Fot.Pixabay |
AMEN - Autobiografia Naukowa Ryszarda Opary. Odcinek 45
Pierwsze interesy w Polsce, nie najlepsze, ale początki zawsze trudne.
Mieliśmy więc już super hale fabryczną i budynki biurowe, pod dużą fabrykę odzieżową. Brakowało nam jednak odpowiedniej ilości dobrych materiałów do produkcji dżinsów, ale...
Jak się wkrótce okazało - to akurat nie był żaden problem.
Akurat w tym czasie, w Australii, firma Bradmill - jeden z najlepszych, światowych, producentów tkanin w tym również „denim”- właśnie ogłosiła bankructwo. Tak przeczytałem w Financial Review (Dziennik Finansowy Australii). Kilka dni potem umówiłem się z likwidatorem firmy Bradmill na spotkanie.
W ciągu paru godzin rozmów - udało mi się wynegocjować, od syndyka - (który na szybko potrzebował, trochę gotówki na własne funkcjonowanie) bardzo dobrą cenę za 500.000 m2 tego materiału - denim. (1AUD/mb). Natychmiast, ekspresowo wysłałem towar do Polski.
Miesiąc później, na granicy pojawił się jednak pewien problem: celnicy myśleli, że to chyba jakiś przemyt lub „lewa” faktura, bo cena wynosiła tylko około jednego dolara za metr.
Podobno zbyt tanio...Podobno normalna cena była 3-4 dolary za metr. Oczywiście i faktycznie wszystko było absolutnie legalne – „lege artis”. Towar znajdował się do odbioru w porcie w Gdańsku, ale celnicy nie kwapili się do jego wydania.
Pojechaliśmy, więc tam razem z bratem, aby pokazać wszystkie dokumenty tranzakcji, wyjaśnić całą sprawę upadłości Bradmill (ja z konieczności), aby potwierdzić całą autentyczność nadawcy – oraz plany odbiorcy. W Urzędzie Celnym poszliśmy razem z bratem do naczelnika. Tam z ogromnym zdumieniem, dowiedzieliśmy się że naczelnik nazywa się ...Tadeusz Opara. Dokładnie tak samo - jak mój brat.
Sytuacja nieprawdopodobna ale tak w życiu czasem też się zdarza...W trakcie rozmowy niespodzianek, okazało się także, że naczelnik był...synem brata, naszego ojca. Czyli bratem stryjecznym. Sprawa szybko została dla nas pomyślnie sfinalizowana, choć z uwagi na płynność i rozlewność, zaskakującej od rana sytuacji rodzinnej...- nie mogliśmy tego samego a nawet następnego dnia wracać samochodem do Warszawy... Bolała nas trochę głowa...no a drogi a nawet nogi...kołowały sie nieco wokół – po rozmaitych doświadczeniach...no i wspomnieniach rodzinnych, ubiegłej nocy.
Tak czy inaczej, w rezulatcie wyżej wspomnianych działań mieliśmy fabrykę, materiał do produkcji również - należało więc zacząć. Mogliśmy w krótkim terminie wyprodukować parę tysięcy par... dżinsów dziennie. Pozostawało znaleźć jeszcze "tylko", chętnych kupców, odbiorców naszej produkcji. Tu sprawa okazała się trudniejsza. Nie miałem w ogóle pojęcia o tej branży ani o sprzedaży, ani marketingu. Brat był „chałupnikiem”. Sprzedawał sam osobiście niewielkie ilości, jeżdząc po bazarach, choć po całym naszym kraju.
To jednak nie było rozwiązanie na dłuższą metę - i parę tysięcy par spodni...
Zaczęliśmy rozważać stworzenie sieci sklepów, ale ostatecznie doszedłem do wniosku, że skoro to dziedzina handlu, na której się w ogóle nie znamy - może nie warto się dalej… w nią angażować. Bardzo powoli zaczęliśmy sprzedaż, poprzez hurtowników z Polski oraz zagranicy.
Produkcję mieliśmy bardzo dobrej jakości, dobre materiały różne wzory, no a spodnie dżinsowe – towar zawsze potrzebny, popularny. Tutaj moda niewiele się zmieniła...
Zaczęliśmy tworzyć markę – Opara ITC – a pod tą markę rozmaite produkty odzieżowe a potem nawet bieliznę; czy np. koszulki polo...
Pewnego dnia pojawił się u nas pewien znajomy- znajomych, który mnie i bratu zaproponował zakup innej fabryki odzieży firmy FinTex w Stanisławowie, blisko Sulejówka.
Fabryka, była od początku inwestycją pary ludzi z Finlandii - miała w tym czasie problemy płynności, zwłaszcza finansowej, której powodem był rozwód właścicieli i oczywiście kłótnia o kasę. Niestety problemy rodzinne zawsze przeszkadzają w nawet w dobrych interesach, mogą zniszczyć najlepszy bussines.
Pojechaliśmy tam...i za parę dni kupiliśmy zakład. Miał sporo zalet: nowoczesna hala produkcyjna, dobry personel; ok. 100 dobrze wyszkolonych szwaczek. Niezłych też, zawodowych projektantów i zarząd. Tylko lokalizacja była dla nas nie bardzo wygodna - 50 km od naszego Piaseczna - Fintex miał już jednak coś, czego nam właśnie brakowało. Kontakty zagraniczne, poprzez poprzednich właścicieli - czyli odbiorców – zresztą od kilku lat – na całą swoją produkcję. To był w sumie główny argument, który przekonał mnie do kolejnej inwestycji w... krawiectwo.
Jednym z nich, najważniejszym kontrahentem Fintex-u, był Szwajcar o nazwisku Georg Troy. Jak wspomniałem to był główny powód zakupu Fintex’u. Szwajcar miał swój rynek na zachodzie Europy - dobry i chłonny - szczególnie na towary tanie, dobrej jakości, które gwarantowały jemu (Panu Troy) duże, prawdziwe zyski. A nam – nowym właścicielom Fintex’u rynek zbytu – no a przy okazji, mogliśmy też „upchnąć” naszą produkcję z Piaseczna. To podstawowa zasada handlu: sprzedać po cenie wyższej niż koszty własne. Jak mnie nauczono w Australii.
Natychmiast po przejęciu fabryki, zadzwoniłem do P. Troy, umówiłem się nim na spotkanie w Warszawie, w czasie którego zapytałem wprost: Jaki jest - jego zdaniem - rynek w Szwajcarii? Ile może miesięcznie sprzedać naszej produkcji? Odpowiedział, że z łatwością sprzeda 100.000 par dżinsów miesięcznie, a prócz tego może sprzedawać inny cały asortyment, głównie jeżeli chodzi o garderobę „na co dzień” oraz ubrania sportowe.
Podczas następnego spotkania wspólnie ustaliliśmy wszystkie szczegóły pierwszego zamówienia – po czym ostro, zabraliśmy się do roboty.
Niewiele się na tym znałem, ale przecie nie święci garnki lepią. Pomagała mi bardzo żona, która ma zacięcie artystyczne i jako kobieta zawsze interesowała się ciuchami. Zawsze lubiła dżinsy oraz szczególnie projektowanie odzieży.
G. Troy zamówił w sumie ok. 200.000 sztuk rozmaitych spodni, według wcześniej już przygotowanych wzorów zamówienia. Wykonaliśmy wszystko dobrze i na czas oraz wysłaliśmy do Szwajcarii. Troyer narzekał... trochę (ponoć jak zwykle)... na jakość, ale w umówionym terminie cały towar odebrał i z niewielkim opóźnieniem... ale zapłacił.
Następnie ponownie zamówił 300.000 sztuk, także wg ustaleń z naszymi projektantami i szwalnią, potem dorzucił jeszcze 500,000 sztuk, tak na szybko, bo jak stwierdził miał super duże zamówienia. Wykonaliśmy wszystko w terminie, pracując 24 godz/dobę; wysłaliśmy towary do Zurichu.
Tym razem Pan Troy wymyślił więcej zastrzeżeń, zaczął marudzić, unikać nas i w końcu...nie zapłacił. Nie chciał także odesłać towaru, używając rozmaitych argumentów - pomimo, że gwarantowaliśmy zapłatę za koszt transportu. Okazało się, że większość naszej produkcji...wszystko już dobrze sprzedał.
Wkrótce potem jego firma ogłosiła bankructwo. Resztki towaru, który pozostał niezapłacony - przejął syndyk. My nie dość, że ponieśliśmy olbrzymie koszty, to - straty jeszcze większe. Musieliśmy zapłacić za materiał, robociznę, ZUS, podatki do Urzędu Skarbowego oraz wiele innych jak m.in. zapłacić za transport. Przychody z tytułu eksportu, równały się bardzo okrągłej liczbie - ZERO. A więc straty, straty, straty...
Próbowaliśmy wystąpić z rozmaitymi roszczeniami przeciwko firmie Pana Troy'a, a kiedy się okazało, że firma ogłosiła bankructwo, wystąpiliśmy na drogę prawną przeciwko Panu Troy - i tu się okazało, że on osobiście nie ma żadnego majątku. itd. itd. Nawet mieszkanie w Zurichu (Zug) - wynajmuje.
W sumie, właściwie wszystko było moją winą. Dokumentacja całej tranzakcji była w sumie nie najlepsza, nie było żadnych zabezpieczeń, gwarancji bankowych - a ja, po prostu nie sprawdziłem dobrze Pana Troy'a. Jakoś po prostu, uwierzyłem mu na słowo.
W sumie to był koniec mojej przygody z produkcją krawiecką. Fintex udało się sprzedać wraz z załogą -akurat po cenie zakupu a więc bez większych strat. Podobno kupił tę fabrykę Pan... Troy, oczywiście poprzez podstawionego pośrednika - jak się okazało jakiegoś swojego przyjaciela...Polaka z Finlandii! Taki dziwny zbieg okoliczności...No i podobno dalej sami prowadzili ten zakład, oczywiście będąc oficjalnie zbankrutowanymi, ale poprzez
firmę w Gournsey (taki raj podatkowy Europy) i poprzez swoich popleczników – przez następne kilka lat.
Pan Troy i jego kumpel, miał wszystko w sumie od nas: pieniądze, fabrykę, ludzi, materiały, wzory – a sobie zawdzięczał tylko rynek i... mądrość życiową, która powiązana była z jego kontaktami handlowymi...
A ja zawsze do tamtej pory myślałem, że Szwajcarzy to uczciwi ludzie. A może tylko małe wyjątki potwierdzają regułę...(A może nawet i uczciwi - dopóki nie przyjadą do Polski - tutaj szybko się nauczą sztuki interesów)
Nieruchomość w Piasecznie przy ul. Dworskiej nabyła firma mojego znajomego, Marka Stefańskiego - właściciela firmy Pol-Aqua S.A., która zajmowała się budownictwem i rozwojem infrastruktury – kanalizacja, wodociągi...Zupełnie inna, ale bardzo opłacalna branża.
No cóż – podobno człowiek całe życie się uczy.
To prawda, choć ponoć najczęściej jako głupi umiera.
Ryszard Opara
ciąg dalszy za tydzień
No comments:
Post a Comment
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy