Fot. Wikimedia commons/ Silar (CC BY-SA 4.0) |
Jakby nienasycona dotychczasowymi sukcesami – 5 razy Nike, Booker, Laure-Bataillon, Nobel – napisała i wygłosiła przed publicznością zebraną w Akademii Szwedzkiej w Sztokholmie wykład na miarę jeszcze jednej Nagrody Nobla. Z dwiema nagrodami nie byłaby odosobniona. Przypominam: Maria Skłodowska-Curie, nagroda z fizyki w 1903 r. i z chemii w 1911 r.; oraz: John Bardeen (fizyka), Frederick Sanger (chemia), Linus Pauling (chemia i pokój).
Wykład traktuje o ideałach literatury, a bliżej: o współczesnym kryzysie narracji. Minęło już trochę czasu od wystąpienia, a podziw dla tekstu Olgi Tokarczuk stale rośnie; padła już propozycja uczynienia jego treści lekturą obowiązkową albo nawet całym przedmiotem nauczania w liceum. Odnajdywane są tam coraz to nowe ważne myśli. W mediach wysypał się worek publikacji, które bywają rozwinięciami zaledwie paru linijek tekstu – tak wielka jest jego inspirująca siła! Nie da się nie reagować. Dla tych, którzy wolą moderować swoje doznania, pozostaje rada jedyna: nie czytać.
Złożoność mechanizmów wywołanych umownym “motylem” autorka obrazuje wydarzeniami historycznymi zapoczątkowanymi decyzją Izabeli Katolickiej (królowej Aragonii) wsparcia zamiarów Krzysztofa Kolumba – aż do współczesnych dalekosiężnych cywilizacyjno-globalnych rozgałęzień skutków tej decyzji.
Skutki poczynań pojedynczego człowieka, niezależnie od tego czy jest on menelem, czy cesarzem, nie są możliwe do przewidzenia. Dzieje się tak dlatego, że logikę ciągu zdarzeń zauważamy jedynie post-factum, spoglądając wstecz. Kolejne wydarzenia wyłaniają się z nieskończonego chaosu możliwości pod wpływem bardzo wielu czynników działających naraz. A co najważniejsze, jesteśmy zdolni dostrzec tylko niewielką część czynników – tylko te, które występują na poziomie wymiarów wielkości fizycznych w skalach odpowiednich dla ludzkich zmysłów (metry, sekundy, stopnie K). Mocą sprawczą dysponujemy jedynie w tych przestrzeniach, a więc znacznie ograniczoną.
Do wychodzenia wyobraźnią poza ludzkie skale zdolne są jedynie umysły otwarte i nieprzeciętne, po prostu “noblowskie”. A robią to one dlatego, ponieważ domniemują, że tam rzeczy mają się o wiele ciekawiej.
Wynalezieniu szeregu bardzo sprytnych wzmacniających narzędzi, no i matematyki, zawdzięczamy miłe złudzenie o własnym geniuszu i ogromie naszej siły sprawczej.
A wystarczy tylko wziąć linijkę do badania przestrzeni kosmicznej albo mikrokosmosu, a natychmiast zauważymy (pewnie z przerażeniem!), że w innych skalach nas po prostu – nie ma! Nie widać nas wśród atomów ani nawet w o wiele większym świecie bakterii; nie ma nas na Księżycu (choć chwilę tam byliśmy, by zostawić trochę śmieci) ani w żadnej czarnej dziurze.
Wcale Ziemi nie jesteśmy potrzebni. Ktoś niegłupi napisał, że bez człowieka naszą planetę wyobraża sobie jako miejsce ładu i spokoju. Biblijny Raj właśnie istniał tylko do momentu, w którym pojawił się człowiek, zaraz potem Raj ten przemienił się w realną codzienność: zwykłą, nudną i często tragiczną.
Bardzo podoba nam się myśl, że jesteśmy w jakiś sposób niezwykli, ważni, więc wymyślamy te sposoby. Widzimy siebie jako pionierów, przywódców, budowniczych, zdobywców i wynalazców, ale to objaw czystej megalomanii i arogancji. Wydaje nam się, że mamy prawo podporządkować sobie Ziemię – nawet (dlaczego by nie!) cały Kosmos – bez zastanawiania się nawet nad tym, czy jest to w ogóle możliwe. Tak naprawdę jesteśmy nic nie znaczącymi drobinami, a za to obciążonymi ogromnym szowinizmem gatunkowym. Pies i kot wcale nie dostrzegają w swoich właścicielach żadnej niezwykłości; widzą w nas tylko żywe stworzenia, a kochają za to, że wyjątkowo łatwo dajemy się wykorzystywać. Jeśli nie podzielasz ze mną tej opinii, to spróbuj pogłaskać tygrysa...
Na tych ogromnych skalach czasu i przestrzeni, mamy teraz własne “pięć sekund”, tak jak niegdyś wielkie gady. Potężne żywioły (tektonika płyt ziemskich, wulkany, wahania promieniowania słonecznego, meteoryty) zdążyły już stworzyć i unicestwić miliony gatunków, i dalej to robią bez przerwy. Jak przyjdzie czas, poradzą sobie i z nami, zupełnie niezależnie od wysiłku ekologów.
Nie jesteśmy też w stanie w żaden sposób Ziemi zaszkodzić. Cokolwiek byśmy nie zrobili, na trzeciej planecie od Słońca będą to zmiany lokalne i krótkotrwałe. Dla całego Układu Słonecznego i dalej poza nim – żadne, jeszcze bardzo, bardzo długo.
Jednakże dzielnych obrońców naszej przyrody i klimatu będę wszelkimi siłami szczerze wspierał zawsze wtedy, kiedy ich argumenty będą przyczyniać się do szybszego przechodzenia na odnawialne źródła energii. Też i dlatego, że egoistycznie cenię sobie komfort oraz porządek i czystość wokół mnie. Będę zaś ich krytykował za obłudę, za zapewnianie, jakoby chodziło im akurat o coś więcej albo za czynienie Ziemi poddanej przede wszystkim im samym w ich własnym interesie.
Chętnie zaproponowałbym, co następuje: miast rozsiewać katastrofobiczne urojenia, nakłaniając tym sposobem do bardzo niebezpiecznego majstrowania w ekosystemie (patrz: Morze Aralskie), przyłączcie się raczej do intensywnych przygotowań, mających na celu jak najszersze czerpanie korzyści z nadchodzących naturalnych zmian klimatu. Dla większości krajów oznaczają one bowiem lepszą koniunkturę, dla wielu gatunków biologicznych większe szanse przetrwania.
Kilka stopni ciepła więcej to dodatkowa i darmowa porcja energii dla wszystkich; czyste i tanie technologie do jej przejmowania są dostępne od dawna: pompy cieplne, panele słoneczne, turbiny, itp.
Taki pogląd nie jest ani demonizowanym anty-ekologizmem, ani poprawnym politycznie ekologizmem, to moim zdaniem byłby najwłaściwszy na dzisiejsze czasy – twórczy (produktywny) pro-ekologizm. Nie śmiem nawet przypuszczać, iż taka myśl przegrywa dlatego, że na strachu zarabia się więcej.
Wiele jeszcze felietonów zaczynać się będzie Olgą Tokarczuk, a kończyć zupełnie w innych przestrzeniach. Będą wybrzmiewać niezliczonymi interpretacjami jej myśli – jak motyw b-a-c-h (Kunst der Fuge, J.S. Bach).
Byłoby nie fair, gdybym nie oddał głos oceniającym jej wystąpienie odmiennie. Na przykład osobom wymagającym od laureatki czegoś więcej – dla Polski. Autorytety z resortu kultury zwracają trafną uwagę na przykład na to, czego w jej wykładzie zabrakło (...rozumienia polskiego społeczeństwa…, ...pojęcia instytucji…), a metaforę “czułego narratora” nazywają płytką naiwnością (minister kultury, prof. Piotr Gliński). Arkadiusz Mularczyk, poseł do Polskiego Sejmu, powiedział: ...Szkoda, że przedstawiciel Akademii Szwedzkiej, Per Waesterberg, wspominając w laudacji dla Olgi Tokarczuk o polskiej „historii kolonializmu i antysemityzmu”, nie wykorzystał szansy, aby przeprosić za potop szwedzki… Zdaniem tych osób bardziej sprawiedliwe byłoby uhonorowanie innych znanych pisarzy: wielką postać polskiej poezji, dinozaura prawie, Jarosława Marka Rymkiewicza – głównie za podnoszenie wartości ducha narodowego w czasach braku motywacji do zrywów heroicznych, albo Bronisława Wildsteina za budujące, ważne dla Europy powieści, choć wielu rodakom stał się bardziej znany niestety dopiero po wygraniu pamiętnego wyścigu po korytarzach Instytutu Pamięci Narodowej 15 lat temu.
Bo pomyślcie sami: który z Polaków dotychczas tak naprawdę sprawiedliwie zasłużył sobie na Nobla? Wałęsa – za skuteczne unikanie przemocy w walce politycznej; wszak werdykt byłby zupełnie inny, gdyby Komitet Noblowski został poinformowany o tej innej przyczynie unikania. Miłosz – ten litewski szowinista? Szymborska – nieporozumienie pod każdym względem: autorka cienkiej poezji, kierująca swoje twórcze emocje na jakąś marynarkę w szafie albo na kota i to w takich trudnych dla Polaków czasach (versus Rymkiewicz); wysunięta do Nagrody przez niewyraźnie określone “towarzystwo”. Sienkiewicz to co innego, przynajmniej krzepił polskie serca, a nie rozdrapywał ran. Reymont – akurat był nieurodzaj w Europie na dobrych pisarzy. No, może Skłodowska jednak tak, choć niestety dla Francuzów, no ale przecież zdradzała męża...
Zaprawdę, powiadam wam: nie ma się czym radować.
Henryk Jurewicz
No comments:
Post a Comment
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy