Łukasz Goliński (torreador z Granady) podczas premiery Carmen w Sydney Opera House. Fot. K.Saunders |
Konia z
rzędem temu kto wymieni tytuły oper, gdzie akcja toczy się w malowniczym
hiszpańskim mieście Sewilli. Dla
ułatwienia podaję, że wśród kompozytorów tych oper znajdziemy tak wybitne
nazwiska jak Rossini, Mozart, Beethoven, Verdi czy wyżej wymieniony Bizet.
Otóż francuski kompozytor George Bizet idąc śladem swoich znakomitych kolegów wziął tym razem na warsztat nowelę Prospera Merimee i wbrew swoim najśmielszym oczekiwaniom stworzył dzieło iście ponadczasowe, bijące wszelkie rekordy, jeśli chodzi o częstotliwość wystawiania go w największych teatrach operowych.
Największym jednak efektem wizualnym są wszechobecne "zabójcze" stroje, zupełnie nie-cygańskie, ale "kubańskie': obcisłe garnitury i mini-sukienki w kolorach bynajmniej nie-pastelowych, czyli: neonowo-żółtym, jasno-różowym, jasno-pomarańczowym, pomieszane z odblaskowymi: zielonym, niebieskim, brązowym i fioletowym.
Opera ta jako widowisko pełne werwy i energii, tudzież wysokiej klasy doświadczenie muzyczne, odniosła i tym razem pełny, i zasłużony sukces.
Otóż francuski kompozytor George Bizet idąc śladem swoich znakomitych kolegów wziął tym razem na warsztat nowelę Prospera Merimee i wbrew swoim najśmielszym oczekiwaniom stworzył dzieło iście ponadczasowe, bijące wszelkie rekordy, jeśli chodzi o częstotliwość wystawiania go w największych teatrach operowych.
Niestety
Bizet zmarł w wieku lat 36 i nie doczekał ani jednego z triumfów jakie już od
lat 145 święci jego Carmen.
Reżyser
sydnejskiej produkcji - John Bell (znany bardziej jako reżyser spektakli
teatralnych niż operowych) pokusił się o przeniesienie akcji z hiszpańskiej
Sewilli na Kubę, prawdopodobnie do Hawany.
Akurat
musiało mu pasować, że Kuba słynie z produkcji cygar i że przemyt tytoniu -
jako (równoległy do wątku romantycznego) wątek operowy mógł tu zaistnieć dzięki
światowej renomie tego towaru.
Nader
oszczędna scenografia Michael'a Scott'a-Mitchell'a zasadza się na niezmiennym
zestawie obskurnych, ciemnych bram otaczających scenę, które jak kobieca
kultowa czarna sukienka mogą być 'ubierane' na najróżniejsze okazje pod
warunkiem że uzupełnią je pomysłowe dodatki.
W tym wypadku
dodatkami są przede wszystkim efekty świetlne.
A mianowicie lampki sugerujące rozgwieżdżone niebo (Akt 2), różnobarwne
lampiony i balony, a nawet dwa pokolorowane na
modłę hiszpańską Lajkoniki (początek Aktu 4). Tak, Lajkoniki ... Kto od kogo zapożyczył to "stworzenie" nie wiadomo ...
Resztę
scenografii uzupełniają dostosowane do akcji światla w oknach ponad bramami
oraz samochody elektryczne, które dowożą na tańce rozochoconych gości (Akt 2),
a potem już całkiem trzeźwych ładowaczy nielegalnego towaru (Akt 3). Największym jednak efektem wizualnym są wszechobecne "zabójcze" stroje, zupełnie nie-cygańskie, ale "kubańskie': obcisłe garnitury i mini-sukienki w kolorach bynajmniej nie-pastelowych, czyli: neonowo-żółtym, jasno-różowym, jasno-pomarańczowym, pomieszane z odblaskowymi: zielonym, niebieskim, brązowym i fioletowym.
Dlatego
pewnym ukojeniem dla oka jest koniec Aktu 4, kiedy na słabo oświetlonej scenie
została już tylko para głównych bohaterów: on w czarnym wyświechtanym płaszczu
i takowyż spodniach, ona w czarnej bajecznie eleganckiej sukience otoczeni
murem ... bram. Wszystko to stwarza
atmosferę jakiejś makabrycznej korridy, gdzie Don Jose jako domniemany
torreador po ciężkich zmaganiach powala trupem swoją ofiarę - Carmen.
Chór Opery Sydnejskiej wraz z Children Chorous w Carmen George'a Bizeta w SOH. Fot. K. Saunders |
Opera ta jako widowisko pełne werwy i energii, tudzież wysokiej klasy doświadczenie muzyczne, odniosła i tym razem pełny, i zasłużony sukces.
Odtwórcy
głównych ról: Veronica Simeoni (Carmen) i Roberto Aronica (Don Jose) byli
świetnie zgrani. Znakomici również byli
odtwórcy ról drugoplanowych: Claudia Pavone (Micaela), Łukasz Goliński
(Escamillo, torreador z Granady), Simona Mihai (Mercedes) i Agnes Sarkis
(Frasquita).
Nawiasem
mówiąc torreador z Granady, cieszący się powszechnym uwielbieniem z wielką
gracją obdarowywał swoje wielbicielki autografami (nawet jeśli - z braku
karteczki - proszony był o podpis na zgrabnej "hawańskiej" nóżce). Ponadto wzbudzał na scenie niekłamany
entuzjazm, gdy witając płeć piękną popisywał się galanterią, nie zapominając o całowaniu panienek w rękę. Nic też dziwnego że impulsywna Carmen
zakochała się w nim od razu, bez najmniejszego wahania; z wzajemnością ....
Kończąc te
rozważania, należy podkreślić mistrzostwo dyrygenta, Christiana Badei. Pod jego batutą cały zespół operowy: soliści
i chór brzmieli wspaniale. A orkiestra
? Otóż dzięki niemu właśnie mieliśmy
okazję upajać się wstępami orkiestrowymi przed każdym aktem, przy opuszczonej
kurtynie. Dzięki temu publiczność
skupiwszy się tylko na muzyce, nie była prowokowana do oglądania czegokolwiek
na scenie (jak to się na ogół zdarza), ale mogła całkowicie oddać się
niebiańskim dźwiękom melodii, które - chcąc nie chcąc - może nieświadomie, może
bez znajomości całej historii Carmen, nucimy sobie od wielu, wielu lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy