Fot. P.Drabik -Flickr (CC BY 2.0) |
Władza to nie jednostki, lecz proces wywierania przez jednostkę bądź grupę autentycznego wpływu na działania innych osób. W tym procesie dominacji zostaje ukierunkowane postępowanie z reguły szerokiej społeczności przez działania jednostek lub wąskiej grupy osób. I tyle definicji. Czyli władza jest narzucaniem woli jednym przez innych i podejmowaniem w ich imieniu decyzji – niezależnie od tego, czy jest to zgodne z ich interesem. Oczywiscie nie trzeba tłumaczyć, że tam, gdzie przeważa zgodność interesów i woli współzależnych osób, zbędne są stosunki władcze.
Jak to jest jednak w Polsce z tym ciągłym „dzieleniem, odbieraniem i dawaniem władzy”? Czy władza jest w ogóle podzielna, odbieralna i dawalna?
Istotą demokracji są
między innymi wolne wybory, w których obywatele wybierają swoich
przedstawicieli, którzy ich reprezentują w różnych gremiach – bezpośrednio w
parlamencie i pośrednio w rządzie, bowiem rząd wybierany jest przez parlament.
Przedstawiciele społeczeństwa działają, albo powinni działać w interesie ich
wyborców, bo to im zawdzieczają swoje przedstawicielskie (władcze) stanowiska i
posady.
Na tym polegają zasady
tzw. demokracji parlamentarnej czyli pośredniej. Inaczej jest w ramach demokracji bezpośredniej, gdzie społeczeństwo nie oddaje w pełni praw nieograniczonego reprezentowania go w gremiach rządzących. Czyli mówiąc po polsku – obywatele nie oddają w pełni władzy w ręce ich reprezentantów. Mają do dyspozycji instrumenty działania, które pozwalają im kontrolować poczynania decydentów i współdecydować w ważnych sprawach. Mam tu na myśli na przykład stosowane w Szwajcarii referendum, do którego dochodzi na skutek przeprowadzenia inicjatywy obywatelskiej lub tzw. weta ludowego. W ten sposób obywatele nie „dzielą się władzą” z decydentami, bowiem sami współdecydują. Czyli obywatele sami pozostają władza dla siebie. Wszystko to wydaje się jak dotąd bardzo proste.
Ale dlaczego w Polsce mówi się non stop o władzy? I dlaczego to określenie nie występuje w innych krajach dla określenia rządzących? Przynajmniej na pewno nie na taką skalę.
Wróćmy jednak do początku moich rozważań – do definicji władzy, którą określiłem jako wpływ i dominację jednostki lub wąskiej grupy osób nad szeroko pojmowanym społeczeństwem. Skąd bierze się ta dominacja i dlaczego nie funkcjonują elementy kontrolne? Skąd ta buta politykow, okreslających siebie samych jako władze?
Otóż, w okresie między
jednymi i drugimi wyborami decydenci (władza) wymykają sie wyborcom spod
kontroli. Przestają się liczyć z obywatelami, wręcz zapominają o nich. W
konsekwencji przestają reprezentować wolę ich wyborców. Dlaczego tak się
dzieje? Odpowiedzi na to pytanie jest kilka.
Po pierwsze, decydenci w
okresie między wyborami reprezentują swoje własne partykularne interesy lub
interesy partii i grup lobbyistycznych, do których należą.
Po drugie, zajęci są
maksymalizacją swojego własnego prywatnego zysku, a mają na to zaledwie parę
lat czasu (z reguły 4 lata).
Po trzecie, zajęci są
tzw. walką polityczną z przeciwnikami politycznymi – dlatego ich czas jest
ograniczony.Po czwarte, nie doceniają społeczeństwa, które według nich jest pasywne i niezdolne do „przejęcia władzy”.
W konsekwencji dochodzi
do paradoksalnej sytuacji, w której reprezentanci społeczeństwa – posłowie,
senatorowie, członkowie rządu traktują siebie samych jako władzę.
Pojęcie suwerena jest dla nich abstrakcyjne, a społeczeństwo sprowadzone
zostaje do obserwującej biernie publiczności, czekającej na „chleb i igrzyska”.
Igrzysk z pewnością nie brakuje w polskim teatrze politycznym, z chlebem bywa
różnie. Decydenci natomiast „nie podzielą się władzą”, argumentując, że ludzie
nie znają się na polityce, społeczeństwo jest politycznie niedojrzałe, zbyt niemądre
itp. A oni? Są mądrzy i dojrzali? Znają się na polityce czyli zjawiskach, jakie
zachodzą w ramach systemu politycznego? Są dojrzali do podejmowania wiążacych
decyzji? Retoryczne pytania…
Załóżmy jednak
teoretycznie, że społeczeństwo przejmuje część władzy – na przykład w
postaci instrumentu referendum, który jest wyrazem woli obywateli i możliwością
kreowania prawa. Mam tu na myśli rzeczywiste referendum, kreowane dla obywateli
przez obywateli, a więc głosowanie ogólnopaństwowe – wiążące i bezprogowe.
Sama świadomość
posiadania tego instrumentu w rękach społeczeństwa byłaby już szansą zmiany
polityki naszych decydentów czyli władzy. Nastąpiłoby to, co nazywam
efektem aha! Oni tam na dole nie śpią, czuwają, czyli nie możemy sobie
na zbyt wiele pozwolić.
Paradoks związany ze
słowem władza jest niestety bardzo zakorzeniony w społeczeństwie
polskim. O wiele mniej zakorzenione jest słowo suweren. Ludzie wiedzą kto jest władzą
– to są ci „na górze”. Mniej więcej wiadomo, gdzie ta „góra” się kończy, nie
bardzo natomiast wiadomo, gdzie się zaczyna. Niestety ciągle jeszcze niewielu
kojarzy, że „my na dole” jesteśmy suwerenem. A kim jest suweren? To nic innego,
jak podmiot sprawujący władzę zwierzchnią, a więc społeczeństwo – naród.
Proponuje ograniczyć
więc dyskusje dotyczące „dzielenia, brania i oddawania władzy” i skoncentrować
się na dylemacie suwerena. Należy zastanowić się nad tym, jak umożliwić
suwerenowi współdecydowanie w ważnych dla państwa polskiego sprawach. Albo
mówiąc jeszcze raz językiem polskiej polityki: jak oddać władzę jej
prawowitemu właścicielowi? Jak ją oddac panu
Józkowi spod budki z piwem? Nie zapominajmy: współrządzenie to naturalne i
demokratyczne prawo suwerena, a wiec rowniez pana Józka, a nie jałmużna od
rządzących (władzy) dla rządzonych (poddanych).
Prof. Mirosław Matyja
No comments:
Post a Comment
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy