Jan Maszczyszyn gościł na stronach naszego Bumeranga już kilkukrotnie. Sam wyrzucony jakby z naszej pamięci wciąż powraca. A to za sprawą ciągle nowych publikacji. Właśnie w tym roku minęło lat trzydzieści, gdy wylądował w Australii. Od czasu, gdy rodzicie nie potrafili mu zapewnić odpowiedniej ilości maleńkich żołnierzyków - niemal 55 lat temu - pisał opowiadania fantastyczne, a tam jak wiadomo nie ma ograniczeń dla wyobraźni [opowiadanie - bonus świąteczny od autora w Wigilię ]. Po zakończeniu Trylogii Solarnej, która to w tym właśnie roku święciła swoje drugie „hard cover” wydanie zabrał się za stworzenie nowego cyklu zatytułowanego „Podmorskie Imperia”, którego to pierwszym woluminem jest właśnie „Necrolotum”.
Australia, początek XX wieku. Wiktoriański dżentelmen
Jack de Waay zrywa ze swoją narzeczoną Abelią, by wraz z szalonym naukowcem
wyruszyć na niezwykłą wyprawę do podwodnego świata… a może i poza Ziemię.
Poddaje ciało przedziwnej transformacji i wraz z towarzyszami dostaje się w
odmęty Necrolotum, transoceanicznej sieci łączącej planety i księżyce Układu
Słonecznego. Cudowne dziwności tego świata poprowadzą go przez niezliczone
przygody aż do prawdy o ułomności ewolucji i słabości ludzkiej cywilizacji. Proza
Jana Maszczyszyna jest jedyna w swoim rodzaju, absolutnie nie do podrobienia.
Ma indywidualne piętno i absolutnie niepodrabialny styl.
Musicie spróbować!
(Blurb wydawcy)
Pozwólmy teraz, niech Autor sam opowiada:(Blurb wydawcy)
… Gdyby ktoś, chciał zapytać, skąd bierze się w moich powieściach ta ubiegło wieczna stylizacja? ---to odpowiem, że nie jest ona wyłącznie wynikiem tradycyjnie pisanej fantastyki, powrotem do genezy i źródła fantastycznego słowa, ale również i przede wszystkim moim ukłonem do piękna ojczystego języka, które to w takim oddaleniu ceni się najwyżej - jest przetrwalnikiem naszej polskiej duszy. Baśniowym sienkiewiczowskim latarnikiem.
Pora Drogiemu Czytelnikowi zaprezentować książkę.
Zacznijmy w te słowy; otóż żyjąc w tym wielkim mieście od lat już niezliczonych nauczyłem się nim oddychać. Z każdym rokiem rośnie ono we mnie. Stąd i w powieści odnalazło miejsce. Melbourne i jego prominentna na zawsze Collins Street. Oto opis ulicy, z roku alternatywnego 1905, tak, jak sobie ją wyobraziłem i umieściłem w książce:
„Tymczasem dużo bliżej, bo na Collins Street, najpiękniejszej na kontynencie ulicy, toczył się ospale kablowy tramwaj piętrowy, ciągnący dwa odkryte wagony pełne roześmianych i rozśpiewanych dam z koronkowymi, przeciwsłonecznymi parasolkami. Budziły respekt i wywoływały uśmiechy śpieszących gdzieś dżentelmenów. Niektórzy, odnajdując znajomą twarz, uchylali rąbka lśniącego cylindra i spontanicznie, jak to bywało na antypodach – pozdrawiali; inni, będący zapewne taktowniej nastawieni lub powodowani względami szacunku najwyższego sortymentu, zdejmowali kapelusze lub meloniki. Byli też tacy, co stając z boku, kornie spuszczali oczy. Podejrzewałem w nich służących lub kamerdynerów. Trębacz na przedzie tramwaju zagrał kolejną melodię, a pastor z ospowatą twarzą, stojący przy ławce, zachęcał do podejmowania pieśni.
proj. Pawel Liśniewski |
Parsknąłem krótkim śmiechem. Collins Street, będąca symbolem dynamicznie rozwijającego się Melbourne, posiadała swój nieprzeciętny walor i szyk, i bulwarową ekstrawaganzę. Tutaj palił się znicz dynamicznie rosnącej ludzkiej cywilizacji. Tutaj rwała rzeka inwencji i lokowały swe przedstawicielstwa przedsiębiorstwa będące owocem najbardziej ryzykownych inwestycji. Otwierały się biura i zakłady z całego modnego świata. Mijałem niebywale stłoczone tu dorożki, jakieś najnowsze automobile i jednoślady parowe, lśniące od blach i roznoszące pachnidło nie tylko niedopalonych oktanów, ale i najnowszej, zastosowanej w oponach gumy. Spotykało się też wolnych jeźdźców lub też łowców zdziczałego bydła, ciągnących spokojnym stępem ku granicom miasta z wielkimi, parowymi strzelbami w olstrach.
Roześmiane twarze mieszały się z krzykliwymi grymasami sprzedawców gazet. Na smutek brakowało tu miejsca.
Tumult głosów i obrzydliwy zapach prostego robotniczego potu mieszał się na chodnikach z wykwintnymi perfumami starych, plotkujących ogrodowych panien. Ostre wonie wód kolońskich nadbiegały od gładko ogolonych, pryszczatych pysków młodzieży szkolnej. W bramach i przejściach należało się zmierzyć z fajkowym odorem stojących przy rozwartych kramach wytrawnych sklepikarzy i jarmarcznych krzykaczy.
Obojętnie minąłem siedzących na krawężniku żebraków i samotną kobietę z uwijającym się przy drobnych kradzieżach stadkiem dzieci. Naprawiający trotuar robotnicy głośno i sprośnie śpiewali. A ja, już ostatecznie znudzony i powodowany pragnieniem spokoju i chłodu, skręciłem w poprzeczny zaułek.
Wkrótce dotarłem do mojej prywatnej kamienicy na Elizabeth Street. Nic dziwnego, że wzbudziłem zdziwienie stojącego przy bramie dozorcy. Ani on, ani pozostali domownicy nie spodziewali się mnie o tak wczesnej porze.”
Gdyby pójść dalej i opisać dalsze obecne w powieści miejsca podróż nasza przywiedzie do wybrzeża:
Ilekroć znajdę się na oceanicznej plaży wzrok mój zawsze mierzy się z nieskończonością. Ocean bowiem na najdalszym horyzoncie opiera się tam o Antarktydę. Bezmiar wód jest przerażająco opustoszały i wiedz, szlachetny czytelniku, że oto tam, w kierunku lodowej głuszy pełnej upiorów, topielców i od-wodnej zarazy wysłaliśmy naszych wyimaginowanych wędrowców. Niech zadrżą śmiałkowie, kiedy skuty lodem ląd - samotnik dryfujący w kierunku przeciwnym do Australii roztworzy przed nimi wciąż skrywane tajemnice. Nosi bowiem jakieś nieujarzmione niezmyte piętno skargi i przekleństwa biegnącego w genezie aż do dnia swego stworzenia, i gniazda pełne wszelkiej brzydoty; gady i nie gady, płazy, ryby, węże i nie węże, i niezliczoną gamę stworzeń niby to urojonych- paskudnych, wstrętnych i obcych nawet nie - szlachetnie urodzonej głowie. I ten ogrom nietkniętej ludzką ręką przestrzeni i dzikiej przyrody wprost nas na plaży ogłusza. Bo wszystko to widzimy...Jakkolwiek ślepotę zakładając...samych siebie dla uspokojenia oszukujemy.
Gdzieś w połowie drogi do tego lodowego piekła leży surowy skrawek lądu, często nazywany ptasim rajem: Macquarie Island.
Wyspa została odkryta w 1810 przez Fredericka Hasselborougha i nazwana na cześć Lachlana Macquarie, gubernatora Nowej Południowej Walii. W 1890 Nowa Południowa Walia przekazała wyspę Tasmanii, wraz z którą w 1901 weszła w skład Australii. W 1978 roku ustanowiono tu rezerwat stanowy. W latach 1977-2011 wyspa była wpisana na listę rezerwatów biosfery[1], a od 1997 roku figuruje na liście światowego dziedzictwa UNESCO.
Na wyspie znajduje się od 1948 stała australijska stacja polarna Macquarie Island, w której, w zależności od pory roku, przebywa od 20 do 40 osób.
Poprzednio wydana steampunkowa Trylogia Solarna Jana Maszczyszyna |
Z kolei prolog opowieści przyniesie nas do Cape Liptrap, do jednego z najbardziej uroczych zakątków znanego mi w stanie Victoria wybrzeża oceanicznego. Zaraz w kilku słowach postaram się go opisać .
Zatem...zaczynajmy.
W latach dziewięćdziesiątych sporo czytałem. Była to w większości literatura popularnonaukowa poświęcona głównie publikacjom tematycznym z zakresu kosmologii i paleontologii. Ogromne wrażenie zrobił wtedy na mnie Stephan Jay Gould ze swoim „Wspaniałym światem Burgess Shale.”
Jan Maszczyszyn
Pierwsza recenzja Necrolotum
"Nie od dziś wiadomo, że otacza nas ogrom wód nieogarniony i niesłychany, stanowią one siedemdziesiąt procent planety i tyleż złóż milczenia. Są tam w głębi niezmierzone mroki, a w nich organizmy sprawiające wrażenie machin fantasmagorycznych i w koncepcji unikalnych."
Jestem zachwycona i zaskoczona tą powieścią!
Któż z nas nie zastanawiał się nie raz, nie dwa, nad potęgą i nieskończonością oceanów? Co kryją te niezbadane głębiny, których oko ludzkie nigdy nie pozna?
"Badania, które wykonałem, udając się przed rokiem w najdalsze głębiny, sugerują istnienie wielkiego imperium przyrody o wprost niepohamowanej koślawej inwencji twórczej. Jest owo środowisko zwierzęce tak agresywne i dynamiczne gatunkowo, że nawet nasza przeszłość z dinozaurami jawi się sielanką."
"Badania, które wykonałem, udając się przed rokiem w najdalsze głębiny, sugerują istnienie wielkiego imperium przyrody o wprost niepohamowanej koślawej inwencji twórczej. Jest owo środowisko zwierzęce tak agresywne i dynamiczne gatunkowo, że nawet nasza przeszłość z dinozaurami jawi się sielanką."
Nie spodziewałam się, że narracją, stylizowaną na klasyczną, można posługiwać się tak swobodnie i perfekcyjnie, przekazując jednocześnie niesamowite i FASCYNUJĄCE treści, które pochłaniają może nie od pierwszej strony, ale od piętnastej już na pewno.
Czegóż tu nie ma!
W skrócie - jest to 20 000 mil podmorskiej żeglugi w wydaniu podrasowanym.
To morska wersji Wyspy doktora Moreau:) To Kosmiczna Atlantyda. Jest ewolucjonizm. Jest ekologia.
"Zaledwie gościmy na powierzchniowych wodach, a już rabujemy z czystości głębie, zsyłając tam najgorsze nasze wybroczyny i olejowe ścieki. Bo o ile zadbamy o grządkę na lądzie, o tyle w morzu jej nawet nie posprzątamy, a owoc nam się podoba i wybornie smakuje."
To morska wersji Wyspy doktora Moreau:) To Kosmiczna Atlantyda. Jest ewolucjonizm. Jest ekologia.
"Zaledwie gościmy na powierzchniowych wodach, a już rabujemy z czystości głębie, zsyłając tam najgorsze nasze wybroczyny i olejowe ścieki. Bo o ile zadbamy o grządkę na lądzie, o tyle w morzu jej nawet nie posprzątamy, a owoc nam się podoba i wybornie smakuje."
Jest genetyka. I jest przede wszystkim przygoda - podmorska, mrożąca krew w żyłach i rozpalająca wyobraźnię. Są potwory (Ningeny: ludzie - wieloryby), ale nie tylko morskie (Gluory... brrr)
"Pełno w oceanie niewyjaśnionych tajemnic, zagadek i sekretów zatopionych przez starożytne potęgi."
"Pełno w oceanie niewyjaśnionych tajemnic, zagadek i sekretów zatopionych przez starożytne potęgi."
Są wyspy fantomowe, wybuchy wulkaniczne, stanowiące drogę do gwiazd. Są nieziemskie teorie.
"...człowiek lądowy był błędem ewolucji.Tylko morska jego odmiana może podbić wszechświat, a najlepiej jeszcze zgrabnie przystosowana do obu środowisk."
"Z badań naszych wynika, że cześć wody oceanicznej nie pochodzi z Ziemi, a wpada tu pod wpływem chwilowego przepływu przez wielokierunkowe naturalne zawory Necrolotum."
I tu tkwi tajemnica, zawarta w tytule.
"...człowiek lądowy był błędem ewolucji.Tylko morska jego odmiana może podbić wszechświat, a najlepiej jeszcze zgrabnie przystosowana do obu środowisk."
"Z badań naszych wynika, że cześć wody oceanicznej nie pochodzi z Ziemi, a wpada tu pod wpływem chwilowego przepływu przez wielokierunkowe naturalne zawory Necrolotum."
A wszystko to podane na tacy, okraszonej przecudną narracją, pokazującą piękno naszego języka i konwersacji - to dawne piękno...
"Masz już czterdzieści sześć lat. Myślałam, że biologicznie postarzały, psychicznie też się ustatkujesz (...)"
"Masz już czterdzieści sześć lat. Myślałam, że biologicznie postarzały, psychicznie też się ustatkujesz (...)"
Wyczerpujące i w niczym nieustępujące fabule przypisy, nakazujące wręcz szperanie w necie, odsłaniają wiedzę o takich tajemniczych cudach świata, jak Jaskinia Krubera albo Jaskinia Mamucia i wielu innych.
"Środowisko przyrodnicze w najgłębszej pieczarze odznacza się dużą specyfiką własną. Mocno ją wspiera stały mikroklimat. Zwyczajny brak wahań temperatury i duża wilgotność sprzyja życiu swoistemu i zupełnie wyjątkowemu. Być może pochodzącemu z innych światów. Nie tylko w miejscach przy otworach, gdzie wy, uczeni uniwersyteccy, dajecie mu szansę na wodę i słoneczne światło."
"Środowisko przyrodnicze w najgłębszej pieczarze odznacza się dużą specyfiką własną. Mocno ją wspiera stały mikroklimat. Zwyczajny brak wahań temperatury i duża wilgotność sprzyja życiu swoistemu i zupełnie wyjątkowemu. Być może pochodzącemu z innych światów. Nie tylko w miejscach przy otworach, gdzie wy, uczeni uniwersyteccy, dajecie mu szansę na wodę i słoneczne światło."
Nie napiszę więcej, żeby nie spojlerować. Polecam gorąco, choć wiem, że nie każdy będzie piał z zachwytu, jak ja - a szkoda.
Matylda Saresta
Specjalnie dla Czytelników Bumeranga Polskiego fragment „Necrolotum”
Prolog
Wybrzeże oceaniczne stanu Victoria.
Późne popołudnie 12 stycznia roku 1908.
Profesor Ocearus Molier otrzymał tego dnia pośpieszny telegram.
Używana przez Królewski Urząd Pocztowy miedziana koperta wieloużytkowa zwykle zawierała materiały poufne. Dodatkowy fakt doręczenia jej do rąk własnych przez pocztyliona z rangą boczną pozwalał przypuszczać, iż zawartość posiada treść nie tyle niepokojącą, co cenną. Miał bowiem ów uczony wszystkich już krewnych na tamtym świecie, a sam unikał był wszelkiej ludzkiej bliskości, by nie popadać w niepotrzebne smutki.
Stąd natychmiast spojrzał na imię i nazwisko adresata.
„Pan Honozobiusz Bambley” – bezgłośnie przeczytał. I u spodu dodatkowo drobnym druczkiem: „Emerytowany latarnik jego królewskiej mości Edwarda VII, króla Anglii”.
Zrozumiałe więc były wszelkie pocztowe ryczałty.
Nie przypominało to bynajmniej przesyłki rządowej.
Z przedmieść Melbourne do wybrzeża i półwyspu Liptrap prowadziła brukowana granitową kostką dwustukilometrowa szosa, którą pan profesor wraz ze służącym pokonali srebrnym automobilem marki Cureus Vipo, z rozrządem zewnętrznym i olbrzymim gaźnikiem. Dystans pokonali w przeciągu czterech godzin i dwudziestu dwóch minut precyzyjnie odmierzonych profesorskim chronometrem. Dane te uczony skrzętnie zapisał w książce pojazdu.
Noc tuż przed umówionym porannym spotkaniem nasi podróżni spędzili w pobliżu celu, to jest w przyjemnej gospodzie nieopodal zacisznego Walkervile. Około szóstej piętnaście rano nakręcili motor i tocząc się na pełnych obrotach po polnej drodze lokalnej, wdarli się w gęsty i suchy o tej porze roku busz półwyspu Liptrap.
Jakby na przekór spodziewanym prognozom gorączki letniej, ranek obudził się mglisty. Na domiar złego pierwszy brzask przyniósł irytującą mżawkę. Stąd od miejsca postojowego aż do samej plaży czarny sługa Marcellus musiał towarzyszyć panu, idąc z rozpiętym, wielkim parasolem w roztrzęsionej od zimna dłoni. Był zmuszony się śpieszyć. Przodem bowiem znacznie szybciej kroczył inny dżentelmen: dziarski, szybki, bezkompromisowy i zdecydowany. Wcale już niemłody, ciut tęgi i niewątpliwie krzepki, miał na sobie ciężką rybacką kurtę, która, tak jak jej pan, nic sobie nie robiła z padających na nią kropel. Co więcej, zdążył zatknąć pomiędzy zęby ustnik wielkiej fajki, zaciągnąć się kilkakrotnie i idąc, puszczać dym w kształcie regularnych marynarskich kółek, jak przystało na dawnego bosmana. Co chwila pokasływał, trzymając dolną krawędź dłoni na ustach, sposobem starych morskich wyg. Spluwał też podobnie i całkiem zamaszyście. Marszczył przy tym srogo czoło i poruszał krzaczastymi brwiami, w miarę jak wzrok napotykał nadmorskie skały. Obracał się do profesora za każdym razem, gdy o wybrzeże uderzała szczególnie duża fala, i międlił wtedy na ustach ten swój przyjacielski uśmiech, jakby z dumy, jakie to harce wyprawia dziś morze.
Pod pachą wyga dzierżył spory sztucer, którym lokalni zwykli polować na zdziczałe, karmiące się ludzkim mięsem foki i operujące przybrzeżnie pingwiny.
– Daleko jeszcze mam iść? – spróbował zainicjować konwersację pan profesor Molier, bo gospodarz od pół godziny słowa wydobyć z gardła nie raczył.
– Tam, obok tej wielkiej skały – rzucił latarnik, wskazując ustnikiem miejsce, do którego zdecydowanym krokiem podążał. – Odnalazłem owo mechaniczne cudo zaraz po wielkim nocnym przypływie! – dodał, przekrzykując rozbijające się o nabrzeże fale. – Niewątpliwie pływało. Zagadką będzie, jak taki kolos potrafił utrzymać się na powierzchni wody, bo jest za ciężki. A żeby go z piasku wydobyć i przenieść na pokoje, potrzeba siły dwóch koni.
– Za ciężki? To znaczy z nierdzewnej stali go wykuto?
Wyga morski zatrzymał się, by z fajki wystukać na skale popiół, i powiedział:
– Przy pierwszych oględzinach stwierdziłem, że jest odlany z żeliwa, ale później nie byłem pewny. Zrewidowałem własne głupie stanowisko. Zbadałem powierzchnię z bliska. Użyłem lupy. I wtedy dostrzegłem wzory charakterystyczne dla porowatości skalnej, więc uznałem – choćby to wydawałoby się panu niemożliwe – iż wykonano go bardzo dawno temu i że jest odlewem z lawy.
…
No comments:
Post a Comment
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy