Ołowiane żołnierzyki. Niegdyś wymarzony prezent chłopców. Fot. Thiedbolt (CC BY-SA 3.0) |
Mieszkający w Melbourne polski pisarz steampunkowy - Jan Maszczyszyn, który właśnie wydał kolejną powieść pt. "Necrolotum" zwierzając się nam ostatnio z dziecięcych rozterek dotyczących prezentów - być może takich właśnie podrzucanych pod choinkę, przyznał się, że od czasu, gdy rodzicie nie potrafili mu zapewnić odpowiedniej ilości maleńkich żołnierzyków - a było to niemal 55 lat temu - postanowił pisać opowiadania fantastyczne. Tam jak wiadomo nie ma ograniczeń dla wyobraźni.
Dziś pod choinkę pisarz ofiaruje nam specjalne, szeroko otwarte w wyobraźni opowiadanie fantastyczne o takich właśnie dziecięcych żołnierzykach. Z tym, że akcja dzieje się w drugiej połowie XXI wieku!
Uwaga: opowiadanie nie dla dzieci.
Jan Maszczyszyn
Żołnierzyki
Rok 2072
1.
Plansza do gry była dość rozległa, zajmowała niemal pół pokoju. Sufit ponad nią był oszklony i zawsze świeciło tu słońce. Promienie igrały na metalowych iglicach i baraszkowały z cieniami w rozłożonych makietach zamków i fortec. W rogu planszy ciemniał sztuczny las. Miał, co prawda, wbudowany niewielki program rozwojowy, ale był to nikły wzrost – wynosił do dwóch milimetrów na rok.
Grzesiu rozpakował nowe pudełko z żołnierzykami. Świetny deal. Wisiał ojcu na szyi przez godzinę, zanim przekonał go do zakupu. Masywne dwieście pięćdziesiąt sześć megabajtów pamięci ruchu w specjalnym kształtoplastiku. Poprzedni komplet miał zaledwie trzydzieści dwa mega. Zwykle były to pozycje walczące. Szarżujący jeździec, strzelec liniowy, strzelec wyborowy, spory wybór broni ręcznych w wygiętych dłoniach. Tylko że dwóch żołnierzy dostało „bakcyla”. Nazywał tak oporne zachowania zabawki względem wyznaczonego celu, czyli po prostu odmowę wykonania rozkazu. Wkurzał go wybitnie jeden w niebieskim berecie. Kiedy dochodziło do walki, wykrzywiał mu się karabin. Albo udawał, że ma niesprawne ręce. W przeciągu kwadransa przyjmował już znienawidzoną przez Grzesia pozycję siedzącą z głową w kolanach. Masakra.
1.
Plansza do gry była dość rozległa, zajmowała niemal pół pokoju. Sufit ponad nią był oszklony i zawsze świeciło tu słońce. Promienie igrały na metalowych iglicach i baraszkowały z cieniami w rozłożonych makietach zamków i fortec. W rogu planszy ciemniał sztuczny las. Miał, co prawda, wbudowany niewielki program rozwojowy, ale był to nikły wzrost – wynosił do dwóch milimetrów na rok.
Grzesiu rozpakował nowe pudełko z żołnierzykami. Świetny deal. Wisiał ojcu na szyi przez godzinę, zanim przekonał go do zakupu. Masywne dwieście pięćdziesiąt sześć megabajtów pamięci ruchu w specjalnym kształtoplastiku. Poprzedni komplet miał zaledwie trzydzieści dwa mega. Zwykle były to pozycje walczące. Szarżujący jeździec, strzelec liniowy, strzelec wyborowy, spory wybór broni ręcznych w wygiętych dłoniach. Tylko że dwóch żołnierzy dostało „bakcyla”. Nazywał tak oporne zachowania zabawki względem wyznaczonego celu, czyli po prostu odmowę wykonania rozkazu. Wkurzał go wybitnie jeden w niebieskim berecie. Kiedy dochodziło do walki, wykrzywiał mu się karabin. Albo udawał, że ma niesprawne ręce. W przeciągu kwadransa przyjmował już znienawidzoną przez Grzesia pozycję siedzącą z głową w kolanach. Masakra.
Przed resztą żołnierzyków udał, że go zgubił. Bardzo patrzyli mu na ręce, od kiedy przejechał czołgiem aktywistę z Ruchu Sprzeciwu Wobec Walki. Większość żołnierzyków odmówiła wtedy posłuszeństwa.
Czuł się usprawiedliwiony, użył przecież charakterów z dzikiego zachodu jako ludności cywilnej, patriotycznych farmerów pomagających armii w jednej z bitew drugiej wojny światowej. Figurki nie chciały przyjąć pozycji walczących. Typowym układem było rozchylenie przez nie nóg i udawanie, że czekają na figurę konia. Kasował takich. Stracił niejeden komplet, zanim nauczył się właściwego postępowania ze swymi żołnierzykami. Takie rzeczy robiło się dyskretnie. Zresztą fabryka w instrukcji obsługi zalecała kontrolę zabawek pod kątem przydatności do walki. Ruchy pokojowe nierzadko infekowały programy produkcyjne wirusami funkcjonalnymi. Zanim rozpoczynał zabawę, ustawiał ich do komendy i sprawdzał dokładność wykonywania rozkazów. Niesubordynację wstępnie karał przesunięciem do drugiej linii. Generałów likwidował. Nie lubił w komplecie innego bossa niż on sam.
– Grzesiu, obiad jest gotowy. – Słodki głos mamusi nadjechał wraz z kompletem ekspresowym z MacDobromira – zwykły zestaw pierogów i placków. Okienko w ścianie zamknęło się, pozostawiając lewitujący i dymiący zapachami stolik.
– Głupia jędza – wysyczał przez zęby. Tatuś zawsze tak mówił. Waliła nadgodziny w biurze, aż oślepła na daty w kalendarzu. Zapomniała o jego szóstych urodzinach! Odkąd nie trzeba spać, ludzi ogarnęło szaleństwo pracy.
Przerzucił placki obojętnie, wybrał te najbardziej wypieczone, wcisnął do ust spory kawałek i, mlaskając, spojrzał na planszę. Trwała nerwowa cisza. Wszyscy czekali na tego sukinsyna w niebieskim berecie.
– A nic. Niech czekają. Trochę pogram im na nerwach.
Zastanawiało go, dlaczego w nowym komplecie brakuje generała. Musi uważniej przejrzeć instrukcję. Może jest przebrany za zwykłego szeregowca? Trzeba wdrożyć postępowanie wyjaśniające. Ciekawe, czy posiadają jakieś teczki. Ostatni komplet żołnierzyków miał taki zestaw. Dobrze się ubawił, czytając życiorys sierżanta. Odtąd był jego oczkiem w głowie. Oczywiście zabawki nie miały wpływu na zawartość teczki, ale kto wie, w dobie wirusów funkcjonalnych.
Rozstawione żołnierzyki z nowego kompletu nieźle się prezentowały. Zacięte, nienawistne twarze skierowane na mury forteczne wroga. Było ich około pięciuset. Na opakowaniu twierdzili, że są bardziej posłuszne poleceniom wydawanym głosem niż modele poprzednie. To były proste komendy: atak, stop, prezentuj broń, celuj, pal, ale zdarzało się, że trzeba było bractwo przekonywać do walki. I właśnie to przydarzyło się Grzesiowi tym razem. Nowa armia, chociaż bez generała, miała wbudowany patriotyczny stosunek do barw. Nie chcieli zmienić koloru niebieskiego Północy na zielony Południa. W fortecach Południowych brakowało załogi. Grzesiu nie chciał znów wisieć na ramionach ojca i tracić czasu na prośby o dodatkowy zestaw Zielonych, kiedy czekała go taka wdechowa wojna. Utkwił wzrok w murach fortecznych i myślał. Piegowatą twarz rozjaśnił nagle uśmiech. Wie, co zrobi. W najdalszych czeluściach garażu leżała stara i nieużywana kloniarka. Przypominała kuchenkę mikrofalową i dziadek używał jej do kopiowania starych części samochodowych. Kto wie, może się uda. Zebrał garstkę najlepszych Zielonych żołnierzyków i zszedł do garażu. Małymi, dziecięcymi palcami starł kurz z maszyny. Przeczytał instrukcję, wolno składając litery w słowa języka francuskiego. Otworzył pojemnik źródłowy i włączył program kopiujący. Coś zabuczało i poczęło miarowo tykać. Zajrzał do środka. Na wirującym talerzu pojawiły się stopy, nogi, a potem wreszcie ciała setki żołnierzy.
„Trochę to potrwa” – pomyślał. Sięgnął do kieszeni spodni. Wyciągnął tego drania w niebieskim berecie. Palant, ciągle patrzył na niego butnie. Nawet złamał karabin. Nie wyglądał już nawet na sanitariusza. Marny zewłok, palacz kotłowy z niszczyciela parowego „1901”. Ostrożnie położył go na blacie stołu do pingponga. Sięgnął do drugiej kieszeni, gdzie miał ukryty laserowy wskaźnik punktowy ojca. Mimo że tatuś szukał go już od miesiąca, nie zdradził swojej tajemnicy posiadania tak poszukiwanego obiektu. Wskaźnik jak wskaźnik, pełno takich w sklepach. Ten jednak był genialny. Służył jako zapalnik do grilla, a jeśli przekręciło się gałkę mocy i ta przeskoczyła ponad skalę, można było wypalić dziurę w tyłku psa z sąsiedztwa. Grzesiu nigdy nie dał się na tym złapać.
Rozstawione żołnierzyki z nowego kompletu nieźle się prezentowały. Zacięte, nienawistne twarze skierowane na mury forteczne wroga. Było ich około pięciuset. Na opakowaniu twierdzili, że są bardziej posłuszne poleceniom wydawanym głosem niż modele poprzednie. To były proste komendy: atak, stop, prezentuj broń, celuj, pal, ale zdarzało się, że trzeba było bractwo przekonywać do walki. I właśnie to przydarzyło się Grzesiowi tym razem. Nowa armia, chociaż bez generała, miała wbudowany patriotyczny stosunek do barw. Nie chcieli zmienić koloru niebieskiego Północy na zielony Południa. W fortecach Południowych brakowało załogi. Grzesiu nie chciał znów wisieć na ramionach ojca i tracić czasu na prośby o dodatkowy zestaw Zielonych, kiedy czekała go taka wdechowa wojna. Utkwił wzrok w murach fortecznych i myślał. Piegowatą twarz rozjaśnił nagle uśmiech. Wie, co zrobi. W najdalszych czeluściach garażu leżała stara i nieużywana kloniarka. Przypominała kuchenkę mikrofalową i dziadek używał jej do kopiowania starych części samochodowych. Kto wie, może się uda. Zebrał garstkę najlepszych Zielonych żołnierzyków i zszedł do garażu. Małymi, dziecięcymi palcami starł kurz z maszyny. Przeczytał instrukcję, wolno składając litery w słowa języka francuskiego. Otworzył pojemnik źródłowy i włączył program kopiujący. Coś zabuczało i poczęło miarowo tykać. Zajrzał do środka. Na wirującym talerzu pojawiły się stopy, nogi, a potem wreszcie ciała setki żołnierzy.
„Trochę to potrwa” – pomyślał. Sięgnął do kieszeni spodni. Wyciągnął tego drania w niebieskim berecie. Palant, ciągle patrzył na niego butnie. Nawet złamał karabin. Nie wyglądał już nawet na sanitariusza. Marny zewłok, palacz kotłowy z niszczyciela parowego „1901”. Ostrożnie położył go na blacie stołu do pingponga. Sięgnął do drugiej kieszeni, gdzie miał ukryty laserowy wskaźnik punktowy ojca. Mimo że tatuś szukał go już od miesiąca, nie zdradził swojej tajemnicy posiadania tak poszukiwanego obiektu. Wskaźnik jak wskaźnik, pełno takich w sklepach. Ten jednak był genialny. Służył jako zapalnik do grilla, a jeśli przekręciło się gałkę mocy i ta przeskoczyła ponad skalę, można było wypalić dziurę w tyłku psa z sąsiedztwa. Grzesiu nigdy nie dał się na tym złapać.
Teraz przystawił wskaźnik tuż pod niebieski beret ofiary. Widział jej kamienną twarz i zimne oczy. No, przynajmniej to potrafi, umrzeć jak mężczyzna. Laser roztopił głowę żołnierzyka w ułamku sekundy. Zaśmierdziało mieszanką plastiku, a nogi i ręce zabawki rozczapierzyły się jak u żaby. Nie wiadomo, dlaczego zawsze przyjmowały taką świętą pozycję w momencie pozbawienia ich głowy.
Grzesiu schował jeszcze ciepłe ciałko do kieszeni spodni. Zaklął pod nosem, widząc blat stołu cały usmarowany sadzą. Nie dało się zetrzeć nawet szmatą. Oberwie mu się za to, bo gdzie znaleźć winnego, jak nie w osobie sześcioletniego chłopca.
Odwrócił się w stronę kloniarki. Stanął zdumiony. Wewnątrz, tuż przy szybie, stali Zieloni żołnierze, wszyscy wpatrzeni w niego, z hełmami i karabinami w opuszczonych rękach. Mieli smutny wyraz twarzy, jakby przed chwilą stali się świadkami okropnej, skrytej egzekucji. Przez plecy przeszedł mu zimny dreszcz. Pozbierał ich prędko i zaniósł na planszę. Wszyscy czekali już w stanie najwyższej gotowości. Nawet bez jego wiedzy Niebiescy rozpoczęli działania zaczepne. Znowu powróciło pytanie: gdzie jest generał? Kto dowodził tak świetnie przeprowadzoną operacją?
Oddział samodzielnie zdobył najdalsze fortyfikacje i przepisowo wziął załogę do niewoli. Wszystko odbyło się bez jednego wystrzału. Tego było za wiele dla Grzesia. Od tej pory nie chciał, żeby Niebiescy wygrali. Wyciągnął najnowocześniejszy sprzęt i obsadził załogą Zielonych. Zauważył też dziwne ruchy w najwyższej fortecy Zielonych. Żołnierzyki zbielały, ich broń upadła rzucona na ziemię i to nie przypadkowo! Była to grupa może dwudziestu zabawek, wszystkie pochodziły z kloniarki. Również w średnim zamku pojawił się ten sam symptom. Żołnierze masowo rzucali broń. To był doskonale zorganizowany ruch pokojowy, zmora każdej zabawy w wojnę.
Grzesiu nerwowo przełknął ślinę. Jego ręce zadrżały. Mógł pozwolić Niebieskim wygrać wojnę, ale zbyt szybko się poruszali. Wykonywali o jeden ruch taktyczny za dużo. Zawsze go wyprzedzali w działaniu.
Znów spojrzał dokładniej na opakowanie Armii.
– Aaa, od dwunastu lat wzwyż – przeczytał. Już wiadomo było, dlaczego miał trudności z nawiązaniem właściwych relacji z nowymi żołnierzykami. Generałem na pewno zostanie ten, który się wykaże w walce. Jeszcze bardziej zapragnął zwycięstwa Zielonych. Zdecydował się na desperacki krok. Postanowił zagrzać Zielonych do boju.
– Bojownicy Południa! Wzywam was! Musicie walczyć i zwyciężać! – zaczął swoje ciche przemówienie tuż ponad planszą. Jego głos niósł się pośród wieżyc i murów Południa, a Zieloni wolno obracali malutkie główki w jego stronę. Jednak oczy wszystkich pozostawały bez wyrazu, bezbarwne i puste. Musiał rozpalić ich plastikowe dusze. – W imię waszego prawa do samostanowienia, w imię wolności. Wróg dokonał straszliwych, masowych mordów. – Tu sięgnął po swój dowód koronny w postaci wielkiego pudełka po lodach. Otworzył pokrywę i wysypał na główny plac miasta zwłoki bezgłowych żołnierzy, farmerów i bezbronnych Indian. Wszystkie ciała były rozczapierzone jak żaba. Było je czuć spalenizną. Zauważył, że niektórzy z Zielonych brali z powrotem broń do ręki, a inni utracili swój poddańczy, biały kolor. Większość przekonał. Niewielką ilość opornych przydzielił do służb sanitarnych, a potem kazał Niebieskim zbombardować. Posłuchali dość niechętnie.
Niektórzy wypięli się na niego. Dosłownie. Nigdy nie spotkał się z obelżywie gołym tyłkiem żołnierzyka.
Grzesiu nerwowo przełknął ślinę. Jego ręce zadrżały. Mógł pozwolić Niebieskim wygrać wojnę, ale zbyt szybko się poruszali. Wykonywali o jeden ruch taktyczny za dużo. Zawsze go wyprzedzali w działaniu.
Znów spojrzał dokładniej na opakowanie Armii.
– Aaa, od dwunastu lat wzwyż – przeczytał. Już wiadomo było, dlaczego miał trudności z nawiązaniem właściwych relacji z nowymi żołnierzykami. Generałem na pewno zostanie ten, który się wykaże w walce. Jeszcze bardziej zapragnął zwycięstwa Zielonych. Zdecydował się na desperacki krok. Postanowił zagrzać Zielonych do boju.
– Bojownicy Południa! Wzywam was! Musicie walczyć i zwyciężać! – zaczął swoje ciche przemówienie tuż ponad planszą. Jego głos niósł się pośród wieżyc i murów Południa, a Zieloni wolno obracali malutkie główki w jego stronę. Jednak oczy wszystkich pozostawały bez wyrazu, bezbarwne i puste. Musiał rozpalić ich plastikowe dusze. – W imię waszego prawa do samostanowienia, w imię wolności. Wróg dokonał straszliwych, masowych mordów. – Tu sięgnął po swój dowód koronny w postaci wielkiego pudełka po lodach. Otworzył pokrywę i wysypał na główny plac miasta zwłoki bezgłowych żołnierzy, farmerów i bezbronnych Indian. Wszystkie ciała były rozczapierzone jak żaba. Było je czuć spalenizną. Zauważył, że niektórzy z Zielonych brali z powrotem broń do ręki, a inni utracili swój poddańczy, biały kolor. Większość przekonał. Niewielką ilość opornych przydzielił do służb sanitarnych, a potem kazał Niebieskim zbombardować. Posłuchali dość niechętnie.
Niektórzy wypięli się na niego. Dosłownie. Nigdy nie spotkał się z obelżywie gołym tyłkiem żołnierzyka.
Grzesiu miał dość. Kopnąłby zabawki, gdyby nie to, że ciągle szukał przeklętego generała. Cała linia czołgów Zielonych nie umiała sobie poradzić z niewielkim oddziałem Niebieskich na rubieżach Północy. Co za wstyd. Zestrzelili ostatni bombowiec. Nie wiadomo nawet, kiedy go siekli, malutkiego chłopca, jakimś paskudnym gazem po oczach, z rozpylacza niewiadomego pochodzenia.
Załzawionymi oczami znów zapatrzył się w instrukcję. Trwała wojna, następowała eskalacja wydarzeń, nad którymi tracił kontrolę. To były niekompatybilne programy ruchowe. Klony były niezłe, wykręcały się w pozycji strzelniczej jak najlepszy szybkostrzelny bandyta z dzikiego zachodu. Raziły szybkim ogniem. Ale reszta, zanim wycelowała, już leżała pobita. Tylko skąd, u diabła, wzięły się mikroskopijne dziury w czole ofiar? Zwykle żołnierzyki tylko padały, udając martwych.
Robiło się ciemno. Niebiescy coś kopali w lesie na brzegu planszy. Grzesiowi robiło się słabo. Może to był wpływ tego sprayu, może znużyła go gra. Zwykle nocą słyszał wojenne pieśni, wznoszące się dyskretnie ponad planszą. Dzisiaj tylko ten miarowy stukot, szuranie i skrobanie. Ktoś skandował hasła antywojenne. Od razu poczuł, że rusza mu się mleczny ząb z nerwów. Położył się i usnął na podłodze.
2.
– Inspektorze, to nie był wypadek. Mój syn miał precyzyjnie przeciętą tętnicę szyjną – mówił postawny mężczyzna, otwierając drzwi do pokoju dziecka.
Natychmiast rzuciła się w oczy gigantyczna plansza do gier wojennych. Żołnierzyki stały uporządkowane. Nigdzie nie było widać oznak trwających walk. Czekały.
– To tutaj go znalazłem. Leżał na podłodze w kałuży krwi.
– Wszystko w porządku? – Inspektor, pytając, rozglądał się dyskretnie po pomieszczeniu.
– Oczywiście – odpowiedział ojciec Grzesia. – Mam zainstalowany system ambulatoryjny w domu. Automatyczna pielęgniarka zdalnie zatrzymała krwotok i skontaktowała się ze szpitalem. Ale ktoś grzebał przy kodach alarmowych.
– Kogoś pan podejrzewa? – Inspektor pochylił się nad planszą. Zainteresowały go służby sanitarne. Żołnierzyki posiadały wbudowany program znajomości anatomii człowieka, to pozwalało na prawdopodobną symulację operacji medycznych podczas bitwy. Zainteresował go też generał Niebieskich – czarnuch rozparty w fotelu głównego zamku Zielonych. Było zbyt pokojowo na planszy, wyglądało to na świetnie zorganizowany zamach stanu.
– Ma pan opakowanie z tych zabawek? – zapytał ponownie, śledząc uważnie powolny ruch służb sanitarnych. Żołnierzyki podnosiły coś do ust. Karetka otworzyła się i z wnętrza wysunęło się zdalnie sterowane działo.
Ojciec Grzesia szukał czegoś pod planszą, wreszcie podał puste opakowanie. Inspektor, nie zastanawiając się wiele, szybkim ruchem pociągnął go za sobą w stronę drzwi.
– Co pan robi? – Ojciec wyraźnie był wzburzony takim traktowaniem.
Inspektor poprosił ruchem ręki o spokój. – Widzi pan tę dziurę w planszy, w samym środku lasu? – zapytał cicho. – Daję głowę, że pod spodem, na podłodze, czai się grupa desantowa, która załatwiła pańskiego syna. Proszę spojrzeć w lewo, na ambulans. Widzi pan, co sanitariusze trzymają w rękach? – pytał szeptem. – To pneumatyczne dmuchawki z zatrutymi strzałami plemienia Suali z centralnej Afryki. Albo proszę spojrzeć na manifestację pokojową na podzamczu. Te żołnierzyki są dość blade, myślę, że pochodzą z kloniarki. Tacy nigdy nie walczą, nawalają przy najlżejszym starciu. To zmora fabryk zabawek. Pokój! Pokój! – wołają.
– Widzę, że nie na darmo jest pan specjalistą w dziedzinie kryminalistki zabawkarskiej.
– Człowiek od zarania dziejów zabijał człowieka. To stare formy nowej zabawy. Pytanie tylko, kto za tym stoi. – Odwrócił się w stronę drzwi. – Dariusz, proszę, wejdź do pokoju.
Barczysty drab ze służb specjalnych, w ochraniaczach i kasku, wszedł do wnętrza. Kiedy stanął bliżej planszy, ktoś nie wytrzymał i furknęła trująca strzała. Wbiła się po bełt w ochraniacz piersi, nie robiąc krzywdy – była miniaturą strzały i śmierci, która się za nią kryła.
– Zajrzyj tam, w rogu planszy – rozkazał inspektor. – Co tam widzisz, pod konarami plastykowych drzew?
– Tutaj? – Mężczyzna siłował się ze zmieszanymi gałęziami. Były przyklejone. Wreszcie oderwał powłokę. – To masowe groby. Jest tu pełno żołnierzy bez głów.
– Widzi pan – inspektor notował coś pośpiesznie w elektronicznym notesie – zabawki nigdy nie puszczają płazem takiego zachowania.
– Myśli pan, że to mój syn? Ale on ma dopiero sześć lat.
– W tym wieku morderczy instynkt jest już doskonale rozwinięty. Nawet bardziej niż u dorosłego człowieka. Ta potrzeba zabijania jest wtedy wyzwolona i nieograniczona. Musieliśmy w przeszłości jaskiniowej jakoś bronić nasze dzieci?
Inspektor przyglądał się opakowaniu po zabawkach.
– Czy to pan kupił? – zapytał, przeszywając ojca Grzesia spojrzeniem.
– Tak, ja. – Ojciec poczuł się zagubiony.
– Na pewno pan? – Inspektor westchnął ciężko. – Widzi pan, ja dlatego pytam, że to jest produkt jest niedopuszczony do sprzedaży na terenie Unii Europejskiej.
– Proszę mi to pokazać. – Ojciec przez chwilę się zastanawiał. – Nie, ja kupiłem mu zestaw wojskowy. Nie był to zestaw „wolny”.
– Wszystkie funkcje w takim zestawie wojskowym są obsadzone, a ten zestaw zawiera figury, które dopiero podczas gry obejmują odpowiednie stanowiska i uzyskują przywileje. Tu na planszy nikomu nie spodoba się smarkacz na stanowisku głównodowodzącego. Wobec powyższych faktów, kto mógłby być zainteresowany ukaraniem pańskiego dziecka? Komu zalazł pan tak za skórę, iż był zdolny podjąć się zamachu na dziecko?
Ojciec w zamyśleniu spojrzał w okno.
- Mogła to zrobić jego matka…Już od lat nie mieszkamy razem, a chłopak od roku nie chce się z nią widywać. Od czasu jak zapomniała o jego urodzinach...
- Myśli pan, że chciała skrzywdzić dziecko?
- Wątpię…Raczej tylko mocno przestraszyć.
- Lepiej obaj dobrze zamykajcie swoje sypialnie. Ze zdziczałym kształtoplastikiem nie ma żartów.
Jan Maszczyszyn, "Żołnierzyki"
ilustracje: Paweł Leśniewski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za treść komentarzy