Całe moje życie, w każdym momencie na jawie i w podświadomości byłem lekarzem. Moją pasją misją było, jest i będzie pomagać - leczyć ludzi. Być człowiekiem - to znaczy wiele. Być lekarzem to przeznaczenie, dar kreacji i rozdawania cudów życia.
AMEN - Autobiografia Naukowa Ryszarda Opary. Odcinek 61
Powrót do Medycyny – Avantogen Ltd
Będąc z powrotem w Australii, oczywiście nie zajmowałem się tylko domem, dziećmi oraz golfem i podróżami. Całe moje życie, w każdym momencie zawsze, czy to na jawie, czy w podświadomości byłem lekarzem. Moją pasją i misją było, jest i będzie pomagać - leczyć ludzi. Przecież być człowiekiem – to znaczy tak wiele. Być lekarzem – to przeznaczenie, dar kreacji i rozdawania cudów życia - niemalże "boska" świętość. Przynajmniej prywatnie - dla mnie.
Próbowałem robić interesy w Los Angeles USA, gdzie funkcjonowała moja inna firma publiczna: Avantogen Ltd zajmująca się próbami klinicznymi i badaniem różnych leków antynowotworowych. Zainwestowałem również w Hawaii Biotech Inc, która zajmowała się rozwojem szczepionek: m.in. Gorączki Dengi, AIDS, malaria. Włożyłem w to - i niestety, w pewnym sensie straciłem również mnóstwo pieniędzy. Nie warto wspominać ile.
Byłem jakby zniewolony, zarażony ideą nowych, skutecznych leków. Zaczynałem wtedy wierzyć, byłem jakoś może niewytłumaczalnie przynajmnie czasowo przekonany, że moją misją życia, bedzie odkrycie leku: tzw. „Panaceum”, skutecznego na wszystkie choroby albo też szczepionki, która da ludzkości całkowitą odporność – na wszelkie znane choroby i dolegliwości.
Na początek, razem z grupą znanych, znajomych profesorów, biomedyków i inwestorów, miałem nadzieję, że uda nam się znaleźć leki na raka trzustki, płuc, wątroby, prostaty. Podchodziłem do tego jak lekarz, który rozumie, zna, czuje doskonale: ból cierpienia, młodych i starych, umierających - będących jeszcze przy życiu, ale ciągle pełnych nadziei: na jutro, na dalsze, lepsze, normalne życie bez cierpienia. Mnie jakoś wtedy zabijała... tymczasem - własna bezsilność. Będę o tym jeszcze pisał...
Doskonale też wiedziałem, że np. rak trzustki, jest jedną z najgroźniejszych, najgorszych from raka. W związku z tym, zdecydowałem zrobić wszystko, na co mnie było stać - aby zrobić choć trochę. Zgodnie z chińskim przysłowiem: - „Każda, najdłuższa nawet droga, zaczyna się od pierwszego kroku.” A wszystko to... właściwie zaczęło się trochę przypadkowo, wiele lat wcześniej w Australii...
Nigdy w życiu, nie zapomnę wyrazu twarzy Pani Anny, która kiedyś przyszła do mnie, skarżąc się dosłownie na wszystko, tzn. ogólne bóle głowy, brzucha, klatki piersiowej, brak apetytu i jakieś trudne do określenia zmiany zachodzące wewnątrz jej ciała. Ona, wykształcona, zdrowa dotąd kobieta - nie mogła tych zmian zrozumieć. Była matką kolegi, mojego bliskiego przyjaciela. Miała 60 lat; była uroczą, świetnie zadbaną - wprost fantastyczną kobietą.
Zbadałem ją, skierowałem na rozmaite badania. Od początku byłem jednak jakoś niespokojny. Po 2 tygodniach dostałem wyniki wszystkich badań. Diagnoza przeszła moje najgorsze obawy: Nowotwór trzustki z widocznymi już przerzutami: do kości, wątroby, płuc, węzłów chłonnych. Nieoperacyjny. Po prostu: wyrok śmierci. Czas umierania może kilka miesięcy może rok – i to czas straszliwych cierpień i bólów. Studiując kilka razy wyniki badań - byłem całkowicie zdruzgotany.
Zadzwoniłem do Anny, próbując opanować swoje łzy, tony smutku w drżącym głosie i poprosiłem przełykając własną rozpacz... aby możliwie jak najszybciej wpadła, bo prawdopodobnie będziemy musieli powtórzyć badania.
Ona, słycząc mój głos - zapytała wprost: „Richard – is it so bad.. –(Richard - Czy jest aż tak źle)”. Odpowiedziałem kłamiąco... „Nie...nie... ale może, może...chyba pomylono próbówki z krwią. Zapytała wtedy jeszcze raz: „Czy jest aż tak źle? - a co w badaniach Tomografii; Ultrasonografii”. Poprosiłem drżącym głosem, żeby przyszła. Musimy porozmawiać... a także powtórzyć badania.
Za pół godziny, czekała na zewnątrz gabinetu. Widziałem ją przez szybę; ale brak mi było odwagi z nią się spotkać, aby ją przyjąć... Wiedziałem, że muszę to zrobić, powiedzieć prawdę; łzy cisnęły mi się do oczu, moje zaschnięte gardło, nie mogło słowa wypowiedzieć. Modliłem się o jakiś cud, o pomysł – jak pomóc i aby czas stanął choć na chwilę. W końcu ona sama weszła, bez pukania.
Od razu zauważyła wyraz mojej twarzy. Próbowałem jakoś ją pocieszyć... ale absolutnie nic, do głowy mi nie przychodziło – musiałbym po prostu kłamać. A jakoś nie bardzo potrafię, tego robić. Powiedziałem prawdę.
I wtedy, nagle zauważyłem niesamowity wyraz jej twarzy. Nierealny, trudno mi było wprost uwierzyć. Jej cudowna twarz... zmieniła się w trupią czaszkę, po kościach policzków spływały dwie, duże krwawe łzy. Rozpacz, smutek i pełna rezygnacja. Spojrzała na wyniki badań jeszcze raz, krótko. Ale... nie zgodziła się powtarzać już więcej, żadnych badań.
Powiedziała mi, że jej własna, kobieca intuicja, zdiagnozowała wyrok śmierci, czyli jakiegoś raka wcześniej, zanim do mnie przyszła. Jej ciało tak powiedziało...ale chciała się tylko jeszcze upewnić... mając krótko przez parę tygodni... tak zupełnie po ludzku - nadzieję na własną pomyłkę.
Zapowiedziała też od razu: Richard „ Ja nie chcę żadnego leczenia: chemoterapii, radioterapii. NIC”. Przyznała, że kiedyś w młodości, pracowała kilka razy w czasie swoich wakacji w hospicjum dla ludzi chorych na raka ich cierpienia i dobrze wie na czym polega leczenie i jak... to się wszystko kończy.
Na koniec...przed wyjściem, poprosiła, abym na razie nie informował jej syna, (z którym często się spotykałem) - no i rodziny. Nikogo. Anna nie chciała słyszeć lamentów płaczu, żalu, przedwczesnych kondolencji; bólów - rozpaczy odchodzenia. Nie chciała dłużej walczyć z beznadzieją dalszego życia. Otoczona tylko współczuciem i litością. Postanowiła odejść samotnie w zapomnienie, ze wspomnieniami; uczuciem miłości i piękna czasów minionych. Była naprawdę wspaniałą, wyjątkową kobietą...
Anna zdecydowała się - pojechać sama... na zielone wzgórza Irlandii, skąd pochodziła. Gdzie się urodziła. Tam w ciszy absolutu i spokoju, samotności poczekać na ten czas – na swoje przeznaczenie. Przytuliłem ją mocno do siebie, jak bardzo bliską, bardzo kochaną osobę; staliśmy długo w milczeniu. Trwaliśmy tak w objęciach... oboje pragnąc zatrzymać czas. Ale zadzwonił telefon..., zatrzymując na zawsze - nasze marzenia. Anna, bez słowa pożegnania - wyszła.
Nie widziałem jej nigdy więcej. Dowiedziałem się od syna, że zmarła 3 miesiące później, w maju, i w spokoju Irlandii. Znaleziono ją przytuloną do starej brzozy, z uśmiechem zastygłym na twarzy. Dla mnie została na zawsze... taką Anią z Zielonego Wzgórza - bajką smutku i żalu, która niestety nie skończyła się „happy endem”. Ale... największa rana pozostała na trwałe w moim sercu, bo nic nie mogłem jej pomóc. Nigdy też w życiu, nie zapomnę wyrazu jej twarzy, kiedy dowiedziała się o przeznaczeniu...
Takie to jest nasze życie.
Jednak jej postawa, niezapomniana twarz i krwawe łzy, pozostaną na zawsze w mojej pamięci. Zainspirowały mnie potem do dalszych działań, które w dużej mierze, zmieniły wiele w moim życiu. Kilka lat potem zdecydowałem znowu, wrócić do zawodu lekarza. Choć w innym nieco wymiarze. Zgodnym z prawami natury.
Pamięć o mojej „Anii z Zielonego Wzgórza” była własnie powodem tego nawrócenia i reinkarnacji.
Ryszard Opara
c.d.n.
No comments:
Post a Comment
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy