, przejadę przez całe Stany Zjednoczone ale zakończę zupełnie inaczej swoją podróż -w „fabryce snów”- czyli miejscu, krainie mitów - Hollywood. Wtedy byłem jeszcze zafascynowany Ameryką...potem po zapoznaniu się z realiami, zmieniłem zdanie...
Zanim to się stało, wyruszyłem parę razy w podróż... wpierw wirtualną; potem moje młodzieńcze marzenie stało się rzeczywistością.
W roku 1990, tuż przed swoją ważną rocznicą urodzinową, poleciałem do Nowego Jorku; poprzez znajomych – udało mi się zakupić (niedrogo) samochód sportowy: Dodge Challenger (rocznik 1970 – podobny do tego, którym jechał ów Kowalski, w Znikającym Punkcie).
Ruszyłem w podróż: poprzez Pittsburg, Chicago, Kansas City, Denver, Las Vegas, Los Angeles: razem ponad 7,500 kilometrów. Podróżowałem z Inkiem - swoim kolegą, z ławki...jeszcze szkolnej, który wyemigrował do Ameryki, w tym samym czasie, co ja do Australii. Średnio mu się niestety w USA powodziło, był wtedy czasowo bezrobotnym, a ponieważ „Znikający Punkt”, był też jego ulubionym filmem – a w dodatku ja za wszystko płaciłem, nie miałem problemów aby go przekonać. Inek „robił trochę” za kierowcę i przewodnika, kucharza i ochroniarza.
W Los Angeles, byliśmy obaj wtedy pierwszy raz i w sumie bardzo nas rozczarowała „Fabryka Snów”. Inek miał kiedyś ambicje aktorskie; na początku swojej emigracji chciał nawet się tam przeprowadzić i zostać, spróbować ale nie wyszło... teraz, przestał żałować. Po dokładnym obejrzeniu LA, zaczęliśmy się zastanawialiśmy się jak wracać z powrotem do Nowego i to Jorku. Ostatecznie podjąłem decyzję aby wracać północą, poprzez Kanadę...a więc pojechaliśmy do San Francisco, stamtąd do Seattle...no i po drugiej stronie Zatoki - do Vancouver (najwspanialszy Harbour świata) a stamtąd do Calgary, potem Winnipeg, Montreal – i z powrotem do Nowego Jorku... w sumie jakieś kolejne 6,500 km.
Ogólnie cała podróż była wspaniała, niezapomniana; chociaż momentami nudnawa i nieco męcząca.
Ratowała nas muzyka „country” – no i rozmowy o planach na przyszłość, których ułożyliśmy wiele, w czasie prawie dwumiesięcznej podróży... Nie będę opisywał szczegółów podróży - to publikacja na przyszłość zrozumienia przeze mnie ludzi, zrozumienia Ameryki współczesnej – z innych, osobistych powodów.
W czasie podróży rozmawialiśmy bardzo wiele o przeszłosci, o życiu, o sensie istnienia, o Panu Bogu ale i o przyszłości. Inek pochodził z bardzo zacnej rodziny, kiedyś był bliskim kolegą, ale jakoś w życiu mu się nie układało. Zauważyłem też, że jakby zazdrościł mi moich sukcesów oraz tego, że właściwie nie liczyłem się z pieniędzmi. Był dobrym, honorowym człowiekiem i po prostu...jakoś chciałem mu pomóc – głośno zastanawiałem się jak to zrobić, obiecałem zaprosić do Australii na swoje urodziny...Może by tam spróbował nowego życia?
Niestety nie było wtedy takiego Internetu i telefonów komórkowych – jak teraz.
Dzwoniłem do Inka wiele razy na stacjonarny telefon – ale on nie odpowiadał. Wysłałem list – też nic.
Miesiąc po moich urodzinach, poleciałem do Nowego Yorku. Tam z wielkim bólem żalu i smutku...dowiedziałem się, że niestety nasze plany i podróż w przyszłość, kilka tygodni wcześniej...zakończyły się tragedią...
Mój kolega z ławy szkolnej i z podróży przez Amerykę - Inek, odnowiony przyjaciel, który był też wielbicielem Wieniawy Długoszewskiego (cały czas opowiadał mi historie z życia generała) – dnia 1 lipca 1990 roku (dwa dni po moich urodzinach), popełnił samobójstwo, wyskakując z okna jakiegoś tam wieżowca w Nowym Jorku. Jak sprawdziłem później, dokładnie, tego samego dnia roku 1942 – zrobił to generał...
Nie wiem, dlaczego i gdzie to zrobił; czy jakoś pomógł Inkowi... Kowalski – z filmu „Znikający Punkt”. Czas i miejsce jest zresztą bez znaczenia. Ważni są ludzie, których spotykamy i mijamy w życiu i którzy czasem tak szybko odchodzą...My pozostajemy ze wspomnieniami bezsilności i pytaniem: Dlaczego?
Myślę, że Inek jakoś niestety doszedł do wniosku, że przegrał życie i nie widział sensu jego kontynuacji... Nie wiem czy moje przemyślenia były zgodne z prawdą czy to raczej prawda ogólna...
Nigdy też nie mogłem zrozumieć - co być może naprawdę połączyło tych trzech całkowicie obcych sobie ludzi... Mam ciągle w oczach ostatnie spojrzenie Inka w moją stronę –uśmiech smutku na pożegnanie...
Ameryka, Ameryka...
Ryszard Opara
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy