Kościól Mariacki w Krakowie Fot. Wikimedia commons |
AMEN - Autobiografia Naukowa Ryszarda Opary. Odcinek 43
ŚLUB w Krakowie – i moje półwiecze.
W roku 2000, w cudownym miesiącu czerwcu obchodziłem swoje pięćdziesięciolecie oraz 25-tą rocznicę ślubu. Postanowiliśmy wraz z żoną, zrobić dużą imprezę dla przyjaciół i znajomych w naszym ukochanym mieście - Krakowie. Główne „clue” uroczystości miał być nasz ślub kościelny - w Kościele Mariackim.
Do tej pory mieliśmy tylko cywilny, zawarty 21.06.1975 roku, ponieważ dla lekarza wojskowego w czasach PRL, zwłaszcza gdy chciał w armii zrobić jakąś karierę czy specjalizację - ślub cywilny był jedyną możliwą opcją. Natomiast moja żona zawsze marzyła o ślubie kościelnym, długiej, pięknej, oczywiście białej sukni z welonem i tylko w Krakowie i tylko w Kościele Mariackim.Tak, żeby słychać było hejnał, który będzie stanowił tło – dla słów naszej przysięgi.
Uroczystość od strony artystycznej była organizowana i koordynowana przez naszego dobrego przyjaciela - Krzyśka Jasińskiego- znanego reżysera, dyrektora Teatru Starego.
Inne sprawy organizacyjne np.: hotele, zaopatrzenie i logistykę kontrolował - Maciej Grelowski- ówczesny prezes Orbisu oraz jego zastępca Karol. W Krakowie logistykę prowadził Tomek Kowalski, (dyrektor Hotelu Cracovia) . Cała impreza była udokumentowana i filmowana przez Jurka Domaradzkiego- znanego reżysera, współtwórcy m.in. „Ziemi Obiecanej” i wielu innych znakomitych obrazów filmowych.
Uroczystość rozpoczęła się w czwartek zbiórką na Dworcu Centralnym stolicy, w salonie kiedyś zbudowanym na potrzeby Breżniewa, (który do naszej stolicy przyjeżdżał tylko pociągiem). Zaproszeni goście (było ponad 100 osób), byli witani lampkami szampana, dla nastroju przygrywał tradycyjny jazz-band, ze „Stodoły” - tak na miły początek i dla rozweselenia. Specjalnie wynajęty pociąg... podjechał na dworzec Centralny - punktualnie o 12.00, w samo południe. Wszyscy goście, w dobrych już humorach i roztańczonym krokiem weszli do pociągu i to nie byle jakiego. Podobno były to salonki używane również przez Breżniewa i całej ekipy osób towarzyszących. Na naszych gości, czekały wspaniałe ciepłe i zimne przekąski, przyjęcie i różnorodne alkohole, napitki – oraz dla chętnych tańce, hulanki i zabawa. Cały czas przygrywał jazz-band oraz w przerwach na zmiany urocza harfistka albo też „przechodni” cyganie...
Podróż trwała 4 godziny ale...nikomu, wtedy - nigdzie się nie śpieszyło. Na dworcu, w Krakowie czekała wojskowa orkiestra, która na powitanie gości zagrała jeden z moich, zawsze ulubionych utworów - „Fale Amuru”, więc już na peronie, słysząc dźwięki tego słynnego walca tak, jak w filmie „Noce i dnie”, większość osób zaczęła tańczyć. Zabawa rozpoczynała się znakomicie.
Wszyscy byli już, w roześmianych, choć niektórzy w dość „podochoconych” nastrojach.
Przed dworcem stały dorożki (wszystkie jakie były z Krakowa i okolic), rozwożąc zaproszonych gości do specjalnie wynajętych przez nas, na trzy dni hoteli: Francuski, Copernicus i Pod Różą.
Wieczorem o 20.00 kolacja w restauracji „U Wenzla”. Menu nie pamiętam - ale było wyjątkowe. Potem zabawa – dancing/disco w piwnicach na Rynku, pod Sukiennicami.
Pierwszy dzień zakończył się ok. 6 rano, spacerem po rynku i tradycyjnym śniadaniem; jajecznicą na boczku - „Pod Aniołami”. Wszyscy słuchali, nie spiesząc się, hejnałów z Kościoła Mariackiego. Potem był czas wolny, zajęcia „fakultatywne” w podgrupach, do kolacji u Wierzynka i dancingu – dla chętnych a jeszcze żywych, żwawych i gotowych - w piwnicach Pod... ale nie tylko Baranami.
Następnego dnia, wszystkie Panie, aby upiększyć swoją urodę dostały do dyspozycji fryzjerów. Panowie musieli uczesać się i zrobić ewentualny makijaż - sami. Nasz ślub kościelny, w Kościele Mariackim został zaplanowany w sobotę na godz. 15.00. Dorożki podjechały po wszystkich gości do ich hoteli.
Ślub w Kościele Mariackim w Krakowie... przy odsloniętym ołtarzu Vita Stwosza. Fot. Archiwum autora |
Para Młoda (czyli ja z żoną) zamieszkaliśmy w Hotelu Copernicus - w apartamencie Papieskim, w którym ponoć (od XVII wieku) zatrzymało się kilku papieży, najważniejszych dostojników Kościoła; oraz wielu innych sławnych ludzi – przynajmniej tak twierdziła historia budynku.
Piękna biało-złota kareta przewiozła nas ulicami wokół Starówki. Przed nią kroczył cały szwadron ułanów przebranych w stroje z Bitwy Warszawskiej 1920 roku, zupełnie - jak z obrazów Kossaka. Ceremonia zaczęła się punktualnie. Naszymi świadkami byli: Krystyna Friedmann (żona Stefana – aktora) oraz Andrzej Witkowski – Prezes PZMotu. Moja żona była ubrana w przepiękną, biało-złotą, długą suknię Versace (zakupioną specjalnie na te okazję w Mediolanie). Ja - byłem we fraku, który wtedy, założyłem pierwszy raz w życiu.
Przy odsłoniętym ołtarzu Wita Stwosza oraz muzyce płynącej z organów, na których grał naprawdę cudownie Konrad Mastyło; śpiewał wprost przepięknie tenor - Jacek Wójcicki oraz sopranistka, której nazwiska nie pamiętam- ale jej wykonanie...Ave Maria; było wspaniałe, jak w bajce– wzruszyło wszystkich do łez.
Mszę świętą celebrował (w zastępstwie niedysponowanego Kardynała Macharskiego) -młody ksiądz-infułat, któremu asystował kolega Doroty z Liceum- Ksiądz Lech Mencel. Gości było wielu, nawet zupełnie nieznajomych. Nasza najmłodsza córeczka Kinga i synek Rysio, z niewiadomych powodów płakali w kościele.
Pan młody, czyli ja – również bardzo, bardzo się wzruszyłem... powtarzając za księdzem słowa przysięgi małżeńskiej. Było to dla mnie przeżycie. Moja żona, tylko rozsyłała do wszystkich wokół... uśmiechy. Przy wspaniałych dźwiękach Marsza Weselnego Mendelsona wyszliśmy z Katedry na Rynek, gdzie przywitały nas tłumy obserwatorów przechodnich. No i Lajkonik, no i hejnał z Wieży Mariackiej.
Była 16.30, razem z gośćmi poszliśmy przez Rynek w obstawie ułanów do restauracji w Grand Hotelu – największej możliwie Sali Bankietowej w okolicach Rynku. Przywitał nas ludowy zespół z Ukrainy, który w czasie uroczystego obiadu, przygrywał rozmaite, przepiękne dumki.
W czasie obiadu przemawiało kilku zaproszonych gości, m.in. Andrzej Witkowski, Stefan Friedman, Jerzy Gruza, Janusz Rewiński oraz Alicja Resich Modlińska. W prezencie składkowym dostaliśmy od gości: żona kolię z brylantami i ode mnie złoty zegarek Choppard, zaś ja -zegarek Patek, o którym zawsze marzyłem, ale nigdy nie było mnie na to stać... Dostaliśmy te dwa zegarki, chyba tylko po to...aby od tamtej pory dobrze liczyć czas...chociaż przecież, szczęśliwi...tego nie powinni robić...
Wieczorem, w sobotę 24.06. ad 2000 r. ok. 22.00, w ogrodach Muzeum Botanicznego, rozpoczęła się „Noc Kupida” - czyli tańce, hulanki i swawole. Występowali artyści z grodu Kraka m.in. Beata Rybotycka, Jacek Wójcicki, Zbigniew Wodecki, Grzegorz Turnau, oraz różne inne zespoły z kraju i ze świata - w repertuarze grupy „Jaka to melodia” - radia i TVP.
O północy wystrzelono sztuczne ognie na cześć młodej pary i podano „płonące daniele” na półmiskach okapanych w sosy srebra i złota, przy dźwiękach staropolskiej muzyki biesiadnej. Żarcia, napitków nikomu nie brakowało - jak na prawdziwie polski stół przystało.
Toż to była biesiada - prawdziwie staropolska. Ok. 3.00 rano, na zakończenie przyszła kolej na Cyganów, którzy zagrywali do świtu zmęczenia.
O poranku, kiedy pierwszy promień słońca błysnął w oczy nowożeńców no i bbiesiadników – podano jajecznicę na szynce i różne inne stosowne napitki. O 15.00 w niedzielę, na stacji czekała lokomotywa. Wielka, ogromna i pot z niej spływał – tłusta oliwa. Zabrała gości ze starego grodu Kraka - wprost do Centrum Varsa – Warszawiaka. Na pokładzie było bardzo hucznie, bardzo śpiewnie – czasem nieprzyzwoicie, a czasem rzewnie.
Cały nasz ślub i uroczystości trwały trzy dni - był sfilmowany, uznany jako impreza roku 2000. Każdy uczestnik tydzień później dostał, razem z podziękowaniami za uczestnictwo od Pary Młodej, w prezencie płytę i dysk z nagraniem imprezy. Były także reportaże z naszych zaślubin w niektórych magazynach (Viva)
Zdarzyło się przy tej okazji, kilka bardzo zabawnych historii, ale tę, którą chyba wszyscy goście zapamiętali najbardziej i przy każdej okazji mi ją przypominali, przekazuję. Otóż każda zaproszona para - miała zafundowany przez nas pokój w hotelu Francuskim, Copernicus bądź Pod Różą. Na powitanie: Panie dostały bukiet kwiatów, Pan butelkę zacnego trunku a razem małe pudełeczko „na biżuterię”. Tam w środku była niebieska, romboidalna tabletka, która wtedy właśnie wchodziła w użycie. Uznaliśmy, że ponieważ większość z nas była w wieku „przedpoborowym” – dla zabawy, daliśmy każdemu tabletkę Viagry - co wywołało naprawdę wiele zabawy i uśmiechów, komentarzy - częściowo niecenzuralnych.
Największy jednak ubaw miałem ja, (parę tygodni wcześniej), patrząc na reakcje Pań w aptekach, kiedy chodziłem przed imprezą z receptami na 200 tabletek Viagry.
Zajęło mi to cały dzień aby kupić te tabletki... bo żadna apteka nie miała tyle tabletek, a wszystkie aptekarki nie mogły wyjść z podziwu ani zrozumieć moich sił witalnych czy też planów na wieczór, zamiarów na przyszłość. Musiałem się wszystkim tłumaczyć, a nie chciało mi się... zmyślać.
Wielu bliskich i znajomych osób do dziś wspomina uroczystości, witając się z nami - jako ślub - imprezę roku 2000 – ale nie tylko. Niektórzy - jako imprezę ich życia...
Ryszard Opara
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy