Fidżi plaża The Point. Fot. Jon-Eric Melsæter Wikimedia commons. |
AMEN - Biografia Naukowa Ryszarda Opary – Odcinek 72
Wycieczka do Raju na Ziemi - Fidżi!
Dla rozluźnienia myśli o namiętnościach, kilka słów o Fidzi. To mój ulubiony zakątek świata Polinezji. Położony dwa tysiące mil na wschód od Australii, kilka godzin lotu. W sumie to kilka tysięcy małych wysepek, (niektóre nadal bezludne); utworzonych na bazie korali, które jakiś szczęśliwy Pan Bóg czy też przeznaczenie posypało piaskami. Potem porosły tam palmy i inne krzaki czy roślinności tropiku. Ten proces ewolucji archipelagów trwa nadal. I będzie ciągle trwał, w zależności od nieskończoności.
Mój dobry znajomy, przyjaciel (w czasie przeszłym - Jurgen Fengels), miał tam w dzierżawie (99-cio letniej), jedną z tych wysepek o nazwie Tokoriki. Można było dostać się tam...wpław albo tylko dużą łodzią. Z Suva – czyli stolicy tego kraju tysiąca rajskich wysp, to było około 4 godzin pływania.
Wyspa była niewielka, podłużna (ze 2-3 kilometry kwadratowe); szerokości ok 600 metrów ale w pewnym sensie samowystarczalna. Było na niej wspaniałe pole uprawne owoców i jarzyn tropiku, trochę kur (z jajkami); parę kóz, krów – wszystkim zajmowali się tambylcy. No i drzewa bananowe, palmy z kokosami, które cały czas kąpały się w słońcu i oceanie. Przede wszystkim zaś, wszędzie wspaniałe ryby i owoce morza, wszelkiego koloru i maści, które po prostu ręką wyciągało się z wody. Brakowało tylko wina, szampanów i alkoholu oraz wszelakich przypraw współczesności, które trzeba było dowozić. Nie było też telewizji ani radia ani internetu, ani telefonów komórkowych (czyli G5). Czy można sobie wyobrazić piękniejszy RAJ – tu na Ziemi.
Uwielbiałem tam nurkować w kolorach i kształtach cudowności rafy koralowej. Wody były tak czyste, że prawie niemożliwością było zgadnąć głębokość...z powierzchni. Nie wiadomo, czy pod nami było 2 metry czy 25 metrów głębi. To zresztą było chyba jedyne... niebezpieczeństwo. Owszem, były tam i rekiny, ale także mnóstwo innych rybek i zwierzątek morskich i jak szybko zauważyłem, rekiny wolą zwierzęta czyste i wodne, niż np. mięso ludzkie...
Tam na Fidzi, nikt, nigdy, nigdzie się nie spieszy. Zegarki i telefony są wogóle niepotrzebne.
Wystarzcy spojrzeć w niebo, żeby wiedzieć, która jest godzina. Poniżej kilka przykładów życia tam...
Pamiętam, jak pierwszy raz pojechałem z rodziną na Fidzi. Na tzw. wyspę skarbów „Treasure Island”. Ponieważ mieliśmy akurat długi lot (na przerwy techniczne), wylądowaliśmy w swojej chatce o 17.00. Byliśmy też dość głodni, jako, że w samolocie („Pacific - Fidzi Airlines”) – zabrakło dla nas jedzenia... Poszliśmy więc jako pierwsi, do jedynej na wyspie restauracji o 18.00. Nie było jeszcze tam nikogo.
Kelnerka przyjęła nasze zamówienie, zapisała na kartce, po czym poszła do kuchni i widziałem jak wcisnęła tę kartkę na taką „drewnianą płytkę”, z której wystawał gwóźdź. Czekamy, czekamy i nic się nie dzieje z naszym zamówieniem. Zaczęli przychodzić inni klienci, kelnerka brała od nich zamówienia na kartkę, która potem... wciskała na ten sam gwóźdź...A kiedy restauracja była pełna... kelnerka wzięła tę właśnie płytkę ze wszystkimi zamówieniami...i zaniosła do kuchni... W rezultacie tej wyrachowanej pracy kelnerki... dostaliśmy nasze posiłki na samym końcu...
A kiedy z pretensjami głodnego i spragnionego, chciałem „ochrzanić” kelnerkę za lekceważenie nas, ta z uśmiechem na ustach odpowiedziała... „Ależ proszę Pana, jest Pan teraz na Fidżi... Proszę zrozumieć. Tutaj nikt, nigdy i nigdzie się nie spieszy” .
Uwielbiam nurkowanie i kocham wodę, być może dlatego... „żem spod znaka Zodiaka – tego...właśnie Raka”. Ale chociaż również świetnie pływam –(jako student, pewnego roku byłem nawet mistrzem Akademii Medycznych – na obozie wojskowym w Drawsku) – nigdy jakoś nie miałem okazji „ponurkować”. Być może też dlatego, że w Polsce nie było ciekawych miejsc a nawet w Sydney, pomimo, że Pacyfic jest naprawdę piękny – nie było jakoś chęci – ani też okazji. Tzw. „snorkling” – to absolutnie nie to samo.
Dopiero kiedy na Fidżi, zobaczyłem z góry, poprzez przeźroczyste wody wszystkie cuda Rafy Koralowej -wiedziałem, że teraz muszę to zrobić. I tak się stało...poszedłem na parodniowy kurs, zdobyłem kartę i licencję - a wtedy rzuciłem się na długo... pod wody... Robiłem to codzień (w czasie dnia, parę razy w nocy).
Nie ma chyba bardziej cudownego sportu jak właśnie „scuba diving” (nurkowanie).
To tak jakby człowiek poczuł się ptakiem, fruwał w przestworzach kolorów i obrazów cudowności życia podwodnego – rafy koralowej. Niesamowite barwy i formy – nigdzie indziej nie spotykane. Tak różne, od tego co się dzieje na powierzchni – albo tam na górze, w śmierdzącym, zatłoczonym problemami świecie. A tu zawsze jest cisza i spokój, wszystko odbywa się zgodnie z prawami natury.
W ciągu dnia, jedynym prawdziwym gościem jest słońce; nocą... jakoś gwiazdy i księżyc tam już nie zaglądają...a więc latarki na czole nurka, płoszą całe podwodne życie, które ucieka w ciemnościach. Dlatego nocą nurkowanie jest monotonne pustką nieobecności.
„Panta rhei” – wszystko pływa, póki żyje albo póki nie jest skonsumowane – a jeżeli umrze śmiercią naturalną, idzie na dno – tworząc tam stopniowo ale też zawsze podwaliny nowego życia. I tak codziennie, każdej chwili – od wieków początków – do czasów nieskończoności...
Pierwszy raz właśnie nurkowałem prawdziwie na Fidżi – Treasure Island; potem zawsze kiedy tam jestem, obojętnie na jakiej wyspie, codziennie nurkuję, kilka godzin. Prawdę mówiąc oprócz tego nie ma specjalnie wiecej co robić (na Fidżi) – a same jedzenie i picie, nawet spacery wokół wyspy mało interesowały. Wioski tambylców są mało interesujące i raczej niedostępne...
Nic więc nie było tam - tak dla mnie – atrakcyjne, jak właśnie życie pod wodą. Schodzę zawsze do głębokości 30- 50 metrów, zatrzymując się co kilka (5-10) metrów, aby wyrównać poziom ciśnienia w organizmie (poprzez zaciskanie nosa i uszu) – aby też uniknąć choroby kesonowej (dekompresyjnej). To może być bardzo groźne – tak samo trzeba robić przy wynurzaniu...A przy okazji... mała ciekawostka...
Nigdy nie zapomnę, kiedy pewnego razu wypłynęliśmy z trzema „tambylcami”, ich łódką w stronę mojego ulubionego zakątka rafy koralowej, gdzie wiedziałem, że głębokość tam jest ok 50 metrów. Zauważyłem, że oni (Polinezyjczycy), nurkują obok nas... bez niczego, bez apratu tlenowego i świetnie się bawią, świetnie się czują. Zapytałem więc ich...czy nie obawiają się...choroby dekompresyjnej... Oni na to że nie – i nie wiedzą co to jest. Mówię więc do nich, jako lekarz, że takie nurkowanie może być niebezpieczne dla ich krążenia, mózgu, szczególnie płuc. Oni się roześmiali wprost w moje słowa – odrzekli, ze schodzą na dno, do głębokości 50 metrów...bez żadnych przystanków... Nie mogłem tego absolutnie zrozumieć...
A Oni dla udowodnienia swoich twierdzeń zaproponowali co następuje: Ja wrzucę jakąś monetę np $1, (którą sam przedtem zaznaczę) – do wody, a oni tę monetę wynurkują z głębokości 50 metrów. Nie mogłem w to uwierzyć – w związku z tym, Oni zaproponowali „zakład” - o 50 dolarów. No i tak zrobiłem. Po kilku minutach... byłem uboższy o $51.
Jak oni to zrobili...tak naprawdę nie wiem do dziś. Wynurkowali z głębokości około 50 metrów, bez aparatu, niczego (oprócz majtek), niewielką monetę. Tę samą. Byli pod wodą 3-4 minuty. No cóż, być może taka jest natura, która pozwala „tambylcom” – robić różne cuda – niedostępne dla turystów albo lekarzy, niedowiarków nieznających sekretów natury.
A kiedy jeszcze, ich niejszą dzidą... upolowali kilka dużych „yellow fish tuna” (tuńczyka złocistego) a potem ugotowali je w liściach palmowych, na wolnym ogniu - ognisku kamieni wulkanicznych – było naprawdę cudownie i przepysznie. Nigdy nie zapomnę tych zachodów słońca – przy ognisku, tuńczyku i muzyce – tańcach Polinezji. No i czyż może być gdziekolwiek na świecie piękniejszy, nie zawsze może zrozumiały RAJ – niż własnie tam - na Fidżi...
Zawsze marzę o tym aby tam właśnie wrócić - to zupełnie inny świat. Tu na Ziemi.
Ryszard Opara
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy